Wtorek, 22 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 11
W nocy nikt nam nie przeszkadzał (no może z wyjątkiem ryczącego jelenioniedźwiedzia), w nocy w okolicy przejechał tylko jeden samochód. Gdy wstaliśmy, było ciepło… w namiocie. Na zewnątrz nadal cztery stopnie, co było niezbyt przyjemną dla Hipci temperaturą na poranne krzątanie się wokół namiotu. Na szczęście już za chwilę wróciliśmy do wczorajszego trzynastoprocentowego podjazdu, więc mi od razu, a Hipci tradycyjnie za dłuższą chwilę zrobiło się ciepło. Ale Hipcia w nagrodę za to, że była dzielna, zobaczyła jelonka. A ja nie.
Nadal było ładnie. Wschodzące słońce oświetlało powoli zbocze, a przed nami wisiała jedna, bardzo duża ściana, zachęcająca do wspięcia się na nią. Eiger.
Fotek mu narobiłem wiele, zresztą od pewnego momentu Hipcia co chwilę odwracała się i mnie poganiała, bo co jakiś czas zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Na szczycie, przy maleńkim schronisku, ubieramy się do zjazdu. Znaków „uwaga – autobus” było sporo, do tego na asfalcie była namalowana kombinacja znaków drogowych rower+autobus+autostrada=szpital. Wcześniej też się pojawiała, ale wtedy nie zwróciłem na nią uwagi, patrząc raczej na wymalowane jaskrawą farbą treści dopingujące jakiegoś konkretnego kolarza.
Podczas zjazdu bardzo szybko dowiedzieliśmy się, po co te znaki. Zjazd, nie dość że bardzo stromy, do tego był tak wąski i kręty (w niektórych miejscach dodatkowo narysowano znaki „uwaga – autobus”), że ktoś nawet nie mający ambicji bicia rekordów prędkości mógł się zupełnie przypadkowo wmeldować czołowo w busa, który musiał tu zajmować praktycznie całą jezdnię. Na szczęście drogę mieliśmy tylko dla siebie.
Pomiędzy zielonymi pagórkami, domkami, przez asfalt niewiarygodnie upaprany krowimi kupami zjechaliśmy do Grindenwaldu. W samą porę – akurat gdy się rozszerzyło, minęliśmy jadący pod górę autobus.
Grindenwald to takie Zakopane, tylko bardziej strome. Turystyczna mieścina, hotele, sklepy, pamiątki, a do tego tłum turystów. Tym razem pod koła włazili nam Azjaci.
Dość szybko opuszczamy tę miejscowość i niezbyt ostrym zjazdem (dla odmiany) docieramy do Interlaken. Stąd wzdłuż jeziora prowadzi nas bardzo wygodny szlak rowerowy. W większości jedziemy po płaskim, z lekkimi pagórkami. Jeśli droga ma prowadzić przez miejscowość, to jest zakaz dla rowerów i informacja dla nas. Wiemy, którędy jechać, jeśli DDR się kończy, to dostajemy elegancki wjazd na jezdnię. Jest to naprawdę przyjemny kawałek trasy przejechany w klimatach niepokojąco przypominających norweskie fiordy. Ale pewnie na każdy widok typu góry i jezioro, patrzeć już zawsze będziemy jak na „norweski”.
Po jakichś dwudziestu kilometrach totalnej laby (i przystanku z widokiem na jezioro i szybkiego batona) dojeżdżamy do Spiez. Tam w trakcie całkiem ostrego podjazdu zatrzymujemy się. Hipcia idzie do COOP-a po zakupy (jakoś nie lubiliśmy robić zakupów w tej sieci i słusznie bo akurat przypadkowo kupiliśmy przeterminowane baterie; na szczęście na tej wyprawie w tej sieci robiliśmy zakupy tylko raz), a ja smaruję rowery, jeden z pedałów, który prawdopodobnie skrzypi, poprawiam też owijkę na kierownicy. Potem wysyłam tradycyjnego zakupowego SMS-a, jemy przepyszne pączki z kremem, które kosztowały fortunę i ruszamy w drogę, mijając za kilka metrów Lidla co wyraźnie wkurzyło Hipcię.
Od tego momentu robi się nudno. Trasa prowadzi pod wiatr, jednostajnym rytmem, jednostajną trasą wzdłuż rzeki, trawersując prawe zbocze i jakby ciągle pod górę. Na pewno na nastrój wpływa to, że cały dzień jest pochmurno. Niemniej jednak jedyną atrakcją są wahadła na podjazdach (na jednym nawet całkiem solidnie blokujemy ruch, bo nie udaje nam się opuścić terenu podczas jednej… dwóch zmian świateł!). Po drodze mijamy jeszcze klika sklepów, można było w nich zrobić zakupy na dzień no ale już mieliśmy z głowy.
Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie (tam mijamy dwójkę starszych sakwiarzy), z którego zjeżdżamy do miejscowości Saanen. Tam, ku naszemu zdziwieniu, widzimy, że wszystkie dzieci idące ze szkoły były po ubierane w kamizelki odblaskowe i to nieważne czy szły same czy z rodzicami. W sumie to rodzice też mieli kamizelki. Bezpieczny kraj.
Stamtąd równie atrakcyjną trasą wyjeżdżamy na pagórek pomiędzy dwoma szczytami, z których jeden był wyposażony w kolejkę linową. Dzień dobry, witamy na Col du Pillon. Całe tysiąc pincet metrów, panie.
Niemniej jednak coś się zmieniło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie napisy zmieniły się na francuskie. Również zmienił się sposób przedstawiania ludzi na plakatach wyborczych (tak, znowu wybory): w niemieckiej części stawiano na przedstawienie rolnika, coś jak nasze plakaty PSL-u, we francuskiej – najchętniej manager średniego szczebla, oczywiście w garniturze.
Zjazdu, choć całkiem sympatycznego, było całe pięć kilometrów, zanim zdążyliśmy się zorientować, już przez francuskojęzyczną miejscowość pedałowaliśmy w stronę Col de la Croix (czyli po polsku „Przełęczy Krzyżne”), na 1778 metrów. Ten podjazd dla odmiany był nieco ładniejszy. Na pewno plusem był brak ruchu, ale do tego nieśmiało pojawiły się jakieś widoki. Raz przy okazji postoju technicznego zostałem nieco z tyłu i mając Hipcię w zasięgu wzroku goniłem ją przez jakieś dwa kilometry. Na przełęczy duży napis, chmury, wiatr i… I toaleta!
Przy okazji przymusowego postoju każde z nas miało okazję podziwiać młodych Szwajcarów, którzy umocowawszy kamerkę do zderzaka samochodu, zjeżdzali na longboardach. Jedno z nich jeszcze miało coś w rodzaju ochraniaczy na różne strategiczne części ciała, drugie jechało całkowicie na żywca.
Zjazd był ohydny. Nie dość że nierówny, to później prowadził po asfalcie, przez który, na stromym zjeździe, puszczone były tory kolejki. Dodałem, że ruch był całkiem spory? Później też nie było lepiej – droga prowadziła przez wioski z niewiarygodnie stromymi pojedynczymi fragmentami zjazdu.
W końcu dojechaliśmy do Bex. Stąd mieliśmy – już po zmroku – łagodny i przyjemny zjazd aż do samego Martigny. Droga główna, więc nie przejmowaliśmy się zbytnio możliwymi nierównościami, gnając sporo powyżej 30 km/h. W międzyczasie zaczęły pojawiać się napisy z treścią „Col du Grand-Saint-Bernard”, co upewniało nas w tym, że poruszamy się we właściwym kierunku.
W Martigny chwila nawigacji i szybki przystanek na stacji. Czas wydać ostatnie franki. Po drodze na realizację misji znalazłem na parkingu kartę płatniczą. Postanowiłem ją zostawić u obsługi.
Przeliczyłem drobniaki i wyszło mi, że kupię za to całe cztery Kit-Katy. Z tymiż w ręku podszedłem do kasy i postanowiłem najpierw załatwić kwestię karty.
- I found this on parking – podaję kartę.
- Oui – wskazuje mi terminal.
Ok., nie zrozumieliśmy się. Myśli, że chcę kartą płacić.
- No, no, I found this on parking, I’d like to leave it here.
- Oui, oui żaba żaba poddaję się – i znowu wskazuje na terminal.
- No. This – wskazuję na kartę – Parking – wskazuję na parking.
- Udało się. A przy okazji okazało się, że pani jednak po angielsku mówi.
Z łupem w postaci batonów wróciłem do Hipci. Ruszyliśmy powoli w górę, ciemnym asfaltem, w kierunku bardzo ciemnych zbocz. Zaczęło kropić. Przestało. Zaczęło wiać. Nie przestało.
Po dłuższej chwili wspinaczki decydujemy, że czas na nocleg. Po chwili rozglądania się po bokach decydujemy się na ciekawy wariant – wbiegam na górę na jeden z pokrytych trawą tuneli, a po sprawdzeniu terenu ściągam do siebie Hipcię i rowery. Nie dość, że śpimy nad tunelem, to jeszcze dzięki naszej lokalizacji nie słyszymy w ogóle samochodów.
Na noc zostaje tylko wiatr.
Nadal było ładnie. Wschodzące słońce oświetlało powoli zbocze, a przed nami wisiała jedna, bardzo duża ściana, zachęcająca do wspięcia się na nią. Eiger.
Fotek mu narobiłem wiele, zresztą od pewnego momentu Hipcia co chwilę odwracała się i mnie poganiała, bo co jakiś czas zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Na szczycie, przy maleńkim schronisku, ubieramy się do zjazdu. Znaków „uwaga – autobus” było sporo, do tego na asfalcie była namalowana kombinacja znaków drogowych rower+autobus+autostrada=szpital. Wcześniej też się pojawiała, ale wtedy nie zwróciłem na nią uwagi, patrząc raczej na wymalowane jaskrawą farbą treści dopingujące jakiegoś konkretnego kolarza.
Podczas zjazdu bardzo szybko dowiedzieliśmy się, po co te znaki. Zjazd, nie dość że bardzo stromy, do tego był tak wąski i kręty (w niektórych miejscach dodatkowo narysowano znaki „uwaga – autobus”), że ktoś nawet nie mający ambicji bicia rekordów prędkości mógł się zupełnie przypadkowo wmeldować czołowo w busa, który musiał tu zajmować praktycznie całą jezdnię. Na szczęście drogę mieliśmy tylko dla siebie.
Pomiędzy zielonymi pagórkami, domkami, przez asfalt niewiarygodnie upaprany krowimi kupami zjechaliśmy do Grindenwaldu. W samą porę – akurat gdy się rozszerzyło, minęliśmy jadący pod górę autobus.
Grindenwald to takie Zakopane, tylko bardziej strome. Turystyczna mieścina, hotele, sklepy, pamiątki, a do tego tłum turystów. Tym razem pod koła włazili nam Azjaci.
Dość szybko opuszczamy tę miejscowość i niezbyt ostrym zjazdem (dla odmiany) docieramy do Interlaken. Stąd wzdłuż jeziora prowadzi nas bardzo wygodny szlak rowerowy. W większości jedziemy po płaskim, z lekkimi pagórkami. Jeśli droga ma prowadzić przez miejscowość, to jest zakaz dla rowerów i informacja dla nas. Wiemy, którędy jechać, jeśli DDR się kończy, to dostajemy elegancki wjazd na jezdnię. Jest to naprawdę przyjemny kawałek trasy przejechany w klimatach niepokojąco przypominających norweskie fiordy. Ale pewnie na każdy widok typu góry i jezioro, patrzeć już zawsze będziemy jak na „norweski”.
Po jakichś dwudziestu kilometrach totalnej laby (i przystanku z widokiem na jezioro i szybkiego batona) dojeżdżamy do Spiez. Tam w trakcie całkiem ostrego podjazdu zatrzymujemy się. Hipcia idzie do COOP-a po zakupy (jakoś nie lubiliśmy robić zakupów w tej sieci i słusznie bo akurat przypadkowo kupiliśmy przeterminowane baterie; na szczęście na tej wyprawie w tej sieci robiliśmy zakupy tylko raz), a ja smaruję rowery, jeden z pedałów, który prawdopodobnie skrzypi, poprawiam też owijkę na kierownicy. Potem wysyłam tradycyjnego zakupowego SMS-a, jemy przepyszne pączki z kremem, które kosztowały fortunę i ruszamy w drogę, mijając za kilka metrów Lidla co wyraźnie wkurzyło Hipcię.
Od tego momentu robi się nudno. Trasa prowadzi pod wiatr, jednostajnym rytmem, jednostajną trasą wzdłuż rzeki, trawersując prawe zbocze i jakby ciągle pod górę. Na pewno na nastrój wpływa to, że cały dzień jest pochmurno. Niemniej jednak jedyną atrakcją są wahadła na podjazdach (na jednym nawet całkiem solidnie blokujemy ruch, bo nie udaje nam się opuścić terenu podczas jednej… dwóch zmian świateł!). Po drodze mijamy jeszcze klika sklepów, można było w nich zrobić zakupy na dzień no ale już mieliśmy z głowy.
Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie (tam mijamy dwójkę starszych sakwiarzy), z którego zjeżdżamy do miejscowości Saanen. Tam, ku naszemu zdziwieniu, widzimy, że wszystkie dzieci idące ze szkoły były po ubierane w kamizelki odblaskowe i to nieważne czy szły same czy z rodzicami. W sumie to rodzice też mieli kamizelki. Bezpieczny kraj.
Stamtąd równie atrakcyjną trasą wyjeżdżamy na pagórek pomiędzy dwoma szczytami, z których jeden był wyposażony w kolejkę linową. Dzień dobry, witamy na Col du Pillon. Całe tysiąc pincet metrów, panie.
Niemniej jednak coś się zmieniło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie napisy zmieniły się na francuskie. Również zmienił się sposób przedstawiania ludzi na plakatach wyborczych (tak, znowu wybory): w niemieckiej części stawiano na przedstawienie rolnika, coś jak nasze plakaty PSL-u, we francuskiej – najchętniej manager średniego szczebla, oczywiście w garniturze.
Zjazdu, choć całkiem sympatycznego, było całe pięć kilometrów, zanim zdążyliśmy się zorientować, już przez francuskojęzyczną miejscowość pedałowaliśmy w stronę Col de la Croix (czyli po polsku „Przełęczy Krzyżne”), na 1778 metrów. Ten podjazd dla odmiany był nieco ładniejszy. Na pewno plusem był brak ruchu, ale do tego nieśmiało pojawiły się jakieś widoki. Raz przy okazji postoju technicznego zostałem nieco z tyłu i mając Hipcię w zasięgu wzroku goniłem ją przez jakieś dwa kilometry. Na przełęczy duży napis, chmury, wiatr i… I toaleta!
Przy okazji przymusowego postoju każde z nas miało okazję podziwiać młodych Szwajcarów, którzy umocowawszy kamerkę do zderzaka samochodu, zjeżdzali na longboardach. Jedno z nich jeszcze miało coś w rodzaju ochraniaczy na różne strategiczne części ciała, drugie jechało całkowicie na żywca.
Zjazd był ohydny. Nie dość że nierówny, to później prowadził po asfalcie, przez który, na stromym zjeździe, puszczone były tory kolejki. Dodałem, że ruch był całkiem spory? Później też nie było lepiej – droga prowadziła przez wioski z niewiarygodnie stromymi pojedynczymi fragmentami zjazdu.
W końcu dojechaliśmy do Bex. Stąd mieliśmy – już po zmroku – łagodny i przyjemny zjazd aż do samego Martigny. Droga główna, więc nie przejmowaliśmy się zbytnio możliwymi nierównościami, gnając sporo powyżej 30 km/h. W międzyczasie zaczęły pojawiać się napisy z treścią „Col du Grand-Saint-Bernard”, co upewniało nas w tym, że poruszamy się we właściwym kierunku.
W Martigny chwila nawigacji i szybki przystanek na stacji. Czas wydać ostatnie franki. Po drodze na realizację misji znalazłem na parkingu kartę płatniczą. Postanowiłem ją zostawić u obsługi.
Przeliczyłem drobniaki i wyszło mi, że kupię za to całe cztery Kit-Katy. Z tymiż w ręku podszedłem do kasy i postanowiłem najpierw załatwić kwestię karty.
- I found this on parking – podaję kartę.
- Oui – wskazuje mi terminal.
Ok., nie zrozumieliśmy się. Myśli, że chcę kartą płacić.
- No, no, I found this on parking, I’d like to leave it here.
- Oui, oui żaba żaba poddaję się – i znowu wskazuje na terminal.
- No. This – wskazuję na kartę – Parking – wskazuję na parking.
- Udało się. A przy okazji okazało się, że pani jednak po angielsku mówi.
Z łupem w postaci batonów wróciłem do Hipci. Ruszyliśmy powoli w górę, ciemnym asfaltem, w kierunku bardzo ciemnych zbocz. Zaczęło kropić. Przestało. Zaczęło wiać. Nie przestało.
Po dłuższej chwili wspinaczki decydujemy, że czas na nocleg. Po chwili rozglądania się po bokach decydujemy się na ciekawy wariant – wbiegam na górę na jeden z pokrytych trawą tuneli, a po sprawdzeniu terenu ściągam do siebie Hipcię i rowery. Nie dość, że śpimy nad tunelem, to jeszcze dzięki naszej lokalizacji nie słyszymy w ogóle samochodów.
Na noc zostaje tylko wiatr.
- DST 192.81km
- Czas 12:27
- VAVG 15.49km/h
- Podjazdy 2936m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!