Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Piątek, 27 lipca 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Karpacki trochęHulaka

Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.

W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.

Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.

Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.

Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.

Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.

Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.

Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.

Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?

W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.

Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.

Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.

Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.

Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.

Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.

Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.

Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.

Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.

W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.

Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.

Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.

  • DST 209.58km
  • Czas 08:40
  • VAVG 24.18km/h
  • Sprzęt Stefan

Komentarze
I wszystko ładnie i ślicznie i przyjemnie, ale GDZIE RELACJA Z PZ ??????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????
WuJekG
- 17:38 sobota, 22 grudnia 2018 | linkuj
A najlepiej w ogóle nie jeździć. Tak, to ma sens.
Trollking
- 18:52 piątek, 23 listopada 2018 | linkuj
Sam jesteś inny taki. Wystarczy jechać poniżej 20 km/h...
mors
- 18:46 piątek, 23 listopada 2018 | linkuj
Kicha :/ Faktycznie, trzeba było spisać dane tej laski - może chociaż koszt nowego koła by się zwrócił...

No i niestety mamy kolejny dowód na to, że kask to rzecz rozsądna. Ale Morsy i inne takie i tak pewnie napiszą, że wystarczy uchylić głowę pod innym kątem czy coś w tym stylu :)

O co chodzi z tymi workami na śmieci?
Trollking
- 15:46 piątek, 23 listopada 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl