Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

solo

Dystans całkowity:7167.78 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:332:27
Średnia prędkość:21.56 km/h
Maksymalna prędkość:66.60 km/h
Suma podjazdów:3444 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:5533 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:447.99 km i 20h 46m
Więcej statystyk
Sobota, 18 maja 2019 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, solo

Tour de Silesia

Wstałem kilkanaście minut przed pobudką, bo jasno było już tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przespaliśmy odpowiedniej godziny. Wszystko było w porządku, budzik jednak zadzwonił o umówionej porze.

Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.

Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...

Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!

Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.

Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.

Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.

O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?

Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.

Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.

Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?

Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.

Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.

Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".

Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.

Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.

Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.

Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.

Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!

Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.

Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.

Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...

Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!

Foty na fejsie.


  • DST 204.59km
  • Czas 07:58
  • VAVG 25.68km/h
  • VMAX 66.60km/h
  • K: 20.0
  • HRmax 177 ( 91%)
  • HRavg 150 ( 77%)
  • Kalorie 5533kcal
  • Podjazdy 3444m
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 30 czerwca 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

Pierścień tysiąca chmur

Jeszcze nie do końca zdążyłem odpocząć po Pięknym Zachodzie, a już trzeba było na nowo pakować rzeczy do samochodu i szykować się na kolejny wyścig. Tym razem - już po raz czwarty - mieliśmy pojawić się w bazie w Świękitkach, by stanąć na starcie "Pierścienia".

Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, rozbiliśmy namiot tak, jak zwykle, w dalekim kącie i... w zasadzie tyle musieliśmy robić. Start solistów przewidziany był jako przedostatni (po dwusetce jadących w kategorii Open), a tuż przez kilkoma osobami jadącymi w kategorii "Team". Do tego lista startowa została przygotowana na podstawie aktualnej klasyfikacji PP Ultra, w kolejności od osób ostatnich na liście. Nasza godzina startu to kilkanaście minut po... dziesiątej. Dlatego też wszystko, co związane z bezpośrednim przygotowaniem startowym, zostawiliśmy na dzień startu, skupiliśmy się na wypoczynku i wystawianiu się na przejmujący, chłodny wiatr.

Towarzystwa dotrzymywał nam Wojtek, który dość szybko przeniósł się ze swoimi bagażami w bezpośrednią bliskość naszego namiotu. W bazie działo się niewiele, każdy jedynie, przy tym wietrze, ubierał się jak mógł i wciskał głowę w ramiona, więc wiele czasu tam nie spędziliśmy. Pogadaliśmy jeszcze trochę przy namiocie, a gdy zaczęło robić się szarawo, Wojtek wbił się w swój śpiwór i NRC-tkę, my w namiot i tak zakończyliśmy dzień.

Budzik nie musiał wcale dzwonić. Pierwsi zbierający się zawodnicy już snuli się po terenie rozmawiając i powoli narastający harmider spowodował, że w końcu wstaliśmy dwadzieścia minut przed zakładaną pobudką. Do tego w nocy Wojtek za to - to zapewne taktyka rozpraszania przeciwników - szeleścił tą swoją folią przy każdym ruchu. Ale mimo wszystko czułem się wyspany. A Hipcia, tradycyjnie, nie.



Przypiąłem torby do rowerów: sam zarzuciłem sobie małą podsiodłówkę z narzędziami i lokalizatorem, na górę ramy torbę na telefon i drugą, mniejszą, na żele i dokumenty, a pod ramę szeroką przestrzeń na kurtki, rękawki i nogawki. Dwie ostatnie pozycje z tej listy opuściły torbę, gdy tylko zobaczyłem, jaka temperatura się szykuje, bo postanowiłem w nich jechać jednak już od startu. Hipcia za to wzięła dwie torby na ramę i większą podsiodłówkę z Bikepacka.



W końcu zbliżyła się godzina dziesiąta i mogliśmy spokojnie doturlać się na start. Startowały już pierwsze grupy solistów, na razie paczkami, ale ostatnia dwunastka (czyli grupa prowadząca w klasyfikacji PP Ultra) miała być wypuszczana co minutę. Poczułem się nie na miejscu, bo sam puchar mnie niewiele interesuje. Wysokie miejsce na liście zawdzięczam przejechaniu PZ w wersji 1900 km, który dawał maksymalną ilość punktów, więc na siódmym miejscu rankingu pojawiłem się niejako przypadkiem. Poczułem się jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy podszedł do mnie Robert i zaczął opowiadać o tym, jak to nasza dwunastka może namieszać w klasyfikacji i że do końca nie będzie nic wiadomo. "Namieszać", ja, akurat.

Odcinek 1: Start - Jeziorany

O moim "mieszaniu" w klasyfikacji najlepiej mogło powiedzieć kilka pierwszych minut po starcie, kiedy to błyskawicznie objechała mnie pozostała szóstka solistów. Hipcia mruknęła tylko, tradycyjnie, "co tak wolno?", Wojtek za to szturchnął krzycząc "berek". I tak oto ostałem na końcu stawki.

Czy na ten wyścig miałem jakiś plan? Owszem. Zamierzałem zmierzyć się z zeszłorocznym Pierścieniem, który poszedł mi bardzo dobrze i przy okazji sprawdzić, czy dam radę pojechać mocniej niż wtedy. A do tego, skoro mam już jechać na poważnie, postanowiłem również wrócić do dawno nie widzianej atrakcji i pooszczędzać czas na postojach.

Już na samym początku czuć było, kto dziś będzie rozdawał karty. Wiatr wcale się z nami nie bawił. Mocne powiewy pojawiały się znienacka zza pagórków, znikały w lasach, albo, przeciwnie, zdradliwie dmuchały zza drzew. I chociaż nie było groźby zostania zepchniętym z drogi przez takie dmuchnięcie, to jechało się ciężko i wolno.



Chwilę później dostałem wiadomość od mamy: "Źle się czujesz, że jedziesz ostatni?". No tak, motywacja na poziomie eksperckim. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego nie wiedział, że startowaliśmy w odwróconej kolejności... W sumie, to ta odwrócona kolejność budziła moją ciekawość: wszyscy mamy tak samo ciężkie warunki, przez co jadę dość wolno, ale wcale nie jakoś słabo (a wręcz przeciwnie - jechałem raczej mocno), a ciągle nie spotykam nikogo.

Po chwili przegoniła mnie dwójka jadąca w kategorii Team. Profesjonalnie, bez zbędnych gestów (nie, żebym oczekiwał, że pozdrowią jakiegoś spotkanego trzepaka, takiego jak ja), z tyłu techniczne auto z kogutem, prędkość obiecująca... Śmignęli i jeszcze przez chwilę widziałem ich na kilku pagórkach. A potem zostałem sam.

Na PK w Jezioranach zjechałem tylko na momencik. Zabrałem banana, uzupełniłem picie i - mijając się z trójką innych zawodników z kategorii Team - ruszyłem na dalszą część wycieczki.

Odcinek 2: Jeziorany - Mrągowo.

Gdy po raz kolejny roztrząsałem zawiłości zależności między ilością watów, które mogę wykręcić, a tym, co kręcą inni i zastanawiałem się, czy to po prostu ja nie potrafię jeździć pod wiatr, nagle... na horyzoncie zobaczyłem rowerzystę. No proszę, pierwszy. Z wyprzedzeniem go miałem pewne trudności, bo miałem wrażenie, że od kiedy mnie spostrzegł, zaczął mi uciekać, ale jednak został z tyłu. A potem minąłem jeszcze koleżankę. I jakiegoś zabłąkanego openowca.



Wiatr nieustannie wiał, wyłączyłem muzykę, bo wraz z nieustającym szumem wichru zaczynała mnie skutecznie usypiać. Odcinek do Mrągowa, nieco bardziej płaski, pokonuję już sporo szybciej.

Na punkcie mijam się z kolejnymi zawodnikami. Wygląda to tak, jakby ktoś nagle rozsypał zawartość worka z kolarzami: nie było, a tu nagle są wszędzie.

Odcinek 3: Mrągowo - Wydminy

Tuż za miastem... wyprzedzam kolejną grupkę kolarzy. Tym razem jadą dość ciekawie, tj. jedyny solista w grupie (Marecky) jedzie na końcu, trzymając obowiązkowy odstęp, ale pozostała trójka (openowców!) jedzie... tak samo! Na trasie zobaczę jeszcze sporo takich sytuacji, gdzie ludzie mogący jechać sobie na kole, jadą w praktyce solo, często nawet w zasięgu wzroku.



Trzy niewielkie pagórki na drodze do Rynu mijają bezboleśnie, dalej jest znany i sklęty chyba przez wszystkich kilkunastokilometrowy sektor MTB. I tu: niespodzianka! Trochę nierówności zostało, ale część drogi została wyremontowana i takich paskudnych, naprawdę paskudnych dziur, jest może jedna trzecia całości. W tych warunkach wietrznych to bardzo dobra wiadomość, bo tutaj mamy - po raz pierwszy dzisiaj - wiatr w plecy.



W tym momencie dokonuję pierwszej próby skorzystania z telefonu i - w związku z tym, że Hipcia jest niedostępna (jak się potem okazało, telefon odblokował się w kieszeni i uruchomił sam sobie tryb samolotowy) - dzwonię do Krzyśka. Rozmowa polega głównie na mówieniu, z słuchaniem jest gorzej, bo wiatr powoduje, że średnio się słyszymy. Umawiamy się na rozmowę w innych, bardziej sprzyjających warunkach.



Mijam przystanek, na którym usiłowałem dwa lata temu spać i ruszam dalej, w stronę Wydmin. Ostatni odcinek z wiatrem w plecy i... oj, ile tu rowerów!

Punkt jest dosłownie zasłany rowerami, na zewnątrz stoi spokojnie dwadzieścia osób i drugie tyle w środku. Nikt się nie spieszy, panuje raczej radosna atmosfera sobotniej przejażki niż jednego z natrudniejszych polskich maratonów. Uzupełniam tylko bidony, wrzucam w kieszeń banany i batona i ruszam dalej.

Odcinek 4: Wydminy - Dowspuda

Jadę. Wyprzedzam. Robię zdjęcia. Dalej jadę. Wiatr... pomaga. Albo przynajmniej nie przeszkadza. Nie wiadomo, kiedy mija te sześćdziesiąt kilometrów, a ja wykręcam najlepszą średnią odcinka - 29 (tak, wiem, niektórzy mieli takie z całości).



Zjeżdżam na punkt. A tam... Zaraz, proszę państwa, tu jest tylko jedna osoba z Sanatorium i jestem to ja. Dlaczego Wy wszyscy tak bardzo nic nie robicie?!

W sali karczmy panuje ruch i hałas jak w górskim schronisku późnym popołudniem, gdy każdy już zszedł ze szlaku i właśnie sączy kolejne piwo. Jest pełno. Obecny na punkcie Robert wskazuje mi, gdzie są izotoniki, dzięki temu tankuję bidony do pełna i ruszam.

Odcinek 5: Dowspuda - Sejny.

Wiatr wieje w bok, ale jakoś tak, że i trochę pomaga, i do tego nie będzie szumiał w mikrofonie. A skoro tak, to próbuję dzwonić - najpierw Hipcia, która jest poza zasięgiem, a potem wracam do rozmowy z Krzyśkiem. Potwierdzam u niego informację, którą zdobyłem rzucając okiem na monitoring: Wojtek stracił kontakt z czołówką i jedzie kilka kilometrów przed Hipcią. Ja z kolei traciłem: do Wojtka równe 20 km, do Hipci: 14.

Przy miłej rozmowie czas szybko płynie, więc nawet nie wiem, kiedy przelatuję przez Augustów i ląduję na przyjemnej, asfaltowej DDR prowadzącej wzdłuż krajówki w kierunku Sejn. Gdy w końcu przestajemy rozmawiać, akurat tuż za mną pojawia się kolarz, wyprzedza mnie i trzyma tempo zgodne z moim, więc dopasowuję się do niego, jadac dobre 200-300 m z tyłu. Powoli, jadąc w takim "zespole" doganiamy widoczne na horyzoncie dwa światełka.

Ten odcinek trasy ma różne opinie: Hipcia go nie cierpli, bo jest przeraźliwie nudny, a mi właśnie się podoba, jest lekko wznoszący, na dobrym asfalcie, pozwala przejechać ten fragment równym i mocnym tempem.

W międzyczasie zaczyna się robić szaro i włączam lampkę. I robi mi się trochę smutno, gdy widzę, że nie świeci tak, jak powinna świecić. Owszem, baterie była nie pierwszej nowości, ale powinna wystarczyć i to z zapasem, tymczasem powoli przestaje mi się podobać to, co widzę. Na razie jednak i tak muszę poczekać, aż zobaczę, jak spisuje się w ciemności; w razie czego powinienem mieć komplet baterii w przepaku.

Tuż za skrętem na Sejny, ledwo kilka kilometrów przed miejscowością, staję na poboczu na przerwę techniczną i nagle słyszę... trzeszczenie. Taki nieprzyjemny, znany każdemu odgłos, który wydaje guma trąca o metal. Natychmiast sprawdzam powód i dochodzę do wniosku, że co najmniej od Augustowa jadę z trącym o obręcz klockiem. Gdy poprawiam go, robi się od razu przyjemniej. A i jakoś prędkość - mimo jazdy pod wiatr - rośnie. Do wspomnianych kolarzy straciłem trochę czasu, ale bez oporów generowanych przez hamulec (umówmy się: bez takich oporów to każdy potrafi) odrabiam to w mgnieniu oka, jeszcze w mieście wyprzedzając jednego z zawodników.

Punkt w Sejnach zapamiętałem z zeszłego roku i liczyłem na to, że będzie równie dobrze wyposażony. Nie przeliczyłem się. Są izotoniki (na których bardzo mi zależało), drożdżówki, wafelki i nawet cola! Zabieram wszystko do kieszeni, po raz kolejny tego dnia żałuję, że postanowiłem nie korzystać z punktów bardziej niż upychając prowiant po kieszeniach. Ominęły mnie już dwa obiady, teraz musiałem odmówić kawy... A zaraz przecież DPK, a w nim pewnie znowu coś ciepłego, a ja znowu będę... ech.

Odcinek 6: Sejny - Rutka Tartak

Już na samym początku wyprzedzam dwóch openowców. Po chwili - ku mojemu zdziwieniu - jadę już sam. Odpuszczam więc trochę (nie znoszę kogoś wyprzedzać po to, by zaraz mnie wyprzedził) i korzystam z coli. A potem zjadam drożdżówkę. Czy cukier zadziałał, czy - co wydaje się mało prawdopodobne - kofeina, nie wiem, dość powiedzieć, że zaczyna mi się jechać bardzo dobrze.

Jedyne, co mnie martwi, to lampka. Już widzę, że jest źle i nie chce nawet czekać na punkt kontrolny, który napotkam w ciągu godziny z lekkim haczykiem. Postanawiam zajść do pierwszego napotkanego sklepu.



W jakimś lesie zauważam najpierw, z daleka, czwórkę kolarzy, a potem wyprzedza mnie samochód wspomnianej na początku relacji grupy z kategorii team. Zastanawiam się, co robi w tym miejscu, skoro jego zawodnicy pewnie są gdzieś z przodu, z daleka słyszę, że rozmawia z chłopakami jadącymi przede mną, potem mówi do nich coś przez megafon... Zaraz, to są oni? Powoli zbliżam się do nich, ale widzę, że samochód przeszkodzi mi, a ja przeszkadzam jemu, dojeżdżając w tak niezdecydowany sposób, więc przyspieszam troszeczkę i wyprzedzam całą grupę, przy okazji upewniając się, że z widocznej na starcie swady nic nie zostało, teamowcy przerzucili się już na tempo rekreacyjne.

Dojeżdżając do Szypliszek wiedziałem, że będzie dobrze. Z daleka rzuciły się w oczy kontury stacji benzynowej i ciężarówek. Zjeżdżam z trasy, kupuję baterie, pożyczam śrubokręt i wymieniam bateryjki. Po czym wracam na trasę i... chyba nikt w międzyczasie mnie nie wyprzedził.

Na sam koniec jeszcze odrobinka przyjemności na zjeździe do Rutki i 55 km/h wyciągnięte pod ukośnie wiejący wiatr i jestem.

Pod budynkiem stoi sporo rowerów. W środku spotykam Kuriera, który dopiero co złapał gumę i chyba przestało mu się spieszyć. Wskazuje w kierunku leżących w oddali materacy, mówiąc, że skoro już jadę, to mogę zabrać Wojtka. Wspomniany faktycznie leży sobie pod różowym kocykiem i chwilowo ma dość. I wygląda jakby nie chciał jechać. Ale to tylko kwestia czasu. Biorę przepak i, przy okazji przebierania się (założyłem cieplejsze nogawki i grubsze skarpetki), zaczynam motywację. Nie jestem w tym dobry, ale ludzie są w stanie zrobić wszystko, bylem tylko się zamknął i dał im spokój. W tym przypadku po raz kolejny odnoszę zwycięstwo: gdy pakuję fanty z torby do kieszeni i pochłaniam w trzech łykach energetyka, widzę jakiś ruch przy materacu. Zakładając wiatrówkę zamieniam jeszcze kilka słów z Kurierem i dowiaduję się, że Hipcia zarzuciła takie tempo, że zajeździła Zdzicha, który właśnie zbierał siły tu, na punkcie (a byłem pewien, że nadal jedzie względem niej na radar).

Odcinek 7: Rutka Tartak - Gołdap

Po chwili widzę za sobą światło, a po kilku kolejnych sekundach pojawia się Wojtek. Jakoś nie wygląda na szczęśliwego, towarzyszy mi kawałek na podjeździe, po czym staje w korbach i momentalnie mi odjeżdża. Z tyłu zostaje jedno światełko - jadący za mną "jakiś solista z punktu", jak mi to wyjaśniono.

"Jakiś solista" zaczyna mnie denerwować. A właściwie nie on, tylko jego lampka. Jest na tyle mocna, że świeci podobnie, czy jest za mną sto, czy trzysta metrów, więc nie wiem, czy mnie właśnie nie wyprzedza i co chwilę, przed ominięciem każdej czarnej ciapki na asfalcie, muszę oglądać się przez ramię. Postanawiam więc go zgubić. Na kilku dynamicznych, krętych zjazdach odstawiam go na kilkaset metrów, na kilku pagórkach nawet udaje mi się go nie widzieć z jednego szczytu patrząc w kierunku drugiego. Dwukrotnie już byłem pewien, że zniknął, ale po chwili jego lampka magicznie pojawiała się jakieś dwieście metrów za mną. Skoro tak, to stwierdziłem, że trzeba popchnąć w drugą stronę i odpuściłem. Po chwili kolega zrównał się ze mną: "Ej, no, dawaj, dawaj, ciśnij, tak fajnie mnie motywowałeś!".

Niestety, promocja na motywację się skończyła. Kolega musiał ruszyć sam do przodu, a ja upewniłem się, że odjechał wystarczająco daleko, żebym tym razem ja go nie wkurzał i ruszyłem swoim tempem.

20 km przed punktem kontrolnym mijam mnie drugi zawodnik i... tyle. Od tego momentu aż do punktu jadę zupełnie sam.

Na punkcie biorę bułkę, pomidora, napełniam bidon i ruszam przed siebie.

Odcinek 8: Gołdap - Sztynort

Już na początku mija mnie łącznie trzech kolarzy, którzy jadą... w przeciwną stronę. Jeden z nich nawet macha i coś do mnie krzyczy. Wtedy nie wiedziałem, że to Wojtek, który przegapił punkt i wracał się doń, dokładając do całej imprezy dwadzieścia nadmiarowych kilometrów.

Zanurzyłem się znowu w odchłań nocy. W międzyczasie założyłem jeszcze jedną kurtkę, osiągając pełny komfort termiczny (minimalna temperatura sięgnęła siedmiu stopni), ale z tą "nocą" było różnie. Księżyc dawał bardzo dużo blasku, do tego gdy tylko łuna zachodu zniknęła po jednej stronie, natychmiast po drugiej pojawiła się łuna wschodu. Nie pomagało to, oczywiście, w zacienionych fragmentach, gdzie niezbędną stawała się taktyczna latarka robiąca za światła drogowe.



Na punkt w Sztynorcie dojeżdżałem już w pełnym świetle dnia. Odmówiłem porcji naleśników (nawet Hipcia się na nie zdecydowała!) i, mijając się z jednym solistą, ruszyłem tuż za nim.

Odcinek 9: Sztynort - Reszel

Zaczęła się moja samotna jazda. Od momentu, gdy jadący przede mną kolega zniknął mi z oczu, aż do mety, przez 150 km, nie zobaczę żadnego zawodnika. Rzut oka na aplikację monitorującą mówi mi, że jeśli nikt nie dostanie jakiegoś zastrzyku energii, albo ja zauważalnie nie osłabnę, to nikt mnie już nie dogoni (a i wtedy musiałby mnie dodatkowo wyprzedzić o co najmniej 10 minut, żeby być sklasyfikowanym przede mną). Kwestią otwartą pozostają zawodnicy przede mną: do Hipci mam stratę 23 minut, do pozostałych dwóch zawodników między nią a mną, nieco mniej, ale obaj mają numery powyżej 40, więc musieliby mnie wyprzedzić mnie o jakieś pół godziny. To były tylko przybliżone szacunki, bo nie wiedziałem, o której kto startował (a nie chciało mi się tego sprawdzać), ale przynajmniej miałem motywację, żeby nie odpuszczać.

W końcu odezwał się telefon. Hipcia zorientowała się, że jest zablokowany i nareszcie można zamienić kilka miłych słów.

Wyjechałem na prostą w kierunku Kętrzyna, przetestowałem tamtejszą DDR (już od kilku edycji chciałem sprawdzić, jak jest zrobiona) - całkiem przyzwoicie, wyjąwszy upierdliwe krawężniki, które zachęciły mnie do przerwania testu i powrotu na jezdnię.

I tu nastąpił moment rowerowego zaćmienia. Jadę sobie elegancko, jakiś niewielki zjazd, coś około 40 km/h na liczniku i myślę "Kurczę, ale fajny asfalt, musimy sobie tu kiedyś na rower przyjechać!". Nie, nie zasypiałem. Rower najwyraźniej stał się itegralną częścią mnie.

Jeśli wcześniej było przyjemnie, to być przestało zaraz po skręcie na Reszel. Asfalt zrobił się niewiarygodnie wręcz dziurawy. Każdy, kto jechał, wie, o czym mówię, jeśli ktoś nie miał tej przyjemności, to powiem, że jest to nawierzchnia dobra na fulla, bo MTB tu się do niczego nie nada. Praktycznie z chwili na chwilę straciłem motywację do czegokolwiek. Obite siedzenie nie chciało siedzieć, jazda na stojąco była męcząca, więc uskuteczniałem jakąś przedziwną krzyżowkę, stan pośredni między siedzeniem a staniem w korbach.

W Reszlu jeszcze kawałeczek po bruku i jest. Restauracja, w niej siedzi Robert. Okazuje się, że mogę dostać coś do jedzenia na miejscu, na drogę nic nie dostanę, wody... też nie ma. Na szczęście miałem jeszcze jakieś zapasy, więc zwijam się szybko i lecę dalej.

Odcinek 10: Reszel - Lidzbark Warmiński.

Od kiedy za Kętrzynem zaczął się sektor terenowy, odliczałem kilometry do Lidzbarka. Praktycznie cały ten fragment to jedna wielka dziura na dziurze. Jazda przestała się kleić i pogodziłem się z tym, że ten z kolegów, który jechał bliżej mnie, wyrobi nade mną taki zapas, że spokojnie mnie wyprzedzi. Pozostało tylko walczyć o jak najlepszy czas... tylko jak, na tych grzmoconych wertepach!? Odliczyłem od 24 godzin w tył i wyszło mi, że - czysto teoretycznie - mam szansę zmieścić się w dobie. Musiałbym tylko... przyspieszyć i utrzymać takie tempo, jak wczesniej.

Czyli znikąd nadziei.

Po wszystkim dowiem się, że średnia z tego odcinka jest najniższą z wszystkich z tego wyścigu: tylko 23 km/h. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już to czułem.

Minąwszy Bisztynek, na krótkim fragmencie dobrego asfaltu na Bartoszyce uświadomiłem sobie, że nic się nie kręci. Ani się nie trzyma kupy. Ani nic w ogóle. Ogarnęła mnie kleista niemoc, otulająca wszystko dookoła i zapobiegająca generowaniu jakiejkolwiek mocy: wiedziałem, że trzeba kopnąć w tę korbę, ale rower był tak giętki, nogi tak miękkie, że jedyne, do czego mogłem się zmusić, to przebieranie nimi na przemian. Zacząłem zasypiać, rozbudziłem się, ale, mimo że rozbudzony, na nowo wpadłem w kleistą nicość znużenia. W międzyczasie ładny asfalt ustąpił, po skręcie na Lidzbark, asfaltopodobnej papce, a miernik mocy po raz kolejny pokazał zdecydowanie zbyt niską wartość.

I wtedy trafił mnie szlag.

Wydarłem się wszem wobec. Na to, że nawet w Albanii potrafią naprawiać dziurawe drogi. Na to, że to jest droga wojewódzka, a lepsze są niektóre gruntówki prowadzące w pola. Na to, że jak tak będę dalej jechał, to ten Lidzbark wcale się do mnie nie przybliży.

Kazałem sobie wziąć, kurwa, dupę w troki.

Wziąłem. I trafiał mnie szlag. Byłem wściekły na tę cholerną drogę, na cholerny wyścig, na cholernego mnie, który każe mi jechać. Ale dojechałem. Ostatnie dziury, ostatnie slalomy i, w końcu, Lidzbark. Stąd zacząć się miał dobry asfalt, z jednym lekko nierównym fragmentem między Ornetą a Lubominem.

Punkt kontrolny był dużo lepiej wyposażony niż rok temu. Dostałem energetyka, banana, trochę dobrych rad i sporo dobrego humoru. Proponowano mi nawet ciepłe jedzenie, ale uznałem, że trzeba się spieszyć.

Odcinek 11: Lidzbark Warmiński - Meta

Nie wiem, czemu tak źle mi się jeździ po wertepach. Gdy tylko zrobiło się równo, od razu zacząłem jechać. I było miło (oczywiście pomijając buntujące się mięśnie). Wiatr co prawda wiał w twarz, potem przeszedł w boczny, ale jednak kilometry wchodziły i liczyłem na to, że uda mi się zejść poniżej 24 godzin.



W pewnym momencie droga skręciła bardziej na południe i wiatr nawet, jak na dzisiejsze standardy, przestał aż tak bardzo przeszkadzać. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i zacząłem korzystać z dodatkowej pomocy. W międzyczasie rzuciłem okiem na aplikację i wyszło mi, że teoretycznie jest szansa na wyprzedzenie kolegi, którego goniłem. Bardzo mi się nie chciało tego robić, ale uznałem, że będzie bardzo głupio, jak odpuszczę i okaże się, że wyprzedził mnie o minutę. A poza tym i tak chciałem zmieścić się w dobę, nie?



Im bliżej mety, tym mocniej cisnąłem. Albo inaczej: im bliżej mety, tym bardziej bolało ciśnięcie na podobnym poziomie. Ostatni, wredny i niekończący się podjazd na Warpnik, długi zjazd w kierunku Szypliszek i zostały mi tylko podjazd i zjazd. Sięgnąłem po jakieś ostatnie rezerwy i zrobiłem dynamicznie najpierw podjazd, a potem uznałem, że na zjeździe głupio tak nie dokręcić do 50 km/h, więc... kopnąłem w korbę jeszcze ostatni raz.

A potem tylko hamowanie i spokojny dojazd po szutrze. Monitoring kończy się na asfalcie, szuter nie gra z zawodnikami.

Powitano mnie, podpisano kartę startową, Oskar wręczył mi medal. W oddali przeszła wracająca spod prysznica Hipcia.

Zignorowałem niewielki szum w uszach i ruszyłem po bigos. Usiadłem i go zjadłem. A potem zorientowałem się, że mamy problem. Duży problem.

Najpierw zakręciło mi się w głowie i zdiagnozowałem to jako efekt zabawy z przyspieszeniem na końcówce. Za tym poszedł jednak żołądek, który wskutek tej karuzeli zapragnął pozbyć się tego, co przed chwilą doń wrzuciłem. Czy to wszystko? A jak przypomnę, że przewód pokarmowy ma dwa końce?

Tak. Jesteśmy w dupie. Dosłownie. Nie mogę się podnieść, bo kręci mi się w głowie. Nie mogę zrzucić, bo głupio tak przy stole. A tego ostatniego nie mogę, bo... nie, że tam przy ludziach, że wstyd i obciach: w spodenkach mam szelki. Zanim zdejmę kurtkę, to będzie już po wszystkim. A potem weź to pierz.

No nic, wcisnąłem pośladki mocniej w taboret, położyłem głowę na rękach i poczekałem, aż organizm zsiądzie z karuzeli, jednym uchem słuchając, jak osoby stojące w pobliżu półgłosem rozmawiają nade mną o mnie, jakbym był martwy, albo co najmniej nieprzytomny.

Wystarczyło pięć minut. Orbita wróciła na swoje miejsce, a skoro tak, to i żołądek się uspokoił. Po chwili poszedłem się przebrać, nieco się zdrzemnąłem i rozpoczęliśmy bardzo długie nicnierobienie - w towarzystwie Wojtka, który w międzyczasie dojechał na metę. Obijaliśmy się chyba na wszystkie możliwe sposoby aż... nadszedł czas oficjalnego zakończenia imprezy. Hipcia skasowała przysługującego jej dzika za pierwsze miejsce wśród kobiet, a potem pozostała nam tylko długa i dość męcząca droga do domu...



Podsumowanie

Błędem jest uważanie, że "Pierścień" jest łatwym wyścigiem. To "tylko" sześćsetka, ale poziom przewyższeń robi z niego jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Paradoksalnie, łatwiutki "Bałtyk-Bieszczady" jest przy nim zaledwie przejażdżką i, jak to napisano na forum Podróże Rowerowe, to BBT powinien być kwalifikacją do PTJ, a nie na odwrót. Pogoda zawsze dodaje jeszcze jeden stopień trudności, niezależnie, czy są to topiące opony upały, deszcze, czy, jak w tym roku, mocny wiatr. Za każdym razem, gdy patrzę, przez jak długo zjeżdżają na metę kolejni zawodnicy, umacniam się w przekonaniu, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy spędzą na niej najkrócej. Dwadzieścia kilka godzin jazdy kontra prawie czterdzieści pod zniechęcający, wypruwający flaki wiatr, niekończąca się trasa, punkty, które wcale się nie przybliżają... Tak, brawa dla tych, którzy spędzili w tych warunkach jak najdłużej!

Jeśli chodzi o mój występ, to jestem bardzo zadowolony. Udało mi się zrobić to, czego nie zrobiłem rok temu, czyli utrzymać równe i mocne tempo przez cały czas trwania wyścigu (a nie tylko do fragmentu przed Gołdapią). Nie obijałem się jakoś na postojach, ale też nie pędziłem z tym jak szalony. Konieczność jedzenia tego, co ma się w kieszeni, spowodowała niewielkie problemy żołądkowe (zgaga zaczeła się jakieś 200 km przed metą), ale na tak krótkim wyścigu można sobie na takie coś pozwolić. A do tego, mimo wiatru, dobrze się bawiłem, zrobiłem sporo zdjęć...

To był moj czwarty występ na Pierścieniu i wydaje mi się, że jak na razie zostanie ostatnim. Na pokonywanie tej samej trasy po raz piąty mógłbym się skusić tylko pod warunkiem jazdy czysto turystycznej: najadając się do pełna, wysypiając do rana i pewnie w kategorii open, z większą grupą, żeby się niepotrzebnie nie zmachać.



  • DST 613.42km
  • Czas 23:00
  • VAVG 26.67km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 28 kwietnia 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

(prze)Piękny Wschód

Na otwarcie sezonu ultra tradycyjnie, jak w dwóch ostatnich latach, wybraliśmy się na Piękny Wschód do Parczewa. Zapowiadała się przyjemna jazda, bo, w przeciewieństwie do "tradycyjnej" pogody, zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, a do tego, co jest kolejną tradycją w moim przypadku, dla odmiany nie zaraziłem się niczym i jechałem... zdrowy.

Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.

W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.

Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.

W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.

Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.

Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...

I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.

Piękny, kurde, początek.

Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)

Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.

Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.

Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!

Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.

Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.

Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...

Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".

No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.



Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.

W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.

Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.

Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).

Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.



W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.



Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.

Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)

Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.

A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?

No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.

Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.



Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.

Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.

Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.

W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.

Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)

Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.



Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.



Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.

Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)

Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.

Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.

Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!

I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.

Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.

Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.

W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".

PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).

Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.

Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.

Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.

W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.

Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.

Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.

PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).

Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.

W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.

Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.


Fot. WujekG.

Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.

Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...


  • DST 512.23km
  • Czas 19:14
  • VAVG 26.63km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 27 sierpnia 2017 Kategoria > 400 km, solo

MRDP - 8

  • DST 571.90km
  • Czas 31:56
  • VAVG 17.91km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 26 sierpnia 2017 Kategoria > 300km, solo

MRDP - 7

  • DST 303.20km
  • Czas 17:29
  • VAVG 17.34km/h
  • Sprzęt Czorny
Piątek, 25 sierpnia 2017 Kategoria > 200 km, solo

MRDP - 6

  • DST 257.10km
  • Czas 18:16
  • VAVG 14.07km/h
  • Sprzęt Czorny
Czwartek, 24 sierpnia 2017 Kategoria > 300km, solo

MRDP - 5

  • DST 366.40km
  • Czas 20:20
  • VAVG 18.02km/h
  • Sprzęt Czorny
Środa, 23 sierpnia 2017 Kategoria > 300km, solo

MRDP - 4

  • DST 336.40km
  • Czas 18:20
  • VAVG 18.35km/h
  • Sprzęt Czorny
Wtorek, 22 sierpnia 2017 Kategoria > 100km, solo

MRDP - 3

  • DST 191.60km
  • Czas 13:45
  • VAVG 13.93km/h
  • Sprzęt Czorny
Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 Kategoria > 300km, solo

MRDP - 2

  • DST 365.10km
  • Czas 20:58
  • VAVG 17.41km/h
  • Sprzęt Czorny

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl