Czwartek, 25 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 6: Przez Albanię do Grecji
Rano zbudził nas dźwięk kosiarki. Mimo że był wczesny ranek to zapewne wszyscy mnisi (jeśli tacy tam jeszcze mieszkają) wybudzili już leniwych robotników i ci cięli zapamiętanie trawę. Albo "Klasztor" to tylko nazwa handlowa. Wynurzyliśmy się z namiotu; kilka osób spacerowało po plaży, gdy się zbieraliśmy kilku pracowników mijało nas z taczkami; wszyscy nas ignorowali, ale na kiwnięcie głową na "dzień dobry" odpowiedzieli. To dobrze. Zebraliśmy się i ruszyliśmy przed siebie.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
- DST 154.45km
- Czas 10:07
- VAVG 15.27km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!