Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Niedziela, 23 sierpnia 2015 Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy

Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 2 - finisz

To jest ulica siedmiu złodziei

Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…

Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.

Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…

Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.

Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.

Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.

Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.


Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.

Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.

A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.

Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach

Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.

Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.

W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.

Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.

A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…

Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!

Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.

Meta: 21:08

Dalsza część opowieści

Komentarze
Świetnie przejechane, świetnie opisane - gratulacje.
Kot
- 18:57 czwartek, 3 września 2015 | linkuj
szczerze powiedziawszy... nie wiem, co powiedzieć...

Dobra, za tę relację masz u mnie skrzynkę piwa.
elizium
- 09:36 środa, 2 września 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl