Wpisy archiwalne w kategorii
trening
Dystans całkowity: | 19231.36 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 653:08 |
Średnia prędkość: | 29.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.28 km/h |
Suma podjazdów: | 10044 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 115449 kcal |
Liczba aktywności: | 319 |
Średnio na aktywność: | 60.48 km i 2h 03m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 10 lipca 2018
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Przypadkowo spotkany peleton
Na rower wybrałem się z misją. Od dawna widzimy na horyzoncie miasta coś, czego nie potrafimy zidentyfikować: znaleźliśmy kominy Huty, znaleźliśmy pylon Mostu Północnego, ale jedna rzecz - wyglądająca jak postawiony daleko duży "grzyb" - nie dawała nam, w pracy, spokoju.
Ruszyłem więc, okrążając Cmentarz Północny i przecinając Młociny, w poszukiwaniu tajemniczej budowli. Nie znalazłem. Jedynym, co może być podobne, był umieszczony na wysokim słupie trójstronny banner reklamowy Makro, ale on wydaje się za niski. No nic, musimy zdobyć lornetkę.
Doturlałem się do Arkuszowej, a potem ze smutkiem dowiedziałem się, że w Laskach trwa remont, w związku z czym najpierw czekałem kilka minut na wahadle, a potem żarłem pył wzbijany przez jadące przede mną samochody.
Już wracałem, gdy, w Lipkowie, zauważyłem wyskakujący na asfalt przede mną peleton. Niewielka grupka, około dziesięciu kolarzy. Nie miałem w planie gonienia ich, ale zanim się spostrzegłem, już za nimi zasuwałem. Początek był obiecujący, bo dopiero rozpędzali się po skręcie, ale później zauważyłem, że dystans między mną a grupą jakby przestał maleć... a brakło jeszcze stu metrów. Rzut oka na licznik wskazał, że jadę właśnie 42 km/h...
W zasadzie nie mogłem nic już zrobić. Odpuścić teraz to tak trochę głupio, bo po co się niby męczyłem? Przyspieszyłem i usiadłem grupie na kole. Dociągnąłem się do Babic z całkiem przyzwoitą prędkością, pod 40 km/h, tam pojechałem dalej, podczas gdy KGS (Kolarska Grupa Starobabicka) zawinęła się na standardowe miejsce postoju, na rynku w Starych Babicach.
Powrót przez Wieruchów (tu zrobiłem fotki).
Ruszyłem więc, okrążając Cmentarz Północny i przecinając Młociny, w poszukiwaniu tajemniczej budowli. Nie znalazłem. Jedynym, co może być podobne, był umieszczony na wysokim słupie trójstronny banner reklamowy Makro, ale on wydaje się za niski. No nic, musimy zdobyć lornetkę.
Doturlałem się do Arkuszowej, a potem ze smutkiem dowiedziałem się, że w Laskach trwa remont, w związku z czym najpierw czekałem kilka minut na wahadle, a potem żarłem pył wzbijany przez jadące przede mną samochody.
Już wracałem, gdy, w Lipkowie, zauważyłem wyskakujący na asfalt przede mną peleton. Niewielka grupka, około dziesięciu kolarzy. Nie miałem w planie gonienia ich, ale zanim się spostrzegłem, już za nimi zasuwałem. Początek był obiecujący, bo dopiero rozpędzali się po skręcie, ale później zauważyłem, że dystans między mną a grupą jakby przestał maleć... a brakło jeszcze stu metrów. Rzut oka na licznik wskazał, że jadę właśnie 42 km/h...
W zasadzie nie mogłem nic już zrobić. Odpuścić teraz to tak trochę głupio, bo po co się niby męczyłem? Przyspieszyłem i usiadłem grupie na kole. Dociągnąłem się do Babic z całkiem przyzwoitą prędkością, pod 40 km/h, tam pojechałem dalej, podczas gdy KGS (Kolarska Grupa Starobabicka) zawinęła się na standardowe miejsce postoju, na rynku w Starych Babicach.
Powrót przez Wieruchów (tu zrobiłem fotki).
- DST 44.20km
- Czas 01:26
- VAVG 30.84km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 8 lipca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Naprzeciw strudzonemu wędrowcowi
Rano nawet rozważałem rower, ale gdy tylko zobaczyłem na horyzoncie solidną zlewę, to od razu zachciało mi się trochę mniej. Gdy przeszła nad blokiem i zobaczyłem, że po dwudziestu minutach nadal pada, a płaską, jakby się wydawało, jezdnią, płynie rzeka, stwierdziłem, że taka niedziela, jak dzisiaj, to w sumie i dobry dzień na regenerację.
Później pogoda poprawiła się, kałuże wyschły, ale mój wolny czas się skończył. Spakowałem bagaże i czekałem na Michała, który był w trakcie drogi do Rzeszowa, robiąc sobie od wczoraj pięćsetkę po górach ze startem w Krakowie.
Jakiś czas później okazało się, że jednak z czasem jest trochę lepiej i mogłem wyskoczyć na chwilę - tylko po to, by zebrać go z trasy i odprowadzić do mnie.
Dojechałem niedaleko, bo tylko do Tyczyna, i tuż za miastem, na górce, spotkaliśmy się.
Powrót pod wiatr, trochę upierdliwy, głównie po drogach rowerowych (szczególnie przyjemną okazała się być ta prowadząca w stronę Tyczyna (na zdjęciu).
Później pogoda poprawiła się, kałuże wyschły, ale mój wolny czas się skończył. Spakowałem bagaże i czekałem na Michała, który był w trakcie drogi do Rzeszowa, robiąc sobie od wczoraj pięćsetkę po górach ze startem w Krakowie.
Jakiś czas później okazało się, że jednak z czasem jest trochę lepiej i mogłem wyskoczyć na chwilę - tylko po to, by zebrać go z trasy i odprowadzić do mnie.
Dojechałem niedaleko, bo tylko do Tyczyna, i tuż za miastem, na górce, spotkaliśmy się.
Powrót pod wiatr, trochę upierdliwy, głównie po drogach rowerowych (szczególnie przyjemną okazała się być ta prowadząca w stronę Tyczyna (na zdjęciu).
- DST 22.24km
- Czas 00:52
- VAVG 25.66km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Odrobina przewyższeń
Zacząłem tak, jak w ostatnich dniach, ale dość szybko odbiłem w ulicę... Karkonoską. To była swego czasu alternatywna, trudniejsza droga na drugi koniec Racławówki - faktycznie: całkiem przyjemny podjazd i solidny zjazd pod 60 km/h.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
Płaskawym, lekko wznoszącym fragmentem dotarłem do Woli Zgłobieńskiej...
A chwilę później rozpocząłem wspinaczkę na najmocniejszy podjazd dzisiejszej wycieczki, klasyfikowany (na Stravie) jako podjazd trzeciej kategorii. Nie ma ich zbyt wielu w okolicy, więc tę wycieczkę ułożyłem specjalnie pod tę jedną górkę.
Cztery i pół kilometra, średnio cztery procent, chociaż nie brakło fragmentów powyżej dziesięciu. Wyskrobałem się na górę i puściłem w dół.
Zwinąłem się w pozycję "top tube safe" i po chwili już istniał tylko pęd powietrza...
(Źródło)
Po fakcie, oczywiście, dowiedziałem się, że brakło mi jedynie 2 km/h, by przekroczyć 80 km/h. 78,2 km/h to mój nowy rekord na terenie Polski, szybciej - 85 km/h - jechałem tylko w Alpach.
Zjazd nieco się wypłaszczył i umożliwił dokręcanie (ach, dokręcanie przy 60 km/h...), a później przez długi czas jechałem stabilnie powyżej pięćdziesiątki...
To, co dobre, szybko się kończy, musiałem przewalcować się przez jakiś sztywny pagórek, na zjeździe z którego - bardziej stromym nawet - nie było się jak porządnie rozpędzić ze względu na nierówności.
Pozostał jeszcze jeden - znany z MP 2016 - podjazd, a potem... szuter. Chwila przerwy na szukanie właściwej drogi i uznaję, że nie ma co, wracam tak, jak prowadzi asfalt (kosztowało mnie to dziesięć dodatkowych kilometrów).
Końcówka to powrót do Rzeszowa z nawet pomagającym wiatrem i kilka podjazdów od strony Przybyszówki, bo uznałem, że muszę skrócić trasę i zjechać możliwie szybko.
- DST 80.47km
- Czas 02:42
- VAVG 29.80km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 6 lipca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Luźne pagórki
Na dziś w planie była jazda luźną nogą, bez niepotrzebnego spinania łydki. Zacząłem od zaatakowania kładki, którą jakimś cudem znalazłem na mapie. Oczywiście, tradycji musiało stać się zadość: Hipci nie ma, ale i tak musi być fragment po szutrze...
W okolicy płynął Wisłok, ale jakiś taki dziwnie mały i wąski...
Kiedyś robiliśmy nawet spływ pontonami: z Babicy aż do Rzeszowa...
Tym razem jednak celem było minięcie Lubenii, wspinaczka na srogi pagórek i równie ambitny zjazd w stronę Tyczyna.
Końcówka to przetoczenie się w stronę Boguchwały...
...i powrót do domu przez Lisią Górę, mijając miejsce, gdzie Hipcia, lat temu prawie dwadzieścia, skręciła kolano. Wtedy, w myśl zasady "ból jest iluzją", zamiast przyjechać do mnie, by moja mama ją odwiozła - a było po drodze - dojechała jeszcze 10 km do siebie do domu.
W okolicy płynął Wisłok, ale jakiś taki dziwnie mały i wąski...
Kiedyś robiliśmy nawet spływ pontonami: z Babicy aż do Rzeszowa...
Tym razem jednak celem było minięcie Lubenii, wspinaczka na srogi pagórek i równie ambitny zjazd w stronę Tyczyna.
Końcówka to przetoczenie się w stronę Boguchwały...
...i powrót do domu przez Lisią Górę, mijając miejsce, gdzie Hipcia, lat temu prawie dwadzieścia, skręciła kolano. Wtedy, w myśl zasady "ból jest iluzją", zamiast przyjechać do mnie, by moja mama ją odwiozła - a było po drodze - dojechała jeszcze 10 km do siebie do domu.
- DST 43.70km
- Czas 01:54
- VAVG 23.00km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 5 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Podrzeszowskie pagórki
Jako że spędzam kilka dni poza Warszawą, postanowiłem wybrać się na poranne rozgrzanie mięśni na trasy, którymi jeździłem jako dzieciak i nastolatek. O tak, żeby sprawdzić, czy dystans nie jest krótszy niż kiedyś i czy górki są tak samo strome.
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
Z Rzeszowa wyjechałem nad... jakąś dziwną ekspresówką, której, przysiągłbym, jeszcze dwadzieścia lat temu nie było.
Potem do Niechobrza wszystkie górki i solidne podjazdy stały się jakoś... zmarszczkami. Trasa, która zwykle była ponad godzinną wyprawą, teraz zajęła niecałe pół godziny. Skrócił się ten dystans, czy co?
Przeleciałem Niechobrze Dolny i Górny i w końcu napotkałem coś ambitnego: srogi podjazd w kierunku Czudca. Pod sam jego koniec pojawił się znak kierujący turystów na punkt widokowy, no to podjechałem i tam.
Do Czudca zjechałem w okolicy 50 km/h, aż szkoda, że zjazd był kręty i trzeba było hamować, bo spokojnie można było przekroczyć z siedem dyszek.
Prosta w kierunku Boguchwały była z wiatrem (pomijając jakieś paskudne, przeszkadzające wahadełko). Po drodze, lecąc przez te wszystkie pagórki, człowiek wreszcie czuł się jak kolarz, a nie specjalista od płaskich tras po mazowszu...
Ponownie przeciąłem Niechobrz i postanowiłem sprawdzić, czy sztajfa przy kościele w Zaborowie nadal trzyma. O dziwo - trzyma. Solidne dwanaście, może trzynaście procent.
Powrót do miasta porządnym zjazdem.
Wyjazd przyjemny, no pomijając ten smutny szczegół, że Hipcia nie mogła ze mną przyjechać i siedzi w pracy...
- DST 52.96km
- Czas 01:46
- VAVG 29.98km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 24 czerwca 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Deszczowe Sanatorium
Umówiliśmy się na siódmą. Nieprzypadkowo. Deszcze miały zacząć się około jedenastej, więc mieliśmy złapać je tylko na ostatnią godzinę. Gdy wyjeżdżałem z domu, Tomek już czekał na przystanku.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
- DST 134.63km
- Czas 04:22
- VAVG 30.83km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 23 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Udana ucieczka przed deszczem
W sobotę trzeba było ruszyć się do pracy. Miałem zrobić, co trzeba i wrócić do domu, by zrobić trening. Jeszcze zanim wyjechałem z pracy, okazało się, że teren za oknem wygląda tak, jak poniżej.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
Przeczekałem pierwszą ulewę, po drodze napotkałem grad i sporo kałuż, więc byłem pewien, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, bo albo nie pojadę, albo będę rzeźbił powolutku w deszczu i z treningu wyjdzie wycieczka ze zwalnianiem na każdej śliskiej nawierzchni.
Tymczasem okazało się, że słońce zaświeciło, drogi przeschły i... mogłem ruszyć.
Trasa to standardowy "Mały Kampinos", bez żadnych wodotrysków. Łomianki w drugą stronę dziurawe i paskudnie przejezdne (ze względu na remonty tor jazdy roweru prowadzi teraz prawie środkiem pasa, czyli po części studzienek).
Nie licząc niewielkiej mżawki, nie zmoczyło mnie ani trochę. Za to pięć minut po tym, jak wszedłem do domu, lunęło jak z cebra.
- DST 79.11km
- Czas 02:36
- VAVG 30.43km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 21 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Ucieczka... nie wiadomo dokąd
W zasadzie to dobre historie i ciekawe przygody rzadko zaczynają się od stwierdzenia "wyszedłem sobie na trening". Bo w końcu trening to jest takie coś, co się bez sensu jeździ w kółko tę samą trasą. A ciekawe przy nich zdarzenia to "ktoś mi wyjechał z posesji wymuszając pierwszeństwo".
Jak się okazuje, jest tak do czasu.
Wczoraj wyszedłem sobie wieczorem na trening. Półtrzecia godziny, z planem na dotarcie do Tomka tuż po i zrobienie niezbędnych napraw w rowerze. Start wypadł przed osiemnastą, prognozy zapowiadały burze około dwudziestej, więc idealnie, może uda się jeszcze przed nimi uciec.
Przywitał mnie wiatr, wiejący skośnie z południowego zachodu. Na horyzoncie tkwiły ciemne, burzowe chmury, a ja powoli się do nich przybliżałem. Im bliżej Leszna, tym były bliżej i zaczęło być oczywistym, że przed burzą to ja mogę nie zdążyć, zwłaszcza, że chciałem wyjechać lekko za Leszno.
Po którymś odsłoniętym fragmencie, gdy wiatr - niezbyt mocno, ale stanowczo - po raz kolejny zaakcentował swoje istnienie, przypomniało mi się, że na dziś były jakieś ostrzeżenia przed wiatrami i burzami. Było tam m.in. napisane "jeśli nie musisz, nie wychodź z domu". Aha. No to jestem na zewnątrz, jakby co.
W pewnym momencie widoczne kilometr dalej słupy wysokiego napięcia tak jakby się zamazały. A potem znikły, pod granatową chmurą. Deszcz? Zanim przeanalizowałem dokładnie, zniknęły kolejne, a granatowa chmura okazała się mieć kolor piasku. I zbliżała się bardzo.
Gdy zaczęła zjadać domy widoczne kilkaset metrów ode mnie, widziałem, że to pył. I wiedziałem, że czas zawracać. Zanim zdążyłem zareagować, rozejrzeć się, uderzyło we mnie.
Momentalnie zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Samochody jadące za mną też stanęły, bo uderzenie wiatru i pyłu przesłoniło im widok. Ja w międzyczasie włączyłem światła i, przepuściwszy je, zawróciłem. Jeśli tak wygląda początek, to nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje z tyłu, więc postanowiłem być możliwie blisko Warszawy.
Ruszyłem. I prawie od razu zorientowałem się, że tylna przerzutka przestała działać. Po kolejnej sekundzie dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu skończyły mi się przełożenia, bo jadę ponad 50 km/h. Po zaledwie kilku sekundach.
Były momenty dające satysfakcję, takie jak wyprzedzanie z szcześćdziesiątką na liczniku jakiegoś zamulającego mieszkańca powiatu pruszkowskiego. Więcej było jednak tych, które satysfakcji nie dawały, jak omijanie zwalonych gałęzi, manewrowanie między zerwanymi z drzewa patykami czy przejazdy przez alejki pochylających się drzew, z nadzieją, że nic wielkiego nie spadnie mi na głowę.
Od dzieciństwa nie nażarłem się tyle piachu. Wszystko miałem zapylone, w zębach zgrzytało, oczy... jakie to szczęście, że ten jeden raz postanowiłem na trening wziąć okulary, więc oczy były choć odrobinę chronione.
Przez chwilę miałem wrażenie, że to ja wyprzedziłem ten wiatr, dopiero później dotarło do mnie, że nawet się mną nie przejął, przeleciał i pojechał robić wrażenie na mieście. Jak donoszą ludzie, którzy nieopatrznie zostawili uchylone okna - zrobił wrażenie. Szczególnie jeśli mowa o zapyleniu.
Ja tymczasem wróciłem prawie do punktu wyjścia, dotarłem do Połczyńskiej i tam złapała mnie krótka zlewa. W sumie nie wiem, po co założyłem kurtkę... Gdy ją zdjąłem, znowu chlupnęło, tym razem dłużej. I uznałem, że do Tomka pojadę autem. Moje opony bardzo kiepsko sobie radzą na wodzie, więc postanowiłem nie ryzykować jakiejś gleby. Dociągnąłem jeszcze zahaczając lekko Blizne (żeby to, co zaplanowane jako punkt obowiązkowy zostało zrealizowane) i już mogłem zobaczyć swoją twarz w lustrze. Wyglądałem, jakbym przez godzinę przerzucał węgiel do pieca.
(A co do mapki, to dedykuję ją ekspertowi od rysowania po mapie: a weź mi takiego pieska narysuj, ha!)
Jak się okazuje, jest tak do czasu.
Wczoraj wyszedłem sobie wieczorem na trening. Półtrzecia godziny, z planem na dotarcie do Tomka tuż po i zrobienie niezbędnych napraw w rowerze. Start wypadł przed osiemnastą, prognozy zapowiadały burze około dwudziestej, więc idealnie, może uda się jeszcze przed nimi uciec.
Przywitał mnie wiatr, wiejący skośnie z południowego zachodu. Na horyzoncie tkwiły ciemne, burzowe chmury, a ja powoli się do nich przybliżałem. Im bliżej Leszna, tym były bliżej i zaczęło być oczywistym, że przed burzą to ja mogę nie zdążyć, zwłaszcza, że chciałem wyjechać lekko za Leszno.
Po którymś odsłoniętym fragmencie, gdy wiatr - niezbyt mocno, ale stanowczo - po raz kolejny zaakcentował swoje istnienie, przypomniało mi się, że na dziś były jakieś ostrzeżenia przed wiatrami i burzami. Było tam m.in. napisane "jeśli nie musisz, nie wychodź z domu". Aha. No to jestem na zewnątrz, jakby co.
W pewnym momencie widoczne kilometr dalej słupy wysokiego napięcia tak jakby się zamazały. A potem znikły, pod granatową chmurą. Deszcz? Zanim przeanalizowałem dokładnie, zniknęły kolejne, a granatowa chmura okazała się mieć kolor piasku. I zbliżała się bardzo.
Gdy zaczęła zjadać domy widoczne kilkaset metrów ode mnie, widziałem, że to pył. I wiedziałem, że czas zawracać. Zanim zdążyłem zareagować, rozejrzeć się, uderzyło we mnie.
Momentalnie zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Samochody jadące za mną też stanęły, bo uderzenie wiatru i pyłu przesłoniło im widok. Ja w międzyczasie włączyłem światła i, przepuściwszy je, zawróciłem. Jeśli tak wygląda początek, to nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje z tyłu, więc postanowiłem być możliwie blisko Warszawy.
Ruszyłem. I prawie od razu zorientowałem się, że tylna przerzutka przestała działać. Po kolejnej sekundzie dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu skończyły mi się przełożenia, bo jadę ponad 50 km/h. Po zaledwie kilku sekundach.
Były momenty dające satysfakcję, takie jak wyprzedzanie z szcześćdziesiątką na liczniku jakiegoś zamulającego mieszkańca powiatu pruszkowskiego. Więcej było jednak tych, które satysfakcji nie dawały, jak omijanie zwalonych gałęzi, manewrowanie między zerwanymi z drzewa patykami czy przejazdy przez alejki pochylających się drzew, z nadzieją, że nic wielkiego nie spadnie mi na głowę.
Od dzieciństwa nie nażarłem się tyle piachu. Wszystko miałem zapylone, w zębach zgrzytało, oczy... jakie to szczęście, że ten jeden raz postanowiłem na trening wziąć okulary, więc oczy były choć odrobinę chronione.
Przez chwilę miałem wrażenie, że to ja wyprzedziłem ten wiatr, dopiero później dotarło do mnie, że nawet się mną nie przejął, przeleciał i pojechał robić wrażenie na mieście. Jak donoszą ludzie, którzy nieopatrznie zostawili uchylone okna - zrobił wrażenie. Szczególnie jeśli mowa o zapyleniu.
Ja tymczasem wróciłem prawie do punktu wyjścia, dotarłem do Połczyńskiej i tam złapała mnie krótka zlewa. W sumie nie wiem, po co założyłem kurtkę... Gdy ją zdjąłem, znowu chlupnęło, tym razem dłużej. I uznałem, że do Tomka pojadę autem. Moje opony bardzo kiepsko sobie radzą na wodzie, więc postanowiłem nie ryzykować jakiejś gleby. Dociągnąłem jeszcze zahaczając lekko Blizne (żeby to, co zaplanowane jako punkt obowiązkowy zostało zrealizowane) i już mogłem zobaczyć swoją twarz w lustrze. Wyglądałem, jakbym przez godzinę przerzucał węgiel do pieca.
(A co do mapki, to dedykuję ją ekspertowi od rysowania po mapie: a weź mi takiego pieska narysuj, ha!)
- DST 53.03km
- Czas 01:40
- VAVG 31.82km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 20 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Do Łomianek i z powrotem
Dzień siłowania się z wiatrem był wczoraj, więc dziś w planie była spokojniejsza jazda. A skoro spokojniejsza, to i wybór trasy większy, bo nie przeszkadzają skrzyżowania, światła i ruch.
Uznałem więc, że zwiedzę ul. Brukową, która odbija od ronda łączącego ul. Trenów i Kampinoską. Pamiętam, jak ją budowano, ale nigdy nie udało mi się tamtędy pojechać.
Miło się zaskoczyłem. Miły asfalt, potem pojawiła się przyjemna DDR, z obniżeniami przy każdym skrzyżowaniu zrobionymi tak, że nie czułem nawet krawężników. A potem... płynnie przeszedłem na DDR przez Łomianki.
Powrót już starymi ścieżkami, z drobną pomyłką w postaci przegapionego skrętu na Laski. Już pogodziłem się z myślą, że dojadę do Mariewa gruntówką i żwirem, gdy jakimś cudem na mapie zauważyłem ratującą mnie uliczkę, która doprowadziła mnie do przegapionej drogi.
A w Ożarowie znowu stanąłem na przejeździe.
Uznałem więc, że zwiedzę ul. Brukową, która odbija od ronda łączącego ul. Trenów i Kampinoską. Pamiętam, jak ją budowano, ale nigdy nie udało mi się tamtędy pojechać.
Miło się zaskoczyłem. Miły asfalt, potem pojawiła się przyjemna DDR, z obniżeniami przy każdym skrzyżowaniu zrobionymi tak, że nie czułem nawet krawężników. A potem... płynnie przeszedłem na DDR przez Łomianki.
Powrót już starymi ścieżkami, z drobną pomyłką w postaci przegapionego skrętu na Laski. Już pogodziłem się z myślą, że dojadę do Mariewa gruntówką i żwirem, gdy jakimś cudem na mapie zauważyłem ratującą mnie uliczkę, która doprowadziła mnie do przegapionej drogi.
A w Ożarowie znowu stanąłem na przejeździe.
- DST 59.83km
- Czas 01:59
- VAVG 30.17km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 19 czerwca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Wieczorny wiatr
Wietrzyk dmuchał całkiem solidnie i przeszkadzał, jak tylko mógł. Trochę głupio mi było, bo przez chwilę gonił mnie jakiś facet, by ostatecznie usiąść na kole... sekundy przed tym, jak kończyła mi się przerwa w ćwiczeniach. I wyszło, jakbym go celowo zerwał.
Powrót przez Ożarów. Ciekawe, ale tym razem... nie stałem na przejeździe kolejowym.
Powrót przez Ożarów. Ciekawe, ale tym razem... nie stałem na przejeździe kolejowym.
- DST 63.52km
- Czas 02:02
- VAVG 31.24km/h
- Sprzęt Stefan