Czwartek, 24 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 13
Pobudka zaskakuje. Wczoraj wieczorem było mokro i zimno, więc nikt nie spodziewał się tego, że z samego ranka będzie zimno i mokro. Pierwsze ruchy przy namiocie wykonujemy jeszcze przy świetle czołówek, tam samo jak pierwsze metry po asfalcie. Praktycznie z marszu wchodzimy w widziane wczoraj wieczorem serpentyny – byłyby idealne na rozgrzanie się, gdyby nie to, że wcale nie rozgrzały.
Dość szybko stajemy na kofeinkę w postaci jakiegoś energetyka z puszki i partię tradycyjnych śniadaniowych rogalików. Gdzie jedziemy? Col d’Iseran. Najwyżej położna francuska przełęcz, najwyższa publicznie dostępna przełęcz w Alpach, przez którą prowadzi nawierzchnia bitumiczna. Tyle z Wikipedii. A to, co nas tam przygnało, to fakt, że w 2007 przełęcz ta była atakowana w ramach Tour de France i był to podjazd kategorii najwyższej (Hors catégorie). A na takim nas jeszcze nie było. No i jest tu dość wysoko, 2770 metrów to drugi najwyższy podjazd tej wyprawy.
Dość szybko mijamy pierwszy znak informujący o rekordzie pierwszego kilometra właśnie na TdF. Nasz czas był… trochę gorszy. Ale tylko trochę. Nadal jest chmurno, ponuro i jakoś tak bez życia. Pojawiają się tunele, roboty drogowe (robotnicy machają do nas), w jednym z tuneli każą mi zjechać na bok, bo zablokowałbym przejazd dla jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Tak to jest, jak się nie zmieści na pojedynczym zielonym. Hipcia zdążyła, ja zamarudziłem robiąc zdjęcia.
W końcu, na wysokości Lac du Chevril, czyli ładnego jeziorka, które powstało naturalnie (poprzez postawienie tamy), do tej pory nieśmiałe słońce zaświeciło porządnie. W końcu mogliśmy się pozbyć części ubrań. W końcu, gdy już udało się wyjechać powyżej poziomu lasu, temperatura z początkowych 3 zaczęła rosnąć, zjeść coś jeszcze i ruszyć, już w lepszym humorze.
Niedługo póżniej, bo całe cztery kilometry, dojechaliśmy do Val d'Isere. Na pierwszy rzut oka mała, turystyczna miejscowość, która zimą staje się prawdziwym centrum zimowej zabawy. Dzisiaj było puste. Słoneczne i puste.
Zrobiliśmy szybką przerwę mijając jeden ze sklepów, bo istniała uzasadniona obawa, że to jedyny i ostatni sklep francuski, który będzie nam dane minąć, a jakże to tak nie kupić we Francji piwa i coli?!
Zakupiliśmy i jedno, i drugie, po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę. Umieszczone przy drodze słupki kilometrowe informowały o bieżącym kilometrze i średnim nachyleniu kolejnego odcinka. Nie spieszyliśmy się nigdzie. Najpierw jazda piękną, szeroką doliną prowadzącą w kierunku ośnieżonych szczytów, a później długie trawersy prowadzące wzdłuż kolejnych zbocz. Nie licząc pojedynczych samochodów i dosłownie kilku rowerzystów, przez cały podjazd byliśmy sami. Im wyżej, tym śniegu (na poboczach) było więcej. Droga była równo posolona, więc asfalt był czarny i przyczepny. Biel śniegu rzucała się w oczy, za każdym zakrętem czaiło się coś nowego, czemu warto było się przyjrzeć…
Przełęcz była bardzo ładna. Pojedynczy budynek, ławeczka i tablica informacyjna. Najpierw czekaliśmy dłuższą chwilę na swoją kolej do fotki pod tablicą potwierdzającą naszą tam obecność, bo obsiedli ją motocykliści, później cudem udało się nam zdążyć, bo rześko dyrdała w tym kierunku już para emerytów i ich pies. Po zrobieniu fotek rozwiesiliśmy do suszenia część rzeczy i cały wór transportowy przy okazji wyciągania z niego narzędzi. Czekała nas bowiem przymusowa przerwa techniczna na zmianę okładzin w hamulcach Hipci. W międzyczasie gdy ja grzebałem przy rowerze, Hipcia grzała się na słońcu (dwadzieścia stopni), a potem zabrała się za jedzenie, podsuwając mi co chwilę gryza jakiegoś rogalika.
Hamulce wymienione, można jechać. A nie, bardzo szybko się zatrzymaliśmy, postanowiłem podciągnąć jeszcze linki hamulcowe u siebie. Do długiego zjazdu lepiej mieć dobrze trzymające hamulce, prawda?
Hamulce się przydały: przed nami jechało jakieś auto, którego kierowca jakoś wcale się nie spieszył. W szczególności wszystkie wahadła przejeżdżał tak uważnie, jakby bał się, że coś mu spadnie na głowę. A wahadełek było sporo, do tego asfalt nie należał do najrówniejszych. Po trzecim przystanęliśmy na fotki, żeby ta melepeta odjechała od nas na bezpieczną odległość.
W końcu zjechaliśmy sobie do dolinki. Po jednej zbocze, po drugiej zbocze, śniegu już nie ma, wszystko zielone. Właśnie tutaj, podjeżdżając pod niewielki garbik, pękłem łańcuch. Oczywiście, nie mogło się to wydarzyć na Col d’Iseran. Nie mogło. Musiało być jakieś col d’Popierdółka. Zasiadłem na trawie, wzułem rękawiczki i jąłem rozkuwać, skuwać i naprawiać. Szybko poszło, po chwili już mogliśmy jechać dalej.
Lanslevillard – to ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić. Objazd remontu poprowadził nas opłotkami, na szczęście udało nam się przemknąć między robotnikami i nie nadkładać zbytnio drogi.
Szybko przyszło, szybko poszło. Druga i ostatnia przełęcz we Francji: Col Mt. Cenis. Sam podjazd nie zrobił na nas większego wrażenia. Marne pięćset metrów w górę, niezbyt ładne serpentyny… całość uratowało stado owieczek.
Na przełęczy wiedzieliśmy, że teraz się zaczyna. Relaks, luz, przyjemność i w ogole. W końcu przed nami jakieś 120 km głównie z górki. Ruszamy więc. Na granicy z Włochami (pa, pa, Francjo, do następnego) mamy bardzo fajny zjazd, na dole Hipcię nawet wyrzuca lekko na zakręcie. Już przy samej końcówce zjazdu, na serpentynach zjeżdżających do Susa, Hipcię wyprzedza jakiś debil. Dosłownie, debil. Na zakręcie serpentyny, lewym pasem, ładując się prosto na czołówkę. Na całe szczęście nikogo tam nie było. Rejestracja? Jakaś menda z Włoch? Z Francji? Hiszpan? Austriak? Nie. PL:WZ. Kutas spod Warszawy.
W końcu większy zjazd się skończył. Teraz czas walić prosto na Torino. Cały czas z górki, w dużym ruchu, z regularnie pojawiającymi się rondami, na których nie obowiązują większe zasady: ani logiki, ani prawa. Trzeba więc uważać. W miastach to już w ogóle trzeba się przestawić na inne myślenie i mysleć za siebie, przechodniów, kierowców i za Diaboła Stróża też.
Cyferka oznaczająca naszą odległość od Torino malała. W miarę jej malenia oraz pokonywania kolejnych rondek i maleńkich miejscowości, zastanawialiśmy się, czy uda nam się ominąć Turyn, a nawet w ogóle do niego nie wjechać. Słońce już zaszło, a my byliśmy tuż tuż. Tereny niepokojąco się wypłaszczyły i zaczęły przypominać Polskę. Długie, niekończące się łąki i wieczorny ruch, do którego nie byliśmy wcale przyzwyczajeni.
Gdzieś blisko Turynu znajduję boczną drogę tak, by jeszcze bardziej „zbocznić” nasz ślad, który obchodził miasto możliwie daleko. Teraz miało być jeszcze dalej. Wbiliśmy się najpierw między jakieś budynki magazynowe, wylądowaliśmy na małym osiedlu, by w końcu przez chodnik dopaść z powrotem „naszej” drogi.
Zakaz dla rowerów wyrzucił nas na jakąś DDR, na której przeprowadziłem precyzyjną operację wymiany baterii w tylnej hipciowej lampce. Operacja zakończyła się powodzeniem, a pacjent zmarł, bo pękł maleńki zawiasik, który trzymał lampkę w kupie. Na okoliczność śmierci naszego bohatera obwiązałem lampkę kirem żałobnym utworzonym z czarnej taśmy izolacyjnej. Mimo że trup, to jednak ożył. Czyli że zombie. Działa, świeci – można jechać.
Było płasko, było przyjemnie, bo nawet ruch się zmniejszył, a zza chmur wyszedł piękny księżyc.
Rozważaliśmy rozbicie się w jakimś sadzie owocowym by przy okazji noclegu załatwić sobie kolację, ale jak na złość żaden się nie pojawił. Pojawił się za to niewielki lasek, w którym zupełnie bez czołówek, za to w towarzystwie szczekających psów, rozbiliśmy namiot na suchych liściach. Podczas rozbijania wszystko tak szeleściło, że miałem wrażenie, że wszystkie okoliczne wioski już wiedzą, że jesteśmy w okolicy.
Nikt jednak nie przyszedł. Nawet psy się uspokoiły.
Dość szybko stajemy na kofeinkę w postaci jakiegoś energetyka z puszki i partię tradycyjnych śniadaniowych rogalików. Gdzie jedziemy? Col d’Iseran. Najwyżej położna francuska przełęcz, najwyższa publicznie dostępna przełęcz w Alpach, przez którą prowadzi nawierzchnia bitumiczna. Tyle z Wikipedii. A to, co nas tam przygnało, to fakt, że w 2007 przełęcz ta była atakowana w ramach Tour de France i był to podjazd kategorii najwyższej (Hors catégorie). A na takim nas jeszcze nie było. No i jest tu dość wysoko, 2770 metrów to drugi najwyższy podjazd tej wyprawy.
Dość szybko mijamy pierwszy znak informujący o rekordzie pierwszego kilometra właśnie na TdF. Nasz czas był… trochę gorszy. Ale tylko trochę. Nadal jest chmurno, ponuro i jakoś tak bez życia. Pojawiają się tunele, roboty drogowe (robotnicy machają do nas), w jednym z tuneli każą mi zjechać na bok, bo zablokowałbym przejazd dla jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Tak to jest, jak się nie zmieści na pojedynczym zielonym. Hipcia zdążyła, ja zamarudziłem robiąc zdjęcia.
W końcu, na wysokości Lac du Chevril, czyli ładnego jeziorka, które powstało naturalnie (poprzez postawienie tamy), do tej pory nieśmiałe słońce zaświeciło porządnie. W końcu mogliśmy się pozbyć części ubrań. W końcu, gdy już udało się wyjechać powyżej poziomu lasu, temperatura z początkowych 3 zaczęła rosnąć, zjeść coś jeszcze i ruszyć, już w lepszym humorze.
Niedługo póżniej, bo całe cztery kilometry, dojechaliśmy do Val d'Isere. Na pierwszy rzut oka mała, turystyczna miejscowość, która zimą staje się prawdziwym centrum zimowej zabawy. Dzisiaj było puste. Słoneczne i puste.
Zrobiliśmy szybką przerwę mijając jeden ze sklepów, bo istniała uzasadniona obawa, że to jedyny i ostatni sklep francuski, który będzie nam dane minąć, a jakże to tak nie kupić we Francji piwa i coli?!
Zakupiliśmy i jedno, i drugie, po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę. Umieszczone przy drodze słupki kilometrowe informowały o bieżącym kilometrze i średnim nachyleniu kolejnego odcinka. Nie spieszyliśmy się nigdzie. Najpierw jazda piękną, szeroką doliną prowadzącą w kierunku ośnieżonych szczytów, a później długie trawersy prowadzące wzdłuż kolejnych zbocz. Nie licząc pojedynczych samochodów i dosłownie kilku rowerzystów, przez cały podjazd byliśmy sami. Im wyżej, tym śniegu (na poboczach) było więcej. Droga była równo posolona, więc asfalt był czarny i przyczepny. Biel śniegu rzucała się w oczy, za każdym zakrętem czaiło się coś nowego, czemu warto było się przyjrzeć…
Przełęcz była bardzo ładna. Pojedynczy budynek, ławeczka i tablica informacyjna. Najpierw czekaliśmy dłuższą chwilę na swoją kolej do fotki pod tablicą potwierdzającą naszą tam obecność, bo obsiedli ją motocykliści, później cudem udało się nam zdążyć, bo rześko dyrdała w tym kierunku już para emerytów i ich pies. Po zrobieniu fotek rozwiesiliśmy do suszenia część rzeczy i cały wór transportowy przy okazji wyciągania z niego narzędzi. Czekała nas bowiem przymusowa przerwa techniczna na zmianę okładzin w hamulcach Hipci. W międzyczasie gdy ja grzebałem przy rowerze, Hipcia grzała się na słońcu (dwadzieścia stopni), a potem zabrała się za jedzenie, podsuwając mi co chwilę gryza jakiegoś rogalika.
Hamulce wymienione, można jechać. A nie, bardzo szybko się zatrzymaliśmy, postanowiłem podciągnąć jeszcze linki hamulcowe u siebie. Do długiego zjazdu lepiej mieć dobrze trzymające hamulce, prawda?
Hamulce się przydały: przed nami jechało jakieś auto, którego kierowca jakoś wcale się nie spieszył. W szczególności wszystkie wahadła przejeżdżał tak uważnie, jakby bał się, że coś mu spadnie na głowę. A wahadełek było sporo, do tego asfalt nie należał do najrówniejszych. Po trzecim przystanęliśmy na fotki, żeby ta melepeta odjechała od nas na bezpieczną odległość.
W końcu zjechaliśmy sobie do dolinki. Po jednej zbocze, po drugiej zbocze, śniegu już nie ma, wszystko zielone. Właśnie tutaj, podjeżdżając pod niewielki garbik, pękłem łańcuch. Oczywiście, nie mogło się to wydarzyć na Col d’Iseran. Nie mogło. Musiało być jakieś col d’Popierdółka. Zasiadłem na trawie, wzułem rękawiczki i jąłem rozkuwać, skuwać i naprawiać. Szybko poszło, po chwili już mogliśmy jechać dalej.
Lanslevillard – to ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić. Objazd remontu poprowadził nas opłotkami, na szczęście udało nam się przemknąć między robotnikami i nie nadkładać zbytnio drogi.
Szybko przyszło, szybko poszło. Druga i ostatnia przełęcz we Francji: Col Mt. Cenis. Sam podjazd nie zrobił na nas większego wrażenia. Marne pięćset metrów w górę, niezbyt ładne serpentyny… całość uratowało stado owieczek.
Na przełęczy wiedzieliśmy, że teraz się zaczyna. Relaks, luz, przyjemność i w ogole. W końcu przed nami jakieś 120 km głównie z górki. Ruszamy więc. Na granicy z Włochami (pa, pa, Francjo, do następnego) mamy bardzo fajny zjazd, na dole Hipcię nawet wyrzuca lekko na zakręcie. Już przy samej końcówce zjazdu, na serpentynach zjeżdżających do Susa, Hipcię wyprzedza jakiś debil. Dosłownie, debil. Na zakręcie serpentyny, lewym pasem, ładując się prosto na czołówkę. Na całe szczęście nikogo tam nie było. Rejestracja? Jakaś menda z Włoch? Z Francji? Hiszpan? Austriak? Nie. PL:WZ. Kutas spod Warszawy.
W końcu większy zjazd się skończył. Teraz czas walić prosto na Torino. Cały czas z górki, w dużym ruchu, z regularnie pojawiającymi się rondami, na których nie obowiązują większe zasady: ani logiki, ani prawa. Trzeba więc uważać. W miastach to już w ogóle trzeba się przestawić na inne myślenie i mysleć za siebie, przechodniów, kierowców i za Diaboła Stróża też.
Cyferka oznaczająca naszą odległość od Torino malała. W miarę jej malenia oraz pokonywania kolejnych rondek i maleńkich miejscowości, zastanawialiśmy się, czy uda nam się ominąć Turyn, a nawet w ogóle do niego nie wjechać. Słońce już zaszło, a my byliśmy tuż tuż. Tereny niepokojąco się wypłaszczyły i zaczęły przypominać Polskę. Długie, niekończące się łąki i wieczorny ruch, do którego nie byliśmy wcale przyzwyczajeni.
Gdzieś blisko Turynu znajduję boczną drogę tak, by jeszcze bardziej „zbocznić” nasz ślad, który obchodził miasto możliwie daleko. Teraz miało być jeszcze dalej. Wbiliśmy się najpierw między jakieś budynki magazynowe, wylądowaliśmy na małym osiedlu, by w końcu przez chodnik dopaść z powrotem „naszej” drogi.
Zakaz dla rowerów wyrzucił nas na jakąś DDR, na której przeprowadziłem precyzyjną operację wymiany baterii w tylnej hipciowej lampce. Operacja zakończyła się powodzeniem, a pacjent zmarł, bo pękł maleńki zawiasik, który trzymał lampkę w kupie. Na okoliczność śmierci naszego bohatera obwiązałem lampkę kirem żałobnym utworzonym z czarnej taśmy izolacyjnej. Mimo że trup, to jednak ożył. Czyli że zombie. Działa, świeci – można jechać.
Było płasko, było przyjemnie, bo nawet ruch się zmniejszył, a zza chmur wyszedł piękny księżyc.
Rozważaliśmy rozbicie się w jakimś sadzie owocowym by przy okazji noclegu załatwić sobie kolację, ale jak na złość żaden się nie pojawił. Pojawił się za to niewielki lasek, w którym zupełnie bez czołówek, za to w towarzystwie szczekających psów, rozbiliśmy namiot na suchych liściach. Podczas rozbijania wszystko tak szeleściło, że miałem wrażenie, że wszystkie okoliczne wioski już wiedzą, że jesteśmy w okolicy.
Nikt jednak nie przyszedł. Nawet psy się uspokoiły.
- DST 197.24km
- Czas 13:02
- VAVG 15.13km/h
- Podjazdy 2959m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
WZ - powiat warszawski zachodni. On WIEDZIAŁ, że nic nie jedzie z przeciwka i dlatego wyprzedzał na zakręcie. Jasnowidz.
yurek55 - 21:26 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!