Niedziela, 13 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 2
Gdy zamykałem oczy poprzedniego dnia, uznałem za bardzo prawdopodobne, że obudzimy się wczesnym popołudniem, ewentualnie że pod wieczór obudzi nas rolnik, spędzający bydło z łąki. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy udało się nam obudzić bardzo wcześnie i sprawnie się zebrać. Wstaliśmy o 6 ale Hipcia ponastawiała budzików już od piątej. Niestety (albo stety), ten rygor pobudkowy został zachowany już do końca wyjazdu.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.
Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.
Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.
Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.
Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.
Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.
Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.
Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.
Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.
Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.
W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.
Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.
W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.
Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.
W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.
Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.
Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.
Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.
Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.
Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.
Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.
- DST 224.96km
- Czas 12:47
- VAVG 17.60km/h
- Podjazdy 3334m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 1
Próbując nie przeciąć niczego więcej niż worków i taśm, cierpliwie, wolnymi i ostrożnymi cięciami szwajcarskiego scyzoryka, wydobywam na światło dzienne oba rowery. Kilometry taśmy, kilogramy trytytek i płaty gąbek, którymi zabezpieczyłem rowery, spełniły swoje zadanie, chroniąc wrażliwe fragmenty przed uskodzeniami. Teraz stają się jednak przekleństwem, które wymusza na mnie odwracanie czynności, znajdując kolejne coraz to bardziej pomysłowe pętle, uniemożliwiające uwolnienie naszych pojazdów z niewoli.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.
Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.
Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!
Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.
Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.
Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.
W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.
W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.
Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.
Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.
No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.
Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.
W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.
Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.
Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.
Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.
Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.
Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.
Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.
Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.
W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.
W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.
Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.
- DST 242.85km
- Czas 12:19
- VAVG 19.72km/h
- Podjazdy 2745m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015
Kategoria do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 0.
Alpy chodziły za nami od dawna. Już gdy planowaliśmy wyjazd do Norwegii, miały być kolejnym celem wyjazdu, a gdy w 2014 wygrały Bałkany, miały być celem na kolejny rok. I tak się stalo.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.
Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...
Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:
- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"
- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").
Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.
Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.
Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.
Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.
Tym razem miało być bez samolotów.
Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.
Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.
Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.
W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!
Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.
Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.
Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.
- Sprzęt Zenon
Piątek, 11 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 24.94km
- Czas 01:09
- VAVG 21.69km/h
- Sprzęt Jaszczur
Czwartek, 10 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 22.66km
- Czas 01:08
- VAVG 19.99km/h
- Sprzęt Jaszczur
Środa, 9 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 22.12km
- Czas 01:08
- VAVG 19.52km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 8 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 22.33km
- Czas 01:07
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Jaszczur
Poniedziałek, 7 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 11.01km
- Czas 00:33
- VAVG 20.02km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sobota, 5 września 2015
Kategoria do czytania, < 25km
Testy roweru
Wpisuję sobotę, ale w tym jest kilometr po garażu wczoraj, czyli w poniedziałek.
- DST 4.45km
- Czas 00:16
- VAVG 16.69km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 4 września 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 8.19km
- Czas 00:21
- VAVG 23.40km/h
- Sprzęt Jaszczur


















