Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 16 września 2017 Kategoria > 400 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca

Maraton Północ-Południe, cz. 1

Tak naprawdę, to uważałem, że wcale nie pojedziemy. I to na długo przed maratonem.

W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.

Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.



Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.

A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.

Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.

Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.

Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.

Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.

W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!

W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.

Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.

Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.



Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami

Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.

W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.

Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!

Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.



Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?

Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.

Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.

Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?



Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.

Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.

W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.

W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.

Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.

Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.

Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.

Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.

Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".

No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.

Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.



Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?



Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...

Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.

Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.

Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.

Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...

Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.

Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.

Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.

Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.

Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!

W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.

W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...

Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.

Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!



W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.

Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.

W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.

No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!

Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!

Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.

Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".

Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.

Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.

I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.

Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.

Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?

Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.

Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.

Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".

Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.

I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.

Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
  • DST 723.84km
  • Czas 30:56
  • VAVG 23.40km/h
  • Sprzęt Czorny

Komentarze
Ech ta nocka w strugach deszczu ... niezapomniana :-)
krzysieksobiecki
- 14:04 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
Wiem jak się skończy ta powieść a i tak czyta to się z wielkim zaciekawieniem!
vuki
- 18:58 poniedziałek, 2 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl