Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

Hipek poleca

Dystans całkowity:6452.51 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:266:24
Średnia prędkość:24.22 km/h
Maksymalna prędkość:68.76 km/h
Suma podjazdów:10466 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:15601 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:358.47 km i 14h 48m
Więcej statystyk
Niedziela, 17 września 2017 Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca

Maraton Północ-Południe, cz. 2

Budzik dzwoni, ale chwilowo mam go w nosie. W końcu i tak mnie obudzą, co ukradnę, to moje. W końcu jednak trzeba się podnieść. Pozbierać wszystko, co leży gdzieś na glebie i się suszy, wymienić dwa komplety okładzin w tylnym hamulcu... pełna lista zadań. Hipcia i Tomek nie mają nic do roboty, więc z nudów cały czas narzekają, że się grzebię. Zrzędzą, aż uszy puchną.

W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.

I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.

Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.

Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.

Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...

I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.

Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!

I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.

Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.

Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.

Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.

Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.

Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.

Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.

Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).

Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.

W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.

Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.

Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.

Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.

Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.

Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.



Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.

Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.

Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.



Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...

... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.

Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.

Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.

O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".

Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.



Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.

Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".

Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".

Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...

Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.



Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.



Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała". 

O tak nam zwiała:



Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.

Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.



Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.

Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
  • DST 269.61km
  • Czas 15:42
  • VAVG 17.17km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 16 września 2017 Kategoria > 400 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca

Maraton Północ-Południe, cz. 1

Tak naprawdę, to uważałem, że wcale nie pojedziemy. I to na długo przed maratonem.

W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.

Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.



Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.

A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.

Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.

Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.

Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.

Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.

W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!

W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.

Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.

Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.



Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami

Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.

W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.

Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!

Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.



Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?

Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.

Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.

Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?



Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.

Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.

W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.

W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.

Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.

Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.

Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.

Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.

Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".

No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.

Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.



Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?



Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...

Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.

Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.

Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.

Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...

Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.

Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.

Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.

Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.

Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!

W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.

W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...

Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.

Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!



W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.

Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.

W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.

No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!

Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!

Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.

Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".

Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.

Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.

I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.

Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.

Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?

Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.

Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.

Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".

Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.

I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.

Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
  • DST 723.84km
  • Czas 30:56
  • VAVG 23.40km/h
  • Sprzęt Czorny
Niedziela, 6 sierpnia 2017 Kategoria Hipek poleca, > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kuracjusze na wycieczce

Planowane były trzy godziny snu. Nie było sensu wstawać po godzinie i gnać na pociąg. Wyszły jakieś dwie i pół. Komary może i bały się odstraszacza, ale nie bały się bzyczeć i irytować. W końcu trzeba było wstać. Tomek jako jedyny nie zauważył, że coś go mogło w nocy kąsać, ja i Hipcia spędziliśmy jednak trochę czasu na walce z wiatrakami.



Spakowaliśmy zabawki i powolutku, bez żadnego pośpiechu, ruszyliśmy w stronę Mławy. Poranek był tak ładny, że nawet nie było po co się spieszyć. Usiedliśmy na kole kombajnu, ale było trochę za wolno. Zostaliśmy też kilkakrotnie obtrąbieni za jazdę całym pasem (oczywiście drugi był zupełnie pusty, a ruch, jako że była to wczesna godzina, był niemalże ujemny).



Na stacji kupiliśmy bilety, do odjazdu mieliśmy tak dużo czasu, że można było nawet poświęcić sobie pół godziny na odpoczynek. Kolejna kawa na stacji. Tak można żyć!

Pociąg, Warszawa, dom. Przejechaliśmy trasę i jeszcze pół dnia nam zostało!


  • DST 52.58km
  • Czas 02:01
  • VAVG 26.07km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 5 sierpnia 2017 Kategoria Hipek poleca, > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

W Sanatorium najweselej jest nad ranem

Sierpień nadszedł. Tak z zaskoczenia. A wraz z nim znacznie zbliżył się termin MRDP. Wyjazd, na którym będzie można przetestować wszystko i jeszcze kilka innych rzeczy, wisiał od pewnego czasu w powietrzu. Postanowiliśmy go zrealizować, tym razem nie we dwójkę, a całym zespołem.

Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.

Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.

Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.

Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.

W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.



Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.

Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.



Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.

Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.



Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.



Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...



Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.

Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:


Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.

Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.

Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!



Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.

Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.



Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.


Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.





  • DST 188.27km
  • Czas 07:08
  • VAVG 26.39km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 1 lipca 2017 Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, solo

Pierścień Tysięcy Kropel

Na Pierścień planowałem... nie jechać. Po pierwszym miałem mocne postanowienie, że ja już się w to nie bawię, po drugim definitywnie postanowiłem, że próby śmierci z przegrzania to wyjątkowo nieelegancki sposób na odebranie sobie życia. Więc w tym roku... tak, zapisałem się po raz trzeci. W sumie nie wiem, dlaczego; chyba tylko dlatego, że termin jest rozsądnie oddalony od MRDP i najbardziej pasuje na maraton "tuż przed".

Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.

Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.

Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.

Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.

Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!

Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.

Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.

W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.

W końcu: start!

Start - PK 1

I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.

Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.

Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.

Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?

Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.

PK 1 - PK 2 (Mragowo)

W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.

Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.

Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.

Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.

PK 2 - PK 3 (Wydminy)

Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!

Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody

Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.

Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.

Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.

Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.

Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.

Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.

W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.

Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.

PK 3 - PK 4 (Dowspuda)

Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.

Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.

PK 4 - PK 5 (Sejny)

Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.

Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.

Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...

Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.

Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.

Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.

Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.

Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.

PK 5 - PK 6 (Wiżajny)

Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.

Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.

W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.

Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem

Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.

Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.

PK 6-PK 7 (Gołdap)

Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.

Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.

Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.

Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!

Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...

Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.

PK 7 - PK 8 (Sztynort)

Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...

Kapie, kapie...

Kapie, kapie...

W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.

Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.

Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.

Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.

PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.

PK 8 - PK 9 (Reszel)

Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.

No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.

Jadę, pluję, jadę, pluję.

Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?

Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.

PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)

Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.

Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.

Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.

Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.

Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.

PK 10 - Meta

Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.

Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.

W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.

Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.

Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.

Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.

Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.

Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.


  • DST 611.40km
  • Czas 22:11
  • VAVG 27.56km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 3 czerwca 2017 Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, zaliczając gminy

Dookoła Ślęży

Irytujący dźwięk budzika rozdarł ciszę w pokoju. Jeden z najbardziej denerwujących sygnałów domyślnie wgranych do telefonu informował wszem i wobec, że czas nocnego wypoczynku się zakończył. Zanim zdążył się zorientować, urządzenie umilkło, zgaszone jednym, pewnym ruchem dłoni, która nagle wychynęła spod skotłowanej kołdry tuż obok niego.

Hipek przeciągnął się i obrócił na bok, w uniwersalnym, znanym na całym świecie ruchu oznaczającym "jeszcze pięć minut". Nie leżał dużo dłużej. Powoli podniósł się i mrucząc sobie tylko znane wyrazy, powoli usiadł na łóżku. Powiódł zaspanym spojrzeniem dookoła.

Pokój, który im się, zupełnie przypadkowo, trafił, był jednym z lepszych w "części hotelowej" ośrodka w Sulistrowicach. Owa przypominała parterowy pawilon, z jednym tylko korytarzem, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z hotelem robotniczym niż ośrodkiem wypoczynkowym. Gdyby tu zawędrowały osoby wychodzące z założenia, że hotel trzygwiazdkowy to survival, to zapewne opuściłyby ten przybytek nawet bez prób rozpakowywania się. W ten weekend jednak prawie cały ośrodek zajmowały osoby z forum podróżniczego, dla których - w większości - równe łóżko i bieżąca woda były aż nadto względem potrzeb.

W porównaniu z innymi pokojami, ich był większy. Mieściła się tam stara, duża szafa, umywalka, mały stolik i dwa fotele z wypalonymi śladami po papierosach - co bardzo ironicznie współgrało z naklejką z napisem "zakaz palenia" na drzwiach. Oprócz tego mieściły się dwa łóżka, małe i większe. Miejsca było dość, że nawet po wstawieniu do środka obu, gotowych już do jazdy rowerów, można było zupełnie swobodnie przemieszczać się, a nawet mijać.

Podniósł się leniwie i w piżamie poczłapał nastawić wodę na kawę. W sąsiednich pokojach zaczął się już ruch, ale jak na razie korytarz był kompletnie pusty. Po chwili spędzonej w pokoju, gdzie podziwiał niewiarygodnie wyglądającą mieszankę, którą na śniadanie spożywała Hipcia, wrócił po czajnik i zalał sobie kubek do pełna. Sytuacja na korytarzu nie zmieniła się. W pokoju usiadł i spokojnie wwlekł na siebie spodenki. Tym razem, po raz pierwszy od początku jeżdżenia w ultramaratonach, postanowił jechać nie tylko w spodenkach, ale również w koszulce jednego z ukończonych maratonów. Powód był prosty: uczeni twierdzą, że w jasnych koszulkach jest chłodniej.

W międzyczasie za oknem zaczął się leniwy ruch. Pojedynczy ludzie podchodzili do zaparkowanych na szerokim, wyasfaltowanym parkingu samochodów, zabierali stamtąd różne rzeczy. Niedługo później zaczęły pojawiać się pierwsze rowery. Ubrani w obcisłe ciuchy zawodnicy zaczęli się pojawiać niemalże znikąd, zbijać w osobne grupki, rozmawiać i komentować. Hipek wyprowadził oba rowery kolejno na zewnątrz, ustawił je pod ścianą "hotelu", na pierwszym wolnym miejscu, w rzędzie elegancko stojących maszyn czekających już na wyruszenie w trasę.

Pierwsze grupy właśnie startowały. W tym roku postanowiono o odwróceniu kolejności startów, dlatego też, startując w ostatniej grupie wyjeżdżającej na dystans 500 km, miał jeszcze czas na spokojne zebranie się. Rzucił okiem na pierwszych, rozpoczynających właśnie swą przygodę kolarzy i z niepokojem zerknął na niebo. Zapowiadała się idealna, czysta, niczym niezmącona, upalna pogoda, wprost idealna na katowanie się na podjazdach, gdy wlekący się pod górę kolarz swoją dynamiką nie wzbudza nawet podmuchu w stojącym, gorącym powietrzu, już nie mówiąc o możliwości ochłodzenia się o nie. Z przekąsem pomyślał, że na podjazdach będzie można przynajmniej się łapać powietrza i odeń odpychać, co znacząco ułatwi utrzymanie równowagi.

W pokoju przebrał buty na szosowe, wrzucił na plecy bukłak pełen wody i zabierając Hipcię, która z dużym prawdopodobieństwem skończyła już śniadanie, z butelką izotonika w ręce poczłapał w kierunku startu. Pozostało jeszcze około kwadransa, więc włączył odbiorniki GPS, by spokojnie zaktualizowały swoją pozycję, upewnił się, że trasa poprawnie się wyświetla i posnuł się trochę po okolicy, zagadując kilka osób na zwyczajne, kulturalne, przedstartowe pogaduszki.

W końcu wystartowała przedostatnia grupa. Zabrali rowery i potoczyli się na start. Słońce już zaczynało przygrzewać. Tuż obok pojawił się Tomek Niepokój, w nowym stroju Maratonu Północ-Południe. Jak można było przypuszczać, mówił coś o rześkiej temperaturze. Takiemu to dobrze, pomyślał Hipek, w słońcu zmarznie, w nocy się ubierze.

Z tłumu kibiców rzucono "ci za to nie wyglądają na zestresowanych, raczej na zblazowanych". I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała grupa zaczęła wyglądać na jeszcze bardziej znudzoną startem, niż pierwotnie to wyglądało. Rozpoczęło się ziewanie, przewracanie oczami i wykładanie się na kierownicy. Ten festiwal obijania się przerwało odliczanie do startu i po chwili kilka par kół rowerowych z szuraniem rozsypanego gdzieniegdzie żwiru, pomknęło w kierunku bramy wyjazdowej z ośrodka.

Na wstępie przywitał ich podjazd do głównej drogi. Ale to tylko tak na rozgrzewkę, bo po chwili cała grupa rozciągnęła się w zjeździe. Pierwszy ruszył WujekG. Na czele drugiej grupy jechała Hipcia. "Zapewne już niedługo" - pomyślał Hipek i w tej chwili po lewej stronie zobaczył ruch.

Gdyby umiał przewidywać przyszłość, to zapewne nie zdziwiłby się widząc rozmowę na Messengerze z poniedziałku bezpośrednio po maratonie, gdzie wytykał Tomkowi odejście od pierwotnych założeń:
Hipek: Nawet na mp miałeś jechać swoje i wytrzymałeś bez gonienia Gubały niecałe 800 m.
Tomek: No bo Wojtek uciekał...


Walka o zwycięstwo rozpoczęła się więc niecały kilometr od startu. Rowery przyspieszyły w okolice 50 km/h i pomknęły w dół zjazdu, próbując błyskawicznie skasować "ucieczkę". Pomknęły, ale prawie wszystkie, bo nasz bohater ze spokojem skontastował, że właśnie sprawy ułożyły się bardzo dobrze. Od tego momentu mogli jechać spokojnie, swoim tempem, nie narażając się na to, że staną się ofiarami strategii "Na Casanovę", którą można pokrótce opisać jako "wykorzystaj i porzuć".

Dość szybko mijają pierwszego zawodnika, który siedział na przystanku i najprawdopodobniej zajmował się swoim przednim kołem. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy jazdy, bo pozbawiony koła rower stał na betonie obok przystanku. Przedniego koła nie było nigdzie widać.

Początek trasy był idealny. Ładny, równy jak stół asfalt prowadził przyjemnymi terenami, droga meandrowała pomiędzy sięgającymi widnokręgu łąkami, wspinała się na niewielkie pagórki i łagodnie z nich opadała. Wiatr, najbardziej irytujący przeciwnik na maratonach, tym razem uprzejmie wiał w plecy i pomagał, jak tylko mógł. Sielanka trwała.

Niedaleko Strzegomia z przodu zauważyli znajomą sylwetkę. Koszulka w rozpoznawalnych z daleka, biało-czerwonych barwach, w charakterystyczny wzór, jazda bez kasku i pozycja, która wskazywała na jazdę na prostej kierownicy. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że mieli rację w swoich przypuszczeniach - Wigor. Okazało się, że ów dość szybko odpuścił mocne tempo swojej grupki i teraz jedzie sobie spokojniej.

Gdy pokonywali właśnie przyjemnie zadrzewioną, wąską aleję, powoli doganiając widoczną już od kilku kilometrów grupę czterech kolarzy, a Hipek zastanawiał się, dlaczego właśnie jezdnią, skoro tuż obok prowadziła bardzo przyjemna, równiejsza nawet, droga rowerowa, z kontemplacji wyrwał go fakt pojawienia się obok dwóch zawodników. Dwóch, którzy powinni być już daleko z przodu: WujkaG i Ryśka Herca. Obaj wyjaśnili ze śmiechem, że kawałek wcześniej zgubili drogę i ruszyli do przodu, gonić czołówkę.

Pierwszy większy podjazd na maratonie okazał się być niewielką ścianką, długości około trzech kilometrów, mającą kulminacyjne nachylenie około siedmiu procent. Można tu było też bardzo szybko zauważyć, jak góry rozdają karty: grupa, która jeszcze przed chwilą jechała razem, błyskawicznie rozsypała się na długości dwustu metrów. Tu już każdy jechał sam i samodzielnie walczył z grawitacją.

Na szczycie okazało się, że tuż przed nimi jedzie kolejna, jeszcze większa grupa. Po skręcie w lewo, w wojewódzką "365", zaczęli ją powoli doganiać. Na miejscu okazało się, że jedzie tam sporo znajomych twarzy, między innymi Dodoelk, Młody i Wąski. Kilkaset metrów przed grupą, skupiony na drodze i własnych słuchawkach, trwał,omijający nierówności, sam Pan Prezes Elizium. Na widok naszych bohaterów wykrzyknął tylko "No, dopiero teraz?!".

Asfalt wyraźnie się zepsuł. Na pierwszym jego fragmencie z tyłu wyskoczyła niewielka grupka pościgowa, ale po chwili zostali z tyłu. Trzyosobowa grupa pomknęła w dół, mając na oku kogoś jadącego z przodu: w stroju GMRDP, ale kompletnie nierozpoznawalnego. Pech chciał, że akurat trzymał takie samo tempo i jego przewaga malała, ale powoli. Gdy w końcu go złapali, okazał się być nim Skaut. I tak oto grupka z trzyosobowej stała się już czteroosobową. Nie na długo jednak. Obaj koledzy, Wigor i Skaut, odjechali na jakimś zjeździe i na niewielkim pagórku w okolicach Kaczorowa wyrobili sobie dwustumetrową przewagę. Na jednym z zakrętów okazało się, że niespodzianek jednak tu nie brak: przystanek techniczny zrobił Wigor, za to z przodu pozostał Skaut z jakimś nieznanym jeszcze zawodnikiem.

Przed skrętem z drogi wojewódzkiej zaszły kolejne zmiany: Skaut wyparował gdzieś, prawdodpodobnie pojechawszy szybciej, za to kolega, który z nim jechał zaczął... wracać. Wszystko się wyjaśniło, gdy ujrzawszy naszą dwójkę, zawrócił tuż za nimi. Był to Pumpernikiel, który... nie miał nawigacji. A nawigacja akurat tu była potrzebna: szykował się podjazd pod przełęcz, ale najpierw trzeba było dwukrotnie skręcić, by znaleźć się na niewielkiej, wąskiej i nagle wyjątkowo stromej drodze.

Pierwszy z dwóch największych pagórków na tej trasie, przełęcz Rędzińska. Od Wieściszowic podjazd miał około trzech kilometrów o nachyleniu średnio 10%, za to z drugiej strony zapowiadał się łagodniejszy zjazd - około pięciu kilometrów o nachyleniu niecałych 6%. Rozpoczęła się powolna, cierpliwa wspinaczka, zacienionym podjazdem. Sam podjazd chwilowo był olbrzymim festiwalem bikewalkingu - po samą górę było widać zawodników pchających rowery. Część zawodników jechała, część pchała, jak komu było wygodniej.

Plany związane z przełęczą w tym dniu mieli nie tylko zawodnicy Maratonu. Dobrze zorganizowana grupa bawiąca się zjazdami stała w okolicy zaparkowanego samochodu. Zabezpieczenie na dole i na górze porozumiewało się za pomocą krótkofalówek, co sprawiało wrażenie bezpieczeństwa. Z góry zjechał najpierw ktoś na czymś w rodzaju nietypowej deskorolki. Ale to, co później się zdarzyło, przekreśliło domysły o rozsądku organizatorów tej zabawy. Z góry zleciało dwóch facetów na małych, trójkołowych rowerkach, które wprowadzali w poślizg i ślizgali się po całej dostępnej szerokości drogi - od pustej, prawej krawędzi, do zajętej, lewej, tuż przy kolumnie pchających lub jadących rowerzystów. Gdy jeden ze zjeżdżających przemknął w swoim "kontrolowanym" poślizgu kilkanaście centymetrów od jadącej Hipci, Hipek mruknął pod nosem coś o obcinaniu łbów idiotom. Mądrzejszym pomysłem mógł być tylko zjazd na byle czym, pod warunkiem, że "byle czym" będzie, na przykład, stary Żuk, pozbawiony hamulców.

Przełęcz była sztywna, twarda, trzymała nachylenie mocno, ale, co warto zauważyć, zacieniona, dzięki czemu słońce nie dawało się aż tak bardzo w znaki. Gdy skończył się las i droga zaczęła powoli wyjeżdżać w górę, dało się zauważyć dużą grupę rowerzystów na szczycie. W okolicy zaparkowanego samochodu stała już grupka rozgadanych i roześmianych rowerzystów. W tej grupie stali między innymi Księgowy, Rapsik i Jelona. Tyle w każdym razie udało się na szybko zauwaćyć.

Przełęcz Rędzińska była również pierwszym punktem kontrolnym maratonu, ale myliłby się ten, który uznałby, że jest to wystarczający powód do zatrzymania się. Bezwzrokowe pisanie na Solidzie to jest niezbyt trudna sztuczka, a przy dobrze skonfigurowanym telefonie można wysłać obowiązkowego SMS-a w ciągu kilku sekund i po chwili już trzymać dwie dłonie na kierownicy i przygotowywać się do zjazdu.

Przełęcze już są tak skonstruowane, że z jednej strony miewają podjazd, a z drugiej zjazd. Pojedyncze wyjątki, takich jak Passo di Crocedomini w Alpach, na którą się najpierw zjeżdża, a później się z niej zjeżdża, są tylko ciekawostkami geograficznymi, dowodem na dobry humor Opatrzności, która tworzyła ten piękny świat, albo po prostu doskonałym powodem na to, by mieszać w rocznikach statystycznych, regułach infrastruktury drogowej i wszystkich miejscach, gdzie próbuje się sprowadzić rzeczywistość do zasad, reguł i cyferek. Rędzińska była przełęczą skonstruowaną na sposób tradycyjny; skoro więc z jednej strony miała podjazd, z drugiej można było z niej zjechać. Czysto informacyjnie warto wspomnieć, że przełęcze umożłiwiają również zjazd tą stroną, którą się podjechało i nie jest to również ostatnia forma ich opuszczenia. Nie dotyczy to jednak omawianego przypadku, gdyż ślad wgrany na GPS-a prowadził w dół, drugim, łagodniejszym już zboczem.

W drugą stronę, pod górę, widoczny z daleka, w pomarańczowej koszulce, wehikuł swój pchał Hansglopke, a kawałek później, żwawym kurcgalopkiem, goniła go Starsza Pani. Na tym skończyła się lista mijanych tu trzysetkowiczów. Po chwili na zjeździe wyprzedził ich wygodnie ułożony na lemondce Rapsik i dookoła wyparowali wszyscy zawodnicy.

Kolejnym wyzwaniem było wdrapanie się na Przełęcz Kowarską. Rapsik, który jeszcze przed chwilą był jedną z kilku niewielkich figurek majaczących na zakrętach, teraz nagle jął się konsekwentnie przybliżać razem z pozostałymi, doganianymi zawodnikami. W końcu zostali z tyłu. Z niewielkiej grupki wyrwała się jedynie dwójka, z których do samej przełęczy pozostała tylko jedna - Byczys - wydoczny z daleka w swoim nowym stroju MPP.

Im bardziej skrzyżowanie na samej przełęczy się zbliżało, tym bardziej stawało się znajomym. W końcu nastąpiło olśnienie - to tutaj zjeżdża się z przełęczy Okraj i to właśnie to miejsce było tym, które zapisało się w ich pamięci podczas powrotu z poprzedniej wyprawy w Alpy. Nie było jednak co wspominać, krótkie "to tu, pamiętasz?" zabrzmiało w powietrzu i zaczął się zjazd. Hipek, który do tej pory jechał z tyłu, korzystając z rozcinajacej powietrze jak brzytwa Hipci, teraz wypchnął się na początek i ruszył w dół zbocza. Trzy leniwe pchnięcia nogami, wygodna pozycja na kierownicy i po chwili już z zadowoleniem zauważył, że pierwszą cyfrą w oknie wskazującym prędkość, była czwórka. Obejrzał się kontrolnie, by sprawdzić, czy reszta grupy trzyma się koła i prawie zamarł. Hipcia z Byczysem właśnie zaczynali się rozpędzać, jakieś dwieście metrów z tyłu. Na zjeździe nie było co się łapać, więc popędził w dół i pozwolił się dogonić dopiero na wypłaszczeniu, tuż przed skrętem na Kowary. Razem już skierowali się wąskimi dróżkami prowadzącymi przez niewielkie wioski w okolice Podgórzyna.

Tutaj trzeba było skręcić w bok z drogi głównej, rowery zwolniły odrobinę, a chwilę później Byczys wyskoczył do przodu i pojechał sam. Hipek przeprowadził za to przeliczenie posiadanych zapasów wody i stwierdził, że albo tankują teraz, w ostatnim przyjaznym sklepie, który miał znajdować się gdzieś w okolicy, albo liczą na to, że na obecnych zapasach podjadą nadchodzący podjazd i przelecą cały czeski fragment. W ostateczności, tuż za granicą, będą zmuszeni do kupienia wody. Decyzja została podjęta, rowery zatrzymały się przy starym, niskim budynku z łuszczącym się tynkiem, pod którym, jak gargulec łypiący z murów na wszystkich zbliżających się do zamku, tkwił, zapewne od wielu lat, lokalny mieszkaniec. Hipek otworzył ostrożnie suwak torby podsiodłowej, której, jak to ostatnio modne w firmie Topeak, słabym punktem był właśnie suwak, wydobył garść banknotów i ruszył do środka. Próbował uporządkować kilka rzuconych podczas zatrzymywania się cyfr, które obrazowały docelową pojemność bidonów i oczekiwaną pojemność przyniesionych ze sklepu łupów, ale w końcu machnął ręką, oszacował ilość z górką i zaczął przeglądać zasoby sklepu.

Jak to zwykle w małych, wioskowych sklepach, asortyment był dość ubogi, ale na szczęście tego, czego potrzebowali, było pod dostatkiem. Wyrzucił na ladę kilka butelek wody, zapłacił i wybiegł. Jedną butelkę otrzymała Hipcia, z drugiej zaczął napełniać swoje bidony, rejestrując kątem oka, że do ostrożnie obserwującego ich obywatela dołączył drugi i teraz obaj, wymieniając ciche uwagi, przyglądali się procedurze napełniania wszystkich bidonów i bukłaków.

Zostało pół butelki wody. Hipek z westchnieniem ulgi przyjął ten fakt i, nie zastanawiając się nad tym, co zrobić z nadmiarem wody, bez wahania wylał ją na swoją głowę. Gdy wyparskiwał właśnie nadmiar, który zalewał mu oczy i nos, przed sklep zajechał Vuki, który właśnie nadłożył trochę trasy, upewniając się, że w kierunku granicy sklepów już nie będzie i aktualnie zjeżdżał po zakupy. Gdy odstawiał rower, z tyłu nadjechał kolejny zawodnik. Czas ruszać.

Przełęcz Karkonoska to jeden z najbardziej znanych i owianych legendą polskich podjazdów. Dla niektórych jest celem samym w sobie, dla innych możliwością sprawdzenia się, niektórzy twierdzą, że jest tam aż 30%, a niektórzy, że nachylenie wcale nie dochodzi nawet do 25%. Pojawia się w wielu rozmowach i opowieściach i nieustannie kusi by podjechać i samemu zobaczyć, jak to jest.

Trasa prowadziła powoli pod górę. Gdzieś tu, przed samym podjazdem, zlokalizowany miał być punkt kontrolny, przy zabytkowym tramwaju, który upamiętniał linię, która właśnie w tym miejscu miała swój końcowy przystanek. Tutaj też zaczęło robić się stromo. Do samej Przesieki podjazd prowadził wąską dróżką wijącą się pomiędzy budynkami, starymi, pamiętającymi dawną epokę pensjonatami wyposażonymi w archaiczne neony i prezentującym coraz więcej zieleni dookoła. Im wyżej, tym widoki stawały się ładniejsze i było ich więcej.

Na jednym z zakrętów zobaczyli kilku kolegów, w tym Wigora, Turystę i Krzyśka Sobieckiego, którzy pod jednym z okolicznych budynków uzupełniali wodę. Jak się okazało, ostatni sklep był właśnie tutaj i udało się go im zupełnie przypadkowo odnaleźć. Podniesienie dłoni wystarczyło za krótkie pozdrowienie.

W Przesiece, na zakręcie sporej serpentyny, można było zauważyć tory do try w pentaque, później zabudowania zaczęły powoli zanikać i rosnące dookoła drzewa i łąki zostały przejęte przez las. Żeby rozpocząć podjazd, trzeba było sforsować jeszcze jedną przeszkodę - duży, zielony szlaban zagradzał drogę, zmuszając do obejścia go dookoła po sypkim piasku. Potem już był tylko asfalt. Asfalt stromego podjazdu, lichy cień ofiarowany przez, nie wiedzieć czemu, niezbyt gęsto rosnące drzewa i słońce, uparcie świecące z góry. W związku z tym, że wiatru prawie nie było, a słońce nie przestawało grzać, postanowił wylać sobie trochę wody na głowę. To był zły pomysł: mieszanka wylanej wody i potu, który tkwił uwięziony w czapeczce pod kaskiem i najwyraźniej czekał na kroplę, która przeleje czarę, wylała się na twarz wodospadem słonej wody, odbierając na chwilę oddech i, na dłuższą chwilę, możliwość widzenia świata.

Najbardziej stromy fragment zaatakował niedługo później. Wdrapywali się cierpliwie. Hipcia była już kilkanaście metrów z przodu, gdy Hipek usłyszał dziwny syk w okolicy tylnego koła. Nie taki, jaki wydaje powietrze ulatujące z dętki... To znaczy taki sam, ale dużo dłuższy i nieprzerwany. Powietrze z cienkiej, szosowej dętki, umknęłoby w jednej chwili, w jednym, krótkim, złowrogim syknięciu niby trzaśnięcie biczem, tymczasem dźwięk, który słyszał z tyłu, brzmiał raczej jak gaz uchodzący z butli. Przez chwilę tylko przemknęło mu przez myśl, że szkoda by było zsiadać na podjeździe i nie podjechać go na raz, ale ciekawość i, co ważniejsze, rozsądek, zwyciężyły i zatrzymał się. Powodem złowieszczego dźwięku był najzwyklejszy listek, który tkwił sobie bezczelnie, zaklinowany pod szczęką tylnego hamulca i szeleścił w najlepsze, obcierając o oponę.

Miejsce, w którym się zatrzymał, nie należało do najlepszych na takie zabawy. Niecałe dwa metry dalej w asfalcie ziały dwie duże dziury, zostawiając między sobą wąski, kilkunastocentymetrowy pasek, po którym można było przejechać. Wbicie się z powrotem na rower, wpięcie w pedały i przejechanie przez wąski most pomiędzy dziurami wymagało nieco ekwilibrystycznych zdolności, ale za drugim razem szczęśliwie się udało.

Gdy dojeżdżał do skrzyżowania z Drogą Sudecką, Hipcia miała już dobre pięćdziesiąt metrów przewagi i właśnie podejmowała dalszą część wspinaczki. Zauważył, że niebieska koszulka jednego z zawodników, która do tej pory migała daleko między drzewami, znacznie się do niego zbliżyła, dlatego, że ów cierpliwie pchał rower pod górę. Po chwili dowiedział się, dlaczego tak robił. Najbardziej - jak do tej pory - stroma część podjazdu zaatakowała bez ostrzeżenia. Chciał spojrzeć i samodzielnie zweryfikować mityczne procenty nachylenia, ale Garmin, ustalający prędkość na podstawie satelit, poniżej pewnej prędkości przestał cokolwiek pokazywać, więc na pulpicie z przodu widniały dwa zera: stoisz w miejscu, więc nachylenia też nie ma.

Postać z przodu okazała się być Memorkiem. Dogonił go, gdy nachylenie stawało się lżejsze, zamienił kilka zdań i ruszył dalej. Hipcia właśnie wisiała z przodu, mając już dobre sto pięćdziesiąt metrów przewagi. W myślach stwierdził, że przy dwudziestu procentach nachylenia, osiem to jest prawie płasko i nieco przyspieszył, powoli, mozolnie rozpoczynając odrabianie strat. Daleko z przodu Hipcia dojechała do jakiejś figurki, która wyszła na asfalt spod jakiejś choinki. Poza konturami nie widział nic i nie był w stanie się domyślić, kto to może być, ale gdy gromki dźwięk powitania rozniósł się po lesie i, odbijając od wierzchołków drzew, spłoszył kilka co bardziej strachliwych ptaków, wszystko stało się jasne. Gdy podjechał bliżej, przypuszczenia potwierdziły się. Waxmund cierpliwie katował podjazd. Wymienili kilka uwag dotyczących samego podjazdu i, ponieważ właśnie zaczął się drugi, najbardziej wymagający odcinek, obaj skupili się na rytmicznym pedałowaniu.

Hipek z zadowoleniem stwierdził, że udało mu się odrobić mniej więcej jedną trzecią straty, a gdy Hipcia na jakiejś muldzie nie utrzymała równowagi i musiała zeskoczyć z roweru, z przyjemnością zatrzymał się na chwilę, zauważając, że to samo zrobił z tyłu Wax.

Chwilę później z góry dało się słyszać szuranie kół o naniesiony na drogę żwir i z góry zjechał na rowerze kamikaze. Krzycząc "uwaga!" pomknął w dół, bogowie jedni wiedzą, czy siejąc dla nich pogardę, czy próbując osobiście się z nimi spotkać. Na szlaku, wśród kilku osób, które były w okolicy, zapanowała konsternacja. Gdy kilka osób wymieniało półgłosem uwagi, Hipek uznał, że należało podjąć wspinaczkę. Hipcia zaczęła kontynuować podróż i nie można było pozwolić, by zbyt długo musiała czekać na szczycie.

Na ostatnim wypłaszczeniu zdjął wetknięte na czas podjazdu w kask okulary i założył na oczy. Momentalnie zaparowały, wskutek czego na środku asfaltu przez chwilę czekał, aż będzie w stanie zobaczyć, która z asfaltowych odnóg prowadzi w dół. Ruszyli, jeszcze na samym początku mijając Byczysa, który właśnie z uśmiechem kręcił się koło lodówki z zimnymi napojami.

Wiatr przyjemnie chłodził na zjeździe. Już na pierwszych zakrętach przegonił ich Wax i zostali sami. W końcu wyjechali z lasu i rozpoczęli długi, lekko nachylony zjazd w kierunku Vrchlabi. Tam bezbłędnie trafili w wyraźnie oznaczony na mapie skręt w prawo i, przebiwszy się przez miejscowość, wyjechali na główną drogą prowadzącą w kierunku Trutnova, powoli zbliżając się do majaczącego kilkaset metrów z przodu Waxmunda. Wyprzedzili go na podjeździe pod Černý Důl; chwilę później droga poprowadziła ich zjazdem praktycznie do samego Trutnova. Przez miasto przebili się prawie bez problemów, pomijając incydent z pomyleniem zjazdów z ronda i próbą opuszczenia miasta nie tą odnogą, którą trzeba było. Na szczęście pomyłkę udało się dość szybko naprawić.

Ochota na spieszenie się opuściła ich nagle. Na pagórkach prowadzących prosto w kierunku Polski, zaczęli miejscami jechać obok siebie, rozmawiać i obijać się. Tak, jak wcześniej milcząco pracowali, wymieniając tylko zdawkowe uwagi, tak teraz zaczęły się żarty i śmiechy, dyskusje na temat dalszej części drogi i tej już przejechanej, opinie na temat obu najtrudniejszych przełęczy. Sielanka trwała, a zachodzące powoli słońce dyskretnie dodawało uroku całej jeździe. Można by było uznać, że nie jest to ultramaraton, którego połowy nawet jeszcze nie przejechali, a wycieczka dwójki Polaków, który wybrali się zwiedzić Czechy i właśnie wracają do hotelu.

Na podjeździe mignęła pomarańczowa koszulka. Chwilę później okazało się, że jest to facet na poziomym rowerze. Gdyby sprawdzili wcześniej trasę krótszego z maratonowych dystansów, wiedzieliby, że ten fragment wszyscy mają wspólny i jadą razem aż do punktu żywieniowego. Tymczasem szczerze zaskoczeni przywitali się z Hansemglopke i ruszyli dalej.

Do Mieroszowa prowadziła znana z GMRDP droga, którą półtora roku temu pokonali, ale jadąc w drugą stronę. Po niewielkich, irytujących pagórkach i niezbyt równym asfalcie. Tuż przed miastem ostrym skrętem skierowali się w stronę granicy. Chwilę później widzieli z daleka widoczne litery "PŻ" na wielkim plakacie przypiętym do drzewa. Gdy zajedżali na punkt żywieniowy, z niego właśnie ruszał zawodnik w charakterystycznej, rozpoznawalnej z daleka koszulce - Szafar.

Na punkcie uwinęli się błyskawicznie. Mimo stołów uginających się od wszelakich dóbr i przemiłej obsługi, skupili się tylko na najpotrzebniejszych rzeczach: soku pomarańczowym i wodzie, bananach wrzuconych do kieszeni i kawałku pomarańczy wziętym do ust. Najwięcej problemów sprawił bukłak Hipci, który uparcie nie chciał się zamknąć. W końcu wszystko się domknęło i można było potoczyć się dalej, w kierunku kolejnego, czeskiego odcinka.

Zjazd do Czech był nieprzyjemny. Po wąskiej drodze w kierunku Polski przemykał sznur samochodów, z których pierwsi kierowcy widzieli jadących we dwójkę rowerzystów, ale jadący dalej byli już zaskoczeni, co zmuszało do kilkakrotnego zwolnienia i jazdy po piaszczystym poboczu. Gdy w końcu wyjechali na drogę prowadzącą przez znany, piaskowcowy wspinaczowy rejon Adršpachu, po krótkiej wspinaczce można było puścić się w dół niezbyt szeroką drogą prowadzącą przez klimatyczne, przyjemne wioseczki. Hipcia nieszczególnie spieszyła się na zjazdach, wybierała drogę rozważnie i z godnością, dlatego też Hipek, śmiało korzystający ze zjazdów i z racji większej masy jeżdżący na nich sporo szybciej, kilka razy musiał zwolnić i poczekać. Niezbyt wielkie było to pocieszenie po lekcjach, które dostawał praktycznie na każdym podjeździe, ale lepsze to, niż nic.

Do Polski wjechali w tak niespodziewany sposób, że Hipcia nawet nie zdążyła się zorientować, że po drugiej stronie rzeczki jedzie już w innym kraju. Znany z Gór MRDP podjazd Szosą Stu Zakrętów pokonali obok siebie, gawędząc i wspominając wyścig sprzed półtora roku. W pewnym momencie z tyłu pojawiła się dwójka, szybko zbliżających się rowerzystów. Byli to Martink i Przemielony, których obu, jak okazało się dopiero później, minęli na punkcie żywieniowym. Po wymienieniu kilku słów ruszyli żwawo do góry, by na szczycie podjazdu ubrać się cieplej przed nadchodzącą nocą.

Na ubieranie się jeszcze było za wcześniej, przynajmniej zdaniem Hipków. Minęli chłopaków na szczycie podjazdu i ruszyli do zjazdu. Natychmiast dało się czuć chłód wieczora, który powoli zaczynał wypełniać doliny i zaczynał powoli dawać się we znaki. Nieco cieplej zrobiło się po zjeździe, gdy od strony Radkowa ruszyli bardzo przyjemną dróżką prowadzącą po pagórkach, między polami. W końcu wyjechali na drogę wojewódzką, która prowadziła przez kolejne pagórki. Zapadł zmrok. Termometr wskazał trzynaście stopni powyżej zera. Temperatura bardzo dobra do jazdy na krótko, pod warunkiem, że nie jedzie się po pagórkach i co chwilę zjedża w niewielkie dolinki, oddając powietrzu całe, skumulowane ciepło. Do końca trasy planowane były kolejne zjazdy i podjazdy, więc Hipek zaproponował szybki postój na założenie jedynej warstwy wierzchniej, jaką posiadali w bagażu - kurtek przeciwdeszczowych. Gdy zakładali ubrania, z tyłu nadjechał Szafar. Spytał, czy wszystko w porządku i ruszył dalej przed siebie.

Cienka warstwa kurtki od razu podniosła komfort jazdy. Szybko dotarli do kolejnego punktu kontrolnego umieszczonego w Bystrzycy Kłodzkiej. Nie zatrzymywali się na brukowanym zjeździe, obowiązkowe SMS-y wysłali dopiero na dole, mijając po raz kolejny Szafara, który momentalnie ich dogonił, przejechał się chwilę w towarzystwie i pojechał dalej.

Na horyzoncie nawigacji było widać już szpileczkę oznaczającą początek podjazdu pod Puchaczówkę. Hipek już od dłuższej chwili próbował sobie przypomnieć ten podjazd; pamiętał, że pokonali go w przeciwnym kierunku, ale nie był w stanie go umieścić nigdzie na linii czasu historycznego już wyścigu. Podjazd był ciemny. Nudny i ciemny. Hipcia majaczyła kilkanaście metrów z przodu, a Hipkowi, jak zwykle przy takich okazjach, na ramieniu usiadł mały demon prześladujący ultramaratończyków - Zamułek. Siedząc lekko na prawym ramieniu cicho chichotał, który to dźwięk przypominał łagodny, kojący szum drzew, a co jakiś czas leniwie wyciągał jedno ze skrzydełek i jakby od niechcenia przesuwał po oczach Hipka. Po chwili ów po raz pierwszy posłusznie zamknął oczy. Obudziło go zsunięcie się na prawą stronę jezdni. Rozbudził się, nagłym ruchem głowy strącając Zamułka, który, fukając obrażony, zatoczył cztery kółka nad jego głową i usiadł, znów usypiająco chichocząc, tym razem na lewym ramieniu. Ponownie jak przed chwilą, Hipek opierał się, ale po dłuższej walce przymknął oczy i zsunął się z jezdni, tym razem na jej lewą stronę. To wystarczyło. Wyciągnął z torebki na ramie tabletkę z kofeiną, wrzucił do ust i popił sokiem z bidonu, po czym, mruknąwszy w stronę odfruwającego Zamułka kilka zaklęć, ruszył gonić tkwiące niedaleko czerwone światełko Hipci.

Przestrzeń z teraz i przestrzeń sprzed kilkunastu miesięcy zeszły się razem dopiero na zjeździe, na widok szyldu z napisem "Puchaczówka". Odżyły wspomnienia o przysypianiu na początku podjazdu, którym opuszczali Stronie Śląskie. Teraz do niego wjeżdżali. Prosto ze Stronia wjechali do Lądku Zdrój. Puste, wymarłe miasto dzieliło się ciszą tylko przez chwilę. Głośna muzyka z dyskoteki przytłumiła klekotanie rowerów, które powoli toczyły się pod górkę po bruku. Ostatni, większy podjazd. Rozmawiając o cyklu opowiadań, którego właśnie słuchał Hipek, i tłukąc się po dziurawej drodze, wyskrobali się do Czech, gdzie czekała ich miła niespodzianka - długi, prosty zjazd po ładnym, gładkim asfalcie, który doprowadził ich do samej granicy.

Stąd zostało już niewiele. Droga prowadziła po kolejnych pagórkach. Na horyzoncie zrobiło się najpierw szaro, później dało się rozpoznawać pojedyncze kontury. W końcu, nie wiadomo, kiedy, światła stały się niepotrzebne. Asfalty za to pogorszyły się znacznie. Sporo dziur, łat i nierówności pozwalało się cieszyć porą dnia. O tak wczesnej godzinie samochody były rzadkością, więc można było jechać całą szerokością drogi, niekiedy pokonując całe setki metrów lewą stroną, gdyż ta akurat w tym miejscu była dużo równiejsza. Tym, którzy ten fragment będą pokonywali kilka godzin później, gdy rozpocznie się poranny ruch, można było tylko współczuć - ograniczeni do wąskiego paska przy prawej krawędzi, będą musieli tłuc się, zaliczając wszystkie dziury po kolei i meandrować w poszukiwaniu tych, w które nie powinno się wjeżdżać i tych, w które wjechać można.

W okolicy Sieroszowa pokonali kolejne, większe wzniesienie i, radośnie patrząc dookoła, na piękną panoramę okolic, budząc śpiące po wioskach psy, zjeżdżali sobie prosto w kierunku Henrykowa. A tam czekał bruk. Pierwszą jego część udało się bezproblemowo objechać chodnikiem, ale na drugiej części, wyprowadzającej na kolejne niewielkie wzniesienie, trzeba było już swoje wycierpieć.

Do mety zostało około pięćdziesięciu kilometrów. To był dobry moment na końcowe przyspieszenie. Założenie było proste: Hipcia zasuwa na podjazdach, pilnując, żeby jednym, przypadkowym pchnięciem nie zgubić sapiącego z tyłu Hipka, on natomiast robi porządny tunel na zjazdach i pozwala je pokonywać tak szybko, jak to możliwe.

Przelecieli przez kilka rozświetlonych porannym słońcem wiosek, przelecieli Niemczę, na skrzyżowaniu, które oznaczono na mapie jako niebezpieczne, prawie nie musieli zwalniać - droga w obie strony była puściuteńka. Przyspieszanie blokowały kolejne dziury w asfalcie, które udawało się lepiej lub gorzej omijać, jeżdżąc od prawej do lewej, zygzakując i klucząc, niemalże w parodii tańca pijanego rowerzysty, który nad ranem, w niedzielę, właśnie wraca z wesela, a zagrywane przez całą noc disco-polo jeszcze gra mu w duszy i dodatkowo przeszkadza w równej jeździe.

Pozostał ostatni podjazd. Przełęcz Tąpadła. Póki mógł, trzymał koło. Jadąc razem minęli jednego z zawodników z krótszego dystansu, który właśnie pchał swój rower pod górę. Później już trzymanie koła było coraz trudniejsze, aż do momentu tuż przed przełęczą, gdy w końcu odpuścił. Zjechali się po kilkuset metrach, w okolicy pustego parkingu, który przelecieli, nie mając pojęcia, że kilka godzin później zawodnicy będą w tym miejscu musieli kluczyć między turystami krążącymi między samochodami a szlakiem prowadzącym na Ślężę.

Ostatni zjazd, na sam koniec, był już przyjemnym podsumowaniem całości. Ostatnim wyzwaniem pozostał sprint po szutrowej, grząskiej ścieżce w kierunku domku numer pięć, pod którą miało mieścić się biuro mety maratonu.

Na metę wpadł zasapany. Wysłał ostatnie SMS-y, przyjął medal i gratulacje ukończenia trasy i błędnym wzrokiem powiódł dookoła. Na ławce nieopodal w porannym słońcu grzało się kilku kolegów z Kórnika, którzy ukończyli dystans 300, przy stole stał jeszcze Szafar, który przyjechał dosłownie kilka minut wcześniej. Poza tym ruch był niewielki: kto ukończył, ten już spał, kto nie - ten jeszcze jechał.

Poczłapali leniwie w kierunku swojego pokoju. Rowery zostały postawione na korytarzu. Prysznic. Kilka łyków coli. Położyć się spać.

Obudziła go kolejna kropla potu spływająca po twarzy. O ile poprzednie mógł zignorować, o tyle ta właśnie spowodowała, że kompletnie się rozbudził. Godzinna drzemka, przerywana kręceniem się i krótkimi seriami irytujących snów miała niewiele wspólnego z faktycznym snem.

Poszwędali się nieco po terenie ośrodka, zjedli nadpsute kotlety w restauracji. Po kolejnej, krótkiej drzemce, z której tym razem wyrwał go kropiący deszcz, Hipek uznał, że to już. Trzeba się zbierać i ruszać. Spakowali rowery do samochodu, pożegnali się i ruszyli... w kierunku przeciwnym. Niedaleko w końcu był Elizium, który właśnie zbliżał się do mety, nie można było opuścić maratonu bez pożegnania się i pokibicowania.

Odnaleźli go kilka kilometrów przed przełęczą. Tłukł się z poważną miną po dziurach i w pierwszej chwili nawet nie zauważył dwójki wychylonych z samochodu ludzi. Chwilę dalej udało się zatrzymać i zamienić kilka słów. Po chwili Elizium ruszył w kierunku bazy, natomiast szary samochód powoli potoczył się w kierunku drogi krajowej numer osiem.

  • DST 494.11km
  • Czas 21:32
  • VAVG 22.95km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 20 maja 2017 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, Hipek poleca

Zlot forum w Krzętowie

Na zlot forum podrozerowerowe.info wybierałem się już od dłuższej chwili. Najpierw nie mogłem pojechać, a potem, przez dwa lata, orientowałem się trochę za późno. Konkretnie wtedy, gdy na forum pojawiał się wątek "po zlocie". W tym roku w końcu się udało.

Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?

Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!

Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.

Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.

Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.

Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.

Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.

W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!

Przez dwa kilometry.

Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.

W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.



Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".

(Oglądać od ósmej minuty)

Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:



Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.

Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.

Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.

Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.

Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.

W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.

Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.

Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.



W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.

Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.

Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!


  • DST 243.37km
  • Czas 09:08
  • VAVG 26.65km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 29 kwietnia 2017 Kategoria > 400 km, do czytania, solo, zaliczając gminy, Hipek poleca

Piękny Wschód

Piękny Wschód po raz drugi otwiera nasz sezon ultramaratonowy. Tradycyjnie pod koniec kwietnia, tradycyjnie zapowiadała się ciekawa, bo mokra pogoda.

Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.

W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.

Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.

Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...

No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.

Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.

Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.

Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).

Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.

Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.

Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.

Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.

Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.

Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.

Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.

Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.

Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.

Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.

Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.

Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.

Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.

Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.

Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.

Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.

Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.

Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.

Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...

Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...

Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.

Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.

Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!

No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.

Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.

Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.

Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.

No i czas na podsumowanie.

Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.

Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).

Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.

No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...


  • DST 513.68km
  • Czas 18:33
  • VAVG 27.69km/h
  • Sprzęt Czorny

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl