Wpisy archiwalne w kategorii
trening
Dystans całkowity: | 19231.36 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 653:08 |
Średnia prędkość: | 29.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.28 km/h |
Suma podjazdów: | 10044 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 115449 kcal |
Liczba aktywności: | 319 |
Średnio na aktywność: | 60.48 km i 2h 03m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 19 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Do Przemyśla
Powrotna, niespieszna wycieczka przez góry, doliny, pagórki... A na koniec, w odległości spaceru od dworca, dzban piwa Perła.
- DST 110.95km
- Czas 04:02
- VAVG 27.51km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 18 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, transport, ze zdjęciem, trening
Bieszczadzkie gmin zaliczanie
Krótka pętla po przewyższeniach, by złapać dwie brakujące (i dziurawiące) gminy.
- DST 74.04km
- Czas 02:43
- VAVG 27.25km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 16 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Miał być grupowy i był grupowy
W planie miałem stawienie się na ustawce w Babicach, ale Hipcia zaproponowała wspólny wyjazd, więc ruszyliśmy 40 minut wcześniej.
Machnęliśmy standardowy, KGS-owy segment pt. "Pętla standardowa" (przejechało go, do tej pory, jedynie lekko ponad 50 osób). Solidna jazda we dwójkę weszła w nogi, niby pracowałem z tego tylko połowę, ale ta "połowa" to jednak 45 minut harówki...
Machnęliśmy standardowy, KGS-owy segment pt. "Pętla standardowa" (przejechało go, do tej pory, jedynie lekko ponad 50 osób). Solidna jazda we dwójkę weszła w nogi, niby pracowałem z tego tylko połowę, ale ta "połowa" to jednak 45 minut harówki...
- DST 65.27km
- Czas 01:56
- VAVG 33.76km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 15 sierpnia 2018
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening
Okolice Leszna
Dziś startowałem z Leszna, podwiózłszy się tam uprzednio samochodem. Po zakończonej jeździe dosiadła się Hipcia, spożyliśmy tradycyjną kawę i, w końcu, udało nam się - choć nie na rowerach - dotrzeć do pizzerii w Lipkowie, mieszczącej się tuż przy standardowej trasie kolarskiej.
Pizza bardzo dobra, mają nawet bezalkoholowe piwa, więc polecam podwarszawskim wycieczkowiczom.
Pizza bardzo dobra, mają nawet bezalkoholowe piwa, więc polecam podwarszawskim wycieczkowiczom.
- DST 44.60km
- Czas 01:25
- VAVG 31.48km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 14 sierpnia 2018
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening
Luźna noga
Nie miałem pomysłu, miałem za to półtorej godziny na jazdę bez żadnego spięcia nogi. Zakręciłem więc dwie pętelki i wyszło coś takiego. Mi to wygląda na różdżkarza jadącego na Segway'u...
Po raz pierwszy od dawna włączyłem na treningu światła... A, i, oczywiście, stałem na przejeździe w Ożarowie.
Po raz pierwszy od dawna włączyłem na treningu światła... A, i, oczywiście, stałem na przejeździe w Ożarowie.
- DST 45.33km
- Czas 01:29
- VAVG 30.56km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Na kawę
Zaczęliśmy tradycyjnie: ja wyruszyłem pierwszy, by spotkać się pośrodku na stacji Moya w Lesznie. Jesteśmy tam tak często, że tylko patrzeć, jak zaczną nam mówić po imieniu...
Najpierw jednak poleciałem bokiem do Błonia, przeciąwszy miasto odwiedziłem wioseczkę o pięknej nazwie Pass i pojechałem drogą, na której jeszcze mnie nigdy nie było, aż do Łuszczewka. Tam wsiadłem w standardowy ciąg do Podkampinosu i spokojnie dokręciłem do Leszna.
Kawa przeciągnęła się z jednej do dwóch, a potem, spokojnie, gawędząc, dojechaliśmy do domu.
Najpierw jednak poleciałem bokiem do Błonia, przeciąwszy miasto odwiedziłem wioseczkę o pięknej nazwie Pass i pojechałem drogą, na której jeszcze mnie nigdy nie było, aż do Łuszczewka. Tam wsiadłem w standardowy ciąg do Podkampinosu i spokojnie dokręciłem do Leszna.
Kawa przeciągnęła się z jednej do dwóch, a potem, spokojnie, gawędząc, dojechaliśmy do domu.
- DST 88.57km
- Czas 02:51
- VAVG 31.08km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 11 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Żwawo po okolicy
Chciałem przejechać się z Tomkiem na Gassy. Taki był plan. Padający od rana deszcz postanowił jednak przesunąć jego realizację. W związku z tym, że prognozy nie były jednoznaczne, a z jakichś radarów wynikało, że może padać i do wieczora, ruszyłem sam, w planie mając objechanie swoich okolic.
Oczywiście, rozpogodziło się bardzo szybko. A potem przygrzało i zaczęło wysychać.
Przeciąłem Leszno i pokręciłem aż do skrętu na Radzików w Białutach. Przez remont standardowej trasy Umiastów-Kaputy zmuszony zostałem, by zrobić to, czego nie lubię, czyli wracać do domu po własnych śladach... Ale akurat lekkie wydłużenie trasy było mi na rękę, bo coś dobrze nasmarowałem łańcuch i jechało się sprawnie.
Oczywiście, rozpogodziło się bardzo szybko. A potem przygrzało i zaczęło wysychać.
Przeciąłem Leszno i pokręciłem aż do skrętu na Radzików w Białutach. Przez remont standardowej trasy Umiastów-Kaputy zmuszony zostałem, by zrobić to, czego nie lubię, czyli wracać do domu po własnych śladach... Ale akurat lekkie wydłużenie trasy było mi na rękę, bo coś dobrze nasmarowałem łańcuch i jechało się sprawnie.
- DST 70.18km
- Czas 02:06
- VAVG 33.42km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 9 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Warszawskie sztajfy
"Ufam, że wymaksowałeś przewyższenia", napisał Michał.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
- DST 83.00km
- Czas 03:40
- VAVG 22.64km/h
- Sprzęt Stefan
Ustawka z KGS
Na babickim rynku stało tylko kilka rowerów. Ktoś zaproponował lekko przedłużoną trasę, z wariantem przez Podkampinos.
Punkt osiemnasta ruszyliśmy w trasę - siedem osób, przez chwilę było nas ośmiu, a od okolic Radzikowa aż do samego końca pięciu.
Była to dopiero trzecia, ale najlepsza z ustawek, na jakiej byłem dotychczas. Bez zrywania, szarpania, ucieczek, w zamian za to równa, mocna praca na zmianach do samego końca.
Punkt osiemnasta ruszyliśmy w trasę - siedem osób, przez chwilę było nas ośmiu, a od okolic Radzikowa aż do samego końca pięciu.
Była to dopiero trzecia, ale najlepsza z ustawek, na jakiej byłem dotychczas. Bez zrywania, szarpania, ucieczek, w zamian za to równa, mocna praca na zmianach do samego końca.
- DST 91.50km
- Czas 02:28
- VAVG 37.09km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 5 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening
Kampinos trochę bardziej naokoło
Miałem rano ruszyć na wycieczkę z Legionem (cotygodniowa, niedzielna ustawka ruszająca spod pobliskiego sklepu rowerowego), ale o szóstej nad miastem przeszła burza, a gdy wstałem o ósmej, zauważyłem, że z jednej strony na zewnątrz jest nadal mokro, a z drugiej: że stojący w drzwiach balkonowych wiatrak nawiał wreszcie do pokoju odrobinę chłodnego powietrza i w końcu, po tygodniu, mogę się wyspać w normalnej temperaturze, nie budząc się spocony jak Mors na myśl o kaloryferze.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
- DST 143.09km
- Czas 04:21
- VAVG 32.89km/h
- Sprzęt Stefan