Wpisy archiwalne w kategorii
trening
Dystans całkowity: | 19231.36 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 653:08 |
Średnia prędkość: | 29.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.28 km/h |
Suma podjazdów: | 10044 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 115449 kcal |
Liczba aktywności: | 319 |
Średnio na aktywność: | 60.48 km i 2h 03m |
Więcej statystyk |
Sobota, 21 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Walczmy z wiatrem
Startując wiedziałem, że będzie wiało. Jadąc jednak przez Stare Babice, między domami, nie cierpiałem zbytnio z tego powodu: czasem coś dmuchnęło w przerwie, czasem coś mnie nagle wstrzymało. Nieubłaganie zbliżał się jednak moment wyjazdu na otwarty teren - patelnię, gdzie wiatrowi wolno więcej.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
Gdy tylko skręciłem na północny zachód, dowiedziałem się, że aż tak. Na płaskim miejscami nie byłem w stanie przekroczyć... 18 km/h. A nie powiem, żebym się na tym odcinku oszczędzał. Coś za coś: gdy w końcu wygiełgałem się na główną w Białutkach, rower bez popychania poleciał z wiatrem jak żaglówka.
Nie planowałem jednak powrotu: kilka dni wcześniej szperając po Stravie, znalazłem sobie segmencik: zapomniany przez bogów i rowerzystów, bo szutrowy. Uznałem, że warto się na nim sprawdzić, zwłaszcza, że najlepsze na nim czasy były... relatywnie niskie. Zatem znów na Witki, a potem w lewo i... już wiedziałem, dlaczego nikt tam nie jeździł szybciej. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, ot, jakieś dziury, jakieś nierówności, ale tuż przy samym Łaźniewie zrobiło się bardziej dziurawo, a do tego cień drzew rosnących przy drodze, skutecznie maskował wszystkie dziury i dziurska. Nie powiem, żebym się urobił, bo większość uwagi pochłonęło mi lustrowanie podłoża, ale... tylko drugi czas, ze stratą 4 sekund do najlepszego. No nie, trzeba będzie tam wrócić.
W samym Łaźniewie mamy sielski widok starej wsi, w której jest jeden fragment asfaltu, reszta to szutry i rozjeżdżona ziemia. Tak, jak za dawnych czasów.
Mogłem, co prawda, polecieć asfaltem, ale wtedy prawdopodobnie wyjechałbym na remontowaną obecnie (i rozkopaną) drogę 888. Uznałem więc, że na tym nie zakończymy szutrowego odcinka specjalnego i przejechałem szutrem jeszcze z kilometr, na główną wyjeżdżając w Łaźniewku.
A tam już relaks, luz i mijanie jadących w przeciwnym kierunku kolarzy, którzy katowali się pod wiatr z wywieszonymi ozorami. Na koniec chciałem jeszcze wykorzystać to, co daje wiatr, więc zrobiłem sobie maleńki sprint i ustanowiłem swój rekord średniej: 48,2 km/h na dystansie 1,6 km. Do najlepszego czasu brakło... 10 sekund. Ale wtedy musiałbym mieć średnią ponad 52 km/h.
- DST 64.48km
- Czas 02:04
- VAVG 31.20km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 19 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, szypko
Witki
Nie chciało mi się jechać po raz kolejny standardową pętlą przez Leszno, więc zrobiłem sobie zawijasa przez Witki, wyjeżdżając w Białutkach. Maleńki rozpęd w stronę Leszna i... liczyłem na to, że wiatr zacznie pomagać. I się przeliczyłem. Bo boczny był, łobuz i jakoś nie chciał współpracować.
- DST 61.56km
- Czas 02:01
- VAVG 30.53km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 17 kwietnia 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Dwie pętelki
W sumie to nie planowałem daleko odjeżdżać, ale po tym, jak okazało się, że pętelka przez Izabelin jest krótsza niż się spodziewałem, ruszyłem na południe i odwiedziwszy Konotopę i miło kojarzącą się ul. Piwną, wróciłem do Warszawy.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
A poniższa fotka zrobiona została w znanej niektórym czytelnikom alei. Nie będę zadawał zagadek, bo to zbyt łatwe: dukcik rowerowy przy ul. Gierdziejewskiego.
- DST 42.56km
- Czas 01:31
- VAVG 28.06km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 15 kwietnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Tour de Kampinos
Ranek to jest taki czas, kiedy należy się wyspać. Szczególnie wtedy, gdy nie ma żadnych obowiązków, jest weekend i można spokojnie wylegiwać się w łóżku. Ale czasem nadchodzi taki moment, że udaje się wprowadzić w życie plan, który kiełkował mi w głowie już od dwóch lat - pojechać na ustawkę. Niestety, ustawki kolarskie mają to do siebie, że zwykle mają miejsce o barbarzyńskich godzinach typu "dziewiąta rano", więc, gdy ja akurat snuję się leniwie po pierwszą tego dnia kawę, grupy mają urobione już po pięćdziesiąt kilometrów, a gdy wychodzę na zwyczajową, niedzielną przejażdżkę, tak około 13:00, to mijam ich, kończących swoje treningi.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Fotki z jazdy: Adam. Z postoju - moje.
- DST 146.24km
- Czas 04:34
- VAVG 32.02km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 14 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, trening, ze zdjęciem
Witki i wiater
Gdy szykowałem się na rower, akurat rozpoczynała się transmisja konwencji miłościwie nam panujących. Z należytym szacunkiem wysłuchałem tego, co do powiedzenia miał Prezes, a gdy zaczęła się pogadanka pana premiera, uznałem, że niczego ciekawego nie będzie, więc się zebrałem. No, ale wiedząc, że już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, nie mogłem w lepszym humorze ruszyć na rower.
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
Początek był standardowy, ale dojechawszy do Pilaszkowa skręciłem w lewo na Witki. Jechałem tamtędy tylko raz i tym razem postanowiłem odwiedzić i ten fragment, i kilka innych dróg, którymi wcześniej nie jechałem. W Witkach minąłem przyjemny zestaw zakrętów i dojechałem do Białut. Tu wstrzymał mnie ciągnik, który, za skrzyżowaniem, zepchnął mnie na chodnik. A potem, przed kolejnym skrzyżowaniem nagle wyprzedził i znowu zablokował. Akurat miałem przerwę w pracy, więc powiozłem się za nim chwilę i - na szczęście - nie skręcał tam, gdzie pojechałem ja.
Dojechałem do Cholew. Do tej pory droga była bardzo przyjemna i, poza pojedynczymi fragmentami, nie cierpiałem za bardzo, ale po zmianie kierunku na północny, musiałem się skupić na drodze. Kulminacją meandrowania między nierównościami było wjechanie z wiatrem w plecy, z prędkością około 40 km/h, w księżycowy krajobraz, gdzie każda dziura oznaczała murowaną glebę, albo, w najlepszym wypadku, snejka i wgiętą obręcz. Co ja tam zrobiłem przy tej prędkości, skacząc po całej szerokości jezdni, wiem tylko ja. Ale udało się. A potem miałem do dyspozycji drugi, podobny odcinek specjalny, który skończył się oblatywaniem kałuży piaszczysto-szutrowym poboczem.
Na całe szczęście chwilę później wyjechałem w Gawratowej Woli i mogłem oddać się na pastwę... kolejnych dziur. Ale przynajmniej te dziury już znałem... W tej samej miejscowości przestałem walczyć z wiatrem. Droga prowadziła na zachód, wiatr wiał w plecy. Wiał dobrze. Z jakichś 40 km mam średnią ponad 34 km/h!
Zdjęcia poniżej zrobiłem przy Lesznie, gdzie zatrzymałem się na chwileczkę, zmienić album. Tuż za Lesznem minąłem Hipcię, która właśnie leciała pod wiatr w ramach swoich zadań, a potem już tylko z wiatrem i do domu!
- DST 80.71km
- Czas 02:37
- VAVG 30.84km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, > 50 km
Wieczorem i spokój, i cisza
Nie wiedziałem, co zarzucić sobie na ucho, ale wybór padł na "Music for the jilted generation" The Prodigy. Album, do którego - mimo że nie jestem, generalnie, wielkim fanem tego typu muzyki - podchodzę z sentymentem, bo miałem go jeszcze w wieku szczenięcym, w formie kasety. A poza tym, Prodigy to Prodigy, klasa sama w sobie.
No i do tego zawsze podobał mi się obrazek na "książeczce" w tejże kasecie:
Z bitem na uszach pojechałem wytupywać swój rytm w korby. Wiatr wiał w plecy, więc na zachód jechało się przepięknie. Co jeszcze piękniejsze, po drodze nie minąłem praktycznie żadnego rowerzysty (poza jedną wycieczką prostokierownicowców nie kojarzę nikogo!). Do tego od wjazdu do Lipkowa prawie przestały jeździć samochody.
Korzystałem z tego jak tylko mogłem: na fragmentach, na których zwykle jadę przy prawej krawędzi, teraz mogłem zasuwać środkiem jezdni, omijając wszystkie dziury i nierówności. W Zaborówku po raz pierwszy miałem przyjemność spotkać się z wiatrem twarzą w twarz. Z wiatrem jechało się cudownie, ale pod wiatr zrobiło się bardzo wolno i bardzo upierdliwie. Cieszyłem się, że nie wpadłem na pomysł jazdy do Leszna i zawróciłem już w Zaborówku, bo cała jazda, i tak późno rozpoczęta, na pewno skończyłaby się za późno.
W Umiastowie robię przerwę na zmianę... albumu (kiedyś odwracało się kasety, teraz trzeba przepiąć album w telefonie) i dopiero w Wieruchowie mam okazję odpocząć od wiatru: zmieniam kierunek na północny i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyspieszam. Ruch też zwiększa się dopiero w okolicy Babic - do tej pory, pomijając drogę wojewódzką, minęły mnie może cztery samochody.
Skoro miałem trochę zapasu względem planowanego czasu przejazdu, postanowiłem sztachnąć się wonią kwitnącej wiosennie Górki Śmieciowej i pojechałem przez Mościska, sympatycznym, zygzakowatym ciągiem. Można by było nawet na tych zakrętach poszaleć na szosie, gdyby nie ilość piachu, która skutecznie spowalnia na wszystkich zakrętach.
Pod koniec podwiozłem kogoś wracającego z pracy na kole a już niemalże pod blokiem przegrałem wyścig z klasycznym, czyli długowłosym i pryszczatym nastolatkiem jadącym na BMX-ie. To znaczy: ścigał się tylko on, ale nic mnie nie usprawiedliwia - wygrał zasłużenie.
No i do tego zawsze podobał mi się obrazek na "książeczce" w tejże kasecie:
Z bitem na uszach pojechałem wytupywać swój rytm w korby. Wiatr wiał w plecy, więc na zachód jechało się przepięknie. Co jeszcze piękniejsze, po drodze nie minąłem praktycznie żadnego rowerzysty (poza jedną wycieczką prostokierownicowców nie kojarzę nikogo!). Do tego od wjazdu do Lipkowa prawie przestały jeździć samochody.
Korzystałem z tego jak tylko mogłem: na fragmentach, na których zwykle jadę przy prawej krawędzi, teraz mogłem zasuwać środkiem jezdni, omijając wszystkie dziury i nierówności. W Zaborówku po raz pierwszy miałem przyjemność spotkać się z wiatrem twarzą w twarz. Z wiatrem jechało się cudownie, ale pod wiatr zrobiło się bardzo wolno i bardzo upierdliwie. Cieszyłem się, że nie wpadłem na pomysł jazdy do Leszna i zawróciłem już w Zaborówku, bo cała jazda, i tak późno rozpoczęta, na pewno skończyłaby się za późno.
W Umiastowie robię przerwę na zmianę... albumu (kiedyś odwracało się kasety, teraz trzeba przepiąć album w telefonie) i dopiero w Wieruchowie mam okazję odpocząć od wiatru: zmieniam kierunek na północny i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyspieszam. Ruch też zwiększa się dopiero w okolicy Babic - do tej pory, pomijając drogę wojewódzką, minęły mnie może cztery samochody.
Skoro miałem trochę zapasu względem planowanego czasu przejazdu, postanowiłem sztachnąć się wonią kwitnącej wiosennie Górki Śmieciowej i pojechałem przez Mościska, sympatycznym, zygzakowatym ciągiem. Można by było nawet na tych zakrętach poszaleć na szosie, gdyby nie ilość piachu, która skutecznie spowalnia na wszystkich zakrętach.
Pod koniec podwiozłem kogoś wracającego z pracy na kole a już niemalże pod blokiem przegrałem wyścig z klasycznym, czyli długowłosym i pryszczatym nastolatkiem jadącym na BMX-ie. To znaczy: ścigał się tylko on, ale nic mnie nie usprawiedliwia - wygrał zasłużenie.
- DST 60.01km
- Czas 02:02
- VAVG 29.51km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 10 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km
Start przy zachodzie
Dzień coraz dłuższy, ale jeszcze złapałem odrobinę słońca. Co prawda na babickim rynku postanowiłem jednak włączyć światła, ale mocniejsze przydały się dopiero za Lesznem. Tamże Garmin przypomniał sobie, że jest Garminem i że dawno nie miałem problemów (nie wiem, prowadzą centralną bazę wywałek i liczą statystyki, czy co?), więc przy przełączaniu okien po prostu postanowił się wyłączyć. Bogowie, co za szajs!
Końcówka zakończona przyjemnym sprintem na "Pohulanka highway". Dziwne, wydawało mi się, że tam akurat to ja mam KOM-a. Czyli ktoś w międzyczasie mi go wziął i rąbnął...
Końcówka zakończona przyjemnym sprintem na "Pohulanka highway". Dziwne, wydawało mi się, że tam akurat to ja mam KOM-a. Czyli ktoś w międzyczasie mi go wziął i rąbnął...
- DST 65.32km
- Czas 02:05
- VAVG 31.35km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 kwietnia 2018
Kategoria ze zdjęciem, zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km
Podsiedleckie gminożerstwo
Albo się kolarstwo ogląda, albo się uprawia. No, ewentualnie można próbować jedno z drugim jakoś posortować i wstać rano albo iść na rower wieczorem. Postanowiłem, że w weekend nie chce mi się wstawać wcześniej, ani włóczyć się po nocach i tym samym odpuściłem transmisję z Paris-Roubaix na rzecz pojeżdżenia po Polsce.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
- DST 170.96km
- Czas 06:16
- VAVG 27.28km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, autorower, < 50km
Krótko w okolicach Leszna
Samochodem do Leszna (wiem, wstyd, ale dojazd rowerem przekraczał założenia). Stamtąd rozgrzewka w kierunku Kazunia i krótki, sprinterski test w kierunku Leszna. Wiatr taki, że jadąc na maksa udawało mi się (momentami!) przekraczać 32 km/h.
Na zakończenie wspólny relaks na stacji Moya w Lesznie. Miała być wycieczka do Kampinosu (na Orlen), ale nogi były już miękkie i po prostu się nam nie chciało.
Pod stacją było trochę głośno, ale za to słońce świeciło prosto w twarz, kawa była smaczna... Można wypoczywać!
Po wszystkim, w domu, trochę prac serwisowych, bo zrobiły mi się jakieś niespodziewane luzy na sterach (ileż piachu było na tych łożyskach!), a przy okazji w końcu wziąłem i poprawiłem centrowanie w przednim kole.
Na zakończenie wspólny relaks na stacji Moya w Lesznie. Miała być wycieczka do Kampinosu (na Orlen), ale nogi były już miękkie i po prostu się nam nie chciało.
Pod stacją było trochę głośno, ale za to słońce świeciło prosto w twarz, kawa była smaczna... Można wypoczywać!
Po wszystkim, w domu, trochę prac serwisowych, bo zrobiły mi się jakieś niespodziewane luzy na sterach (ileż piachu było na tych łożyskach!), a przy okazji w końcu wziąłem i poprawiłem centrowanie w przednim kole.
- DST 34.34km
- Czas 01:10
- VAVG 29.43km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 3 kwietnia 2018
Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km
Wioski pachnące wiosną
Wieczorna prawda wiosek naokoło Warszawy: póki jedziesz między łąkami, albo w miejscu, gdzie domy są nieliczne, czujesz przyjemną wilgoć, twarz owiewa ci w porywach i ciepławe powietrze, ale między budynkami wjeżdżasz w mgłę i czujesz, że wiosnę w tym roku zrobiono z palonej gumy i topionego plastiku.
Wieczór, prawie jeszcze zima, więc rodacy grzeją. Bo w domu musi być ciepło. A i na wywozie śmieci się przyoszczędzi, nie?
Wieczór, prawie jeszcze zima, więc rodacy grzeją. Bo w domu musi być ciepło. A i na wywozie śmieci się przyoszczędzi, nie?
- DST 60.67km
- Czas 01:59
- VAVG 30.59km/h
- Sprzęt Stefan