Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Poniedziałek, 22 września 2014 Kategoria > 100km, sakwy, do czytania

Rozdział 3: Pierwsze górki

Pobudka planowo. Zbieramy się bardzo sprawnie i tuż po siódmej pedałujemy już ostro w kierunku granicy z Czarnogórą. Droga prowadzi w głąb lądu, pod górę, wita nas tam tak potężna mgła, że nawet na chwilę włączamy światła. Na granicy z Czarnogórą wreszcie ktoś postanawia przybić nam pieczątkę do paszportu (bardzo na to czekałem). I tak oto wjeżdżamy do Czarnogóry i na długo zostawiamy za sobą tę "bezpieczną" Unię. Tuż po przekroczeniu granicy mija się z nami starsza sakwiarka, z krótkiej rozmowy dowiadujemy się, że jest Australijką i własnie przez rok jedzie sobie przez świat, obecnie w kierunku Wiednia.

Robimy przystanek w pierwszej większej miejscowości, przy dużym sklepie, bo musimy kupić długopis (mimo że ostrzegałem, Hipcia uparła się wziąć jakiś mały i kompaktowy, który się zaraz zużył). A przy okazji kupiliśmy colę i trochę żarcia.

Pierwsza część Czarnogóry, którą mijamy, jest taka bardziej turystyczna, ale jednak mniej obrzydliwa od Chorwacji: sporo hoteli, info o pensjonatach i (niestety) spory ruch. Cierpliwie brniemy w kierunku Zatoki Kotorskiej (po drodze Hipcia wjeżdża do tunelu w ciemnych okularach i sunie środkiem, bo prawie nic nie widzi...). Zatokę postanawiamy przepłynąć w poprzek, promem. Tamtędy było bliżej do samego Kotoru i krócej narażaliśmy się na wyjątkowo mocny wiatr w twarz. Okazało się być to dobrą decyzją: droga zrobiła się bardzo wąska, ze znikomym ruchem (głównie osobowym plus pojedyncze ciężarówki, autokary jeździły naokoło). Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka, mijając takie cuda jak przystanki "wodobusowe" tuż nad samą wodą. Słońce grzało już ostro, więc cień pojedynczych palemek był sporą ulgą. Jak na ironię na śniadanie rozbiliśmy się w pełnym słońcu, tuż na bulwarze. Zjedliśmy tak jak zawsze, jak dwójka jaskiniowców, paprając wszystko dookoła białym serem i pchnęliśmy się dalej, opuszczając możliwość kąpieli w zatoce.

Kotor okazał się być dużym i ruchliwym miastem. Robimy szybki postój przy sklepie by kupić picie na czekający nas podjazd i nie czekając na dodatkową zachętę pedałujemy byle dalej. A zaczyna się podjazd. Zatrzymujemy się na zakręcie serpentyny by zrobić kilka fotek panoramy, po czym znikamy żegnani życzeniami szerokiej drogi przez turystów, którzy również tam stali. Do ich rady - "pijcie dużo" - zamierzaliśmy się zastosować. Droga prowadziła stałym nachyleniem 3-4%, w pełnym słońcu. W jednym miejscu mamy odrobinę wątpliwości, bo ślad prowadzi nas ostrą szutrówką pod górę; zagadnięci mieszkańcy sugerują nam inną - dłuższą, ale zapewne mniej stromą (szutrówka, jak się okazało, mogła mieć coś około 12%).

Zaczyna się: nachylenie się nie zmienia, stale jedziemy 3-4%, spokojnie, pod górę. Mijamy jednego niespiesznie uciekającego przed nami zielonego węża i kilka wygrzewających się jaszczurek. Po chwili wyprzedza nas sakwiarz (poznajemy po bagażniku) bez sakw, który najwyraźniej jechał zrobić sobie podjazd. Jest wąsko, kilka razy autobusy mieszczą się na styk, kilka razy stajemy, żeby nie stresować wymijających nas kierowców. Raz robi się nawet ciekawy koreczek, mija nas tam auto z rowerami na bagażniku, z którego głośno dopingują nas jakieś dzieciaki. Chwilę później okazuje się, że była to rodzina rowerzysty, który nas wyprzedzał. W międzyczasie wszystko otula mgła. Włączamy światła, bo nie wygląda, jakby miała odpuścić.

Przemy dalej. Wszystko wygląda jak przełęcz i faktycznie, jedna droga prowadzi w dół. Ale my skręcamy w prawo, na teren parku narodowego (płacąc w ojro za wjazd) i zaczyna się: nachylenie 9-12%, miejscami 13. Samochodów prawie nie ma, zasuwamy po pustym i wąskim asfalcie; pogoda postanowiła znienacka się poprawić. Mijamy jednego tubylca zbierającego głóg ("It's for tea, really!") i po chwili wyjeżdżamy już pod podjazdem pod Mauzoleum Niegosza. Ponieważ jest to tylko podjazd na szczyt i z powrotem, wiedząc, że nie ma tam po co wyjeżdżać, postanawiamy odpuścić i (uprzednio się ubrawszy) fundujemy sobie soliiiiiidny zjazd. Zatem naszym nowym rekordem wysokości zostaje 1516 m n.p.m.

Zjeżdżamy do samego Cetinje, gdzie pytamy o drogę (GPS GPS-em, ufaj, ufaj i jeszcze raz kontroluj), po czym fundujemy sobie kolejny długachny zjazd do doliny rzeki Crnojevića. Rijeka Crnojevića okazuje się być maleńką wioseczką, w której większość domów wygląda na opuszczone i zaniedbane, ale nad rzeką miała piękny bulwar i kilka restauracyjek. Właścicielka sklepu otwiera go specjalnie dla kilku osób, korzystamy z okazji, sklepik jest maleńki (ale raczej nie ma szans na zakupy), kupujemy to, co najpotrzebniejsze: coś słodkiego i wodę (przy przelewaniu okazało się, że w sakwie wieziemy jeszcze jej zapas z Kotoru). A w zasadzie kupiliśy to, co było.

Nocować chcieliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, licząc na to, że droga prowadziła będzie tuż przy nim. Tymczasem wśród zapadającego powoli zmroku asfalt prowadzi nas objeżdżając coraz to inne szczyty i zbocza - raz po stronie jeziora, raz po drugiej stronie. Jest już zupełnie ciemno. Na drodze nie ma żadnego ruchu, więc nie marnujemy czasu na niepotrzebne włączanie świateł: suniemy na batmana, światła włączając tylko gdy gdzieś daleko widać samochód. Niepokoją nas zbliżające się grzmoty, sugerujące, że któraś z burz, które zasuwają nocami, w końcu się po nas przejedzie. Miejscówek nie ma za bardzo: coś się znajduje, ale zaraz pod metalowym słupem wysokiego napięcia... kiepski pomysł. W końcu, długi kawałek później, znajdujemy skręt z ciekawą panoramą na Virpazar. Szybki rekonesans wskazuje łączkę, na której udaje się nam rozbić namiot.

Idziemy jeszcze wypić piwo z widokiem na Virpazar i kończymy je idealnie: pierwsze krople deszczu padają chwilę po opróżnieniu puszki. Szybciutko idziemy do namiotu, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. I wtedy lunęło. Schowani w namiocie słyszeliśmy tylko kolejne kurtyny wody uderzające w tropik. Po zjedzeniu kolacji Hipcia uparła się, że w tym deszczu wyskoczy do rowerów po liczniki. Nadgorliwość została ukarana - wdepnęła w kałużę, która zrobiła się pod rowerami. Pod rowerami, czyli dokładnie w miejscu, gdzie pierwotnie chciałem ustawić namiot, ale zmieniłem zdanie.

Kałuża mnie zmartwiła, bo deszcz nie przestawał lać, a rozbiliśmy się w niewielkiej kotlince, co mogło sprzyjać odwiedzinom nas przez wodę. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło: lało nadal, ale my już spaliśmy.

  • DST 148.36km
  • Czas 09:49
  • VAVG 15.11km/h
  • Podjazdy 2192m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl