Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 3 października 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 22

Noc była bardzo ciepła. Tak ciepła, że nawet zwykle zakutana w śpiwór Hipcia rozkopywała się w poszukiwaniu chłodu. Rankiem przywitało nas osiem stopni i zapowiedź słonecznego, przyjemnego dnia – promienie słońca przebijające się przez las. Mimo to i tak ruszyliśmy ciepło ubrani. Wbrew wszelkim pozorom, zakończone właśnie wczoraj trzy tygodnie jazdy odbijały się na nas. Najbardziej widocznym objawem było szybsze marznięcie. Hipcia jak zwykle jechała ubrana ciepło, ale w sytuacjach, w których zwykle skarżyłbym się na gorąco, jechałem w bluzie, szczelnie zapięty pod samą szyję.

Las opuściliśmy wygodną, leśną drogą, na której zresztą byliśmy do tej pory rozbici. Do granicy z Czechami pozostało około czterdziestu kilometrów, które bardzo szybko nam minęły na szerokiej, pagórkowatej drodze. Przed nami rozpościerała się szeroka panorama pól i łąk.

Na granicy już z daleka można było zauważyć spory napis „Wohin werschwinden die Grenzen?”, co roboczo i wcale wiernie przetłumaczyłem sobie na „Kto podpierniczył granicę?”. Przejechaliśmy pomiędzy resztkami starych budek na granicy i wjechaliśmy do Republiki Czeskiej.

Początek przez Czechy to niekończące się pagórki. Bujamy się w okolicach pięciuset metrów powyżej poziomu morza: to w górę, to w dół. To między łąki, to między drzewa. Dookoła nikogo: boczna droga początkowo prowadziła przez miasteczka, by później wjechać między małe wioski.

Na jednym z przystanków orientuję się, że piasta dość znacząco się poluźniła. Pewnie, gdybym miał czym, próbowałbym jej pomóc, ale towarzyszyło mi dziwne uczucie mówiące, że co najwyżej dowiedziałbym się wtedy, że jesteśmy w ciemnym miejscu. Zresztą… nigdy nie rozkręcałem tylnej piasty. Poza tym pośrodku tych wiosek mógłbym co najwyżej dostać koło od wozu drabiniastego.

Przejeżdamy obok miasta Dačice. Wydaje mi się być małym miastem, więc nawet nie próbuję szukać tam serwisu. Zresztą jest sobota. I nie spodziewam się, żeby w małych miasteczkach był dostęp do serwisów.

Droga prowadzi boczną dróżką w lasy, w których trafiamy nawet na kilka dziesięcioprocentowych, krótkich ścianek. W końcu wyjeżdżamy z lasów i wypadamy na krajówkę. Wiatr nie ma się już na czym zatrzymać, ale wcale nam to nie przeszkadza, bo pomaga, ile może.

Pierwszą większą miejscowością jest Jihlava. Z daleka (na mapie) widać, że jest to duża miejscowość. Już na wjeździe, na widok stojącego na poboczu patrolu policji, zarządzam przystanek i podbiegam zapytać o sklep. No… może będzie. W centrum miasta jest duża galeria handlowa. Namierzam ją na GPS-ie i po chwili już mkniemy w jej kierunku.

Znalazła się. Hipcia zostaje przy rowerach: skulony, mały obdartus siedzący przy brudnych rowerach, wprost na schodach galerii wyglądał tak smętnie w tłumie elegancko ubranych ludzi, że aż zrobiło mi się przykro. A smutniej się jeszcze zrobiło, gdy dowiedziałem się, że siedziała na widoku ludzi z restauracji. Dobrze, że nie mieliśmy polskiej flagi.

Przebiegłem się dookoła galerii. Wszystkie galerie handlowe muszą być budowane według tego samego szablonu. Nie widząc czeskich napisów, czułem się jak w Polsce – nawet sklepy były te same. W końcu trafiłem do sklepu rowerowego. Tam udało się nam przekroczyć barierę językową – ja znałem polski i angielski, a sprzedawca tylko czeski, ale ustaliliśmy jedno: ani serwisu, ani kół nie mają.

No to musi wytrzymać. W końcu niedaleko.

Opuszczamy miasto. Przed nami jeszcze kilka hopsków w zachodzącym słońcu, a potem można krzyczeć, wyć i zagłuszać szum wiatru, gdy bez pedałowania lecimy powyżej 60 km/h na zjazdach.

Zakupy same się nie zrobią. Już z daleka upatrzona miejscowość Čáslav zaprasza do przejechania przez jej centrum. Zawijamy pod ścianę: menel numer jeden, ten mniejszy, idzie na zakupy, chichrając się na myśl o tym, czy ktoś ją wyrzuci z tego sklepu, a menel numer dwa pozbywa się z sakw niepotrzebnych śmieci, robi notatki, przygotowuje ubranie, po raz setny wertuje GPS-a ustalając, ile kilometrów jeszcze do celu (i czy ta cholerna piasta wytrzyma, czy nie) i obserwuje tubylców, jak korzystając z soboty tłumnie udają się do pobliskich sklepów.

Po raz trzeci z rzędu robimy zakupy o tej godzinie: słońce powoli chyli się ku zachodowi i sugeruje, ze za chwilę przestanie już grzać. I mimo że jest ciepło, doskonale wiem, że cieplejsze ciuchy wcale nie zaszkodzą, bo cieplej już dzisiaj nie będzie.

W końcu Hipcia wraca obładowana siatami ze zbawienną, papierową torbą, w której niczym pisklęta w gnieździe, równie troskliwie ułożone leżą pączki. Przepyszne, słodkie, brudzące wszystko pączki.

Jedzenie: odfajkowane; energetyk: wypity; zakupy: spakowane; motywacja: jak zawsze wysoka; Polska: bardzo blisko. Naprzód!

Za Čáslavem kończy się zjazd i wszystko się wypłaszcza. Zmrok zapada, zostawiając nas w ciemności bardzo znajomo wyglądających terenów: prawie jak w Polsce: oświetleni rowerzyści, podobna zabudowa, podobne wioski.

Pokonując jeden zalesiony pagórek wjeżdżamy do doliny rzeczki Cidlina. Chlumec nad Cilidnou jest prawie zaspany – wyjąwszy olbrzymie grupy młodzieży ubranych jak na bal: w suknie i garnitury. Wzrok przechodniów ślizga się po nas obojętnie, jakby dwójka sakwiarzy jadących wczesną jesienią, w nocy, była czymś tak zwykłym, jak taksówka w centrum miasta.

Warto o tym wspomnieć, że przez całe Czechy przejechaliśmy nie napotykając nawet pojedynczego zakazu dla rowerów. Boczne dróżki tym bardziej nie mają zakazów i nie zachęcają do jazdy niedorzecznymi, nierównymi, wybudowanymi w szczerym polu dróżkami rowerowymi.

Im później, tym na drodze był mniejszy ruch. W niektórych miejscach jechaliśmy zupełnie sami, pomiędzy polami napotykając tylko… pojedynczych rowerzystów. Zwykły, tranzytowy ruch pomiędzy miejscowościami.

Na nocleg decydujemy się całkiem szybko. Jesteśmy już tak blisko Polski, że nie ma co specjalnie jechać do północy i na następny dzień zostawiać sobie marnych kilkudziesięciu kilometrów. Niech przynajmniej sto będzie, zakończmy tę walkę tak samo honorowo, jak honorowo ją ciągnęliśmy.

Zaszywamy się w lesie. Jest równo, pachnie wilgocią i igliwiem. Mamy dużo czas na kolację, robienie notatek i raczenie się czeskim piwem. Nagle wcale nie chce się kończyć wyjazdu. Słowo „ostatni” wbija się głęboko w ucho. Wjechać do Polski, znaleźć otwarty sklep, albo w inny sposób skombinować nowe koło i ruszyć dalej, gdziekolwiek, byle „ostatni” przestał być ostatnim. Nagle mój plan na poniedziałek, na ten cholerny pierwszy poniedziałek po wyprawie, który tkwił tam gdzieś na horyzoncie, a nagle jest już pojutrze, brzmi śmiesznie. Prosty plan, że przyjdę do pracy, zrobię sobie kawę, wezmę gorący łyk, parząc sobie usta, po czym rozsiądę się wygodnie w fotelu i powiem „O, kurwa!”, zaczął brzmieć wręcz infantylnie. Ale po czym mam się rozsiadać na fotelu? Czy jak już usiądę, to powinienem się cieszyć, czy z nostalgią patrzeć przed siebie?

Nie wiedziałem, że to piwo było aż tak mocne. Śpijmy, nikt nie woła.

  • DST 219.53km
  • Czas 11:57
  • VAVG 18.37km/h
  • Podjazdy 2124m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Pięknie.
yurek55
- 22:55 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl