Niedziela, 27 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 16
Ranek był raczej chłodny i mglisty. Zebraliśmy rowery i wygodną ścieżką udaliśmy się w kierunku asfaltu. Zielone łąki dookoła i niewielkie laski w niczym nie przypominały wczorajszych, przyjemnych cieni z wieczora; teraz były mokre, zimne i zamglone.
Kontynuowaliśmy właśnie lekko wznoszący się trawers, gdy usłyszeliśmy strzał. Potem kolejny. A potem przez kilka minut trwał przerywany kilkusekundowymi chwilami ciszy ogień. W tych właśnie okolicach, na zakrętach, mijaliśmy znicze i obrazki poświęcone pamięci – jak się wydawało – takich, co w zakręt weszli ze zbyt dużą fantazją. Ale czort wie… może ten zakręt to tarcza, a my jesteśmy kaczkami?
Z tyłu rozległ się nagle nieludzki dźwięk, niby wycie całego stada bardzo wkurzonych kosiarek spalinowych. Po chwili minęła nas dwójka motocyklistów, a nieco za nimi jęli niespiesznie spływać kolejni. Kawałek dalej wyjaśniło się, po co dwóch pierwszych wystrzeliło do przodu: kręcili filmik.
No to filmik będzie: droga na Passo dei Tre Termini (681 metrów), grupa motocyklowa Demony Chaosu, wypucowane maszyny, świecące, czarne kaski, odpowiednie stroje, mroczny, mglisty klimat lasu… a między nimi, na filmiku, dwójka obdartusów na rowerach szczerzących się jak szczerbaty do sera.
Drobną i ostrą serpentynką zjechaliśmy do zaspanego jeszcze o tej porze miasteczka i ruszyliśmy szeroką doliną. Droga była spokojna, spod kół, z pojedynczych kałuż, czasami tryskały fontanny wody.
Gardone Val Trompia, do którego wjechaliśmy, okazało się być zaspanym, długim miasteczkiem. O tej porze poruszały się tam tylko pojedyncze samochody i ludzie, wchodzący do drzwi restauracji, na których tkwiły zasunięte jeszcze rolety. Nie spali rowerzyści, bo pojedynczy zdobywcy przełęczy wypakowywali rowery z samochodów albo już byli w trasie i mijali nas z nieodłącznym „Ciao!”.
No to rozpoczynami wspinaczkę na przełęcz Pańskiego Krocza, czyli Passo Crocedomini. Jesteśmy na trzystu metrach powyżej poziomu morza, a mamy się znaleźć powyżej dwóch tysięcy.
Pogoda nie wygląda, jakby miała się poprawić. Mgła otacza nas z każdej strony, powoli przemierzamy coraz to kolejne, uśpione wioski, po których krążą nieliczni mieszkańcy. Podjazd jest raczej łagodny, ale trafiają się pojedyncze, ostre ścianki.
Mijamy nieczynną kopalnię, która przy tej pogodzie robi piorunujące wrażenie i szereg kolejnych zabudowań przemysłowych, teraz już nieczynnych, a przerobionych na jakieś parki linowe lub inne atrakcje określane na reklamach jako „przygoda życia”.
Nieco wyżej wjeżdżamy w chmurę. Spadająca temperatura nie dodaje nastroju, zaczyna się robić irytująco nudno, bo jedyne, co widzimy, to ściana lasu, przetykana pojedynczymi, stromymi łąkami, po których czasami kręcą się nawołujący się grzybiarze. Od chwili już jedziemy na światłach, chociaż Hipcia protestowała mówiąc, że tutejsi na światłach nie jeżdżą: faktycznie, nawet w najgęstszej mgle żaden z Włochów nie spróbował nawet mrugnąć światłami. Jechali, przecinając wypalające oczy mleko, wyłaniając się z zaskoczenia i niknąc z cichym warkotem silnika. Jakby potwierdzając słowa Hipci, chwilę później w kierunku przeciwnym przetoczył się szosowiec.
Tych kilka akapitów nie oddaje czasu, który poświęciliśmy na podjazd.
Do przełęczy było jeszcze daleko, ale okolica, czasami przewiewana wiatrem, zaczęła wyglądać, jakby podjazd właśnie się kończył. Ostre grzebienie grani pojawiły się tuż obok, nieco wyżej nas. Jeśli gdzieś tu czai się przełęcz, to za chwilę powinniśmy napotkać naprawdę solidny podjazd, a przed nami powinna wyrosnąć na pewno solidna góra.
Droga przeszła z asfaltu w upstrzoną dołami i kałużami szutrówkę. To zła wiadomość. Miejscami z chmur zaczęły prześwitywać nie tylko pojedyncze skały, ale również całe widoki – to z kolei dobra wiadomość. Pięliśmy się powoli w górę, mijając grupy ludzi udających się na trekking. Znienacka pojawiła się szutrowa, dziesięcioprocentowa ścianka. „No, to właśnie teraz: ostatni szturm” – ucieszyłem się.
No i się pocieszyłem. Zaraz się wypłaszczyło, a potem zaczęliśmy zjeżdżać. I zjeżdżać. Zjazd sięgnął też dziesięciu procent. A gdy już zwątpiłem kompletnie w sens tej mapy i byłem absolutnie pewien, że mam źle oznaczoną zarówno przełęcz, jak i jej wysokość nagle… zjechaliśmy na przełęcz. Zupełnie z boku.
Szutrowa droga przeszła w asfalt przed niewielkim budyneczkiem karczmy, napis „Passo di Crocedomini” patrzył na nas swoimi starymi, zardzewiałymi oczami i radośnie chichotał na widok mojej głupiej miny.
Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć: jesteśmy na przełęczy. Wokół sporo samochodów, trochę motocyklistów. Nie mieliśmy potrzeby dłużej się zatrzymywać, więc po zrobieniu kilku fotek i pośmianiu się z przełęczy, do której trzeba zjechać, ruszyliśmy w dół.
Tak jak się śmiałem ze zjazdu do przełęczy, tak po chwili zjazdu, który przeszedł w podjazdy, przestałem się śmiać. Ktoś z morderczym poczuciem humoru zjazd z przełęczy uczynił trawersem, a, naprawdę, po kilkugodzinach podjazdu, chciałem po prostu przestać pedałować na jakąś godzinę i cieszyć się drogą prowadzącą w dół, pracując jedynie klamkami hamulców.
Na domiar złego, w to wszystko wjechali motocykliści – po trzecim wymijającym stadzie, z którego co najmniej dwóch o mało nas nie potrąciło, usiłując zepchnąć na pobocze wąziutkiej dróżki, na dźwięk czwartej, nadchodzącej grupy, uznałem, że kolejnemu próbującemu zrobić nam krzywdę, nie odpuszczę ani centymetra. Grupa jakby wyczuła mój nastrój, bo elegancko ścisnęli się na dwóch trzecich jezdni, która im pozostała, ani przez chwilę nie wzbudzając ze mnie chęci emanowania negatywnymi emocjami.
W końcu wyjechaliśmy z chmur! Droga prowadziła wygodnym, zalesionym trawersem, który nagle zalśnił złotem niewidzianych tego dnia promieni słonecznych. Teraz już nawet niewielkie podjazdy przestały nagle irytować. W jednej z niewielkich wioseczek przejechaliśmy tuż pod bardzo zaludnionym kościołem, z którego brzmiały dźwięki bynajmniej nie kojarzące się z mszami.
Droga z wioseczek przeszła w długi, zalesiony łuk i bardzo stromy zjazd do głównej drogi. Gdy zobaczyłem piękną, szeroką dolinę, uśmiechnąłem się szeroko. Po trzech kilometrach uśmiech spełzł z moich ust, bo żółta kreska na GPS-ie poprowadziła nas w bok, w niewielki podjazd zamknięty wybitym w skale półtunelem.
Wjechaliśmy między wysokie, ostre skały, słońce z tego wszystkiego postanowiło się schować za chmurami. Powoli i cierpliwie pełzliśmy po łagodnym podjeździe, gdy nagle zaskoczyła nas tablica: Passo Ampola.
Ta przełęcz wyglądała bardziej tradycyjnie niż jej poprzedniczka. W istocie: łagodny do tej pory podjazd przeszedł w równie łagodny zjazd. Maleńka kropeczka z napisem „Arco” zaczęła się przybliżać nieco szybciej.
Zjazd nagle przyspieszył, by zwolnić na chwilę przy Lago di Ledro i porwać nas znów w pęd powietrza, przerwany znakiem zakazu dla rowerów. Na Mrok, tego nikt z nas nie przewidział!
Szybko zerknąłem na mapę i skręciliśmy w niewielką wioseczkę, tam zapytałem o drogę w kierunku Arco. Kobiety wskazały nam jedyny, rozsądny kierunek: w dół. Zjechaliśmy, licząc na to, że droga główna, do której dojedziemy, będzie bez zakazu. Faktycznie, dojechaliśmy do głównej. Oddaliłem GPS-a i zamarłem. A później zacząłem dość nieprzychylnie i głównie w wulgarnych słowach wyrażać się o osobie, która wrzuciła znak zakazu dla rowerów obowiązujący jedynie przez dwie serpentyny. Zakichane pięćset metrów, które zjechalibyśmy w kilkadziesiąt sekund wliczając w to przyhamowanie przed zakrętem!
Po chwili zaniepokoiła mnie kolejna, prosta kreska na mapie. Tym razem mógł być to tylko tunel.
Dość szybko dojechaliśmy do ciemnej, otwierającej się w ścianie paszczy. Zakaz dla rowerów, jak można było przypuszczać, tkwił na swoim miejscu i smutną czerwienią informował nas o tym,że jesteśmy tu niemile widziani. Oczywiście można było się pchnąć, odbić raz, a porządnie i po chwili już tkwić przy wylocie tunelu, ale zauważyłem, że bokiem prowadziła niewielka dróżka, ani chybi stara droga, którą jeździło się tędy jeszcze zanim wykuto tunel.
Postanowiliśmy dać jej szansę. Kawałek dalej asfalt został zagrodzony przez zapory, gdy je minęliśmy, dróżka zauważalnie się zwęziła. Asfalt przeszedł w nierówne, żwirowe, skaliste podłoże. Krętymi, wąskimi singlami wykutymi w skale, mijani przez pojedynczych MTB-owców metr za metrem zjeżdżaliśmy w dół, praktycznie nie odpuszczając klamek. Chciałem zapytać choćby kogoś, czy w ogóle jedziemy dobrą drogą; wskazania GPS-a mówiły, że tak, ale zawsze to lepiej mieć upewnienie od innej osoby. Nie udało mi się nikogo zatrzymać, głównie dlatego , że uznałem, że nie będę próbował, a jedyna okazja zaczepienia kogoś, gdy faktycznie sam z siebie się zatrzymał, spełzła na niczym, bo zanim dotachałem się tam moim niezwrotnym i opakowanym bagażem rowerem, to mój przyszły informator właśnie ruszył.
Droga prowadziła ciągle w dół, przez pojedyncze, krótkie, wąskie i ciemne tunele. Pojawiły się barierki i prośby o uważanie na pieszych. Widoczna po naszej prawej stronie tafla dużego jeziora (Lago di Garda) zauważalnie obniżyła się. Wkrótce na naszej wysokości pojawiły się drzewa, przejechaliśmy tunel pod główną drogą i już byliśmy praktycznie na poziomie jeziora, na normalnym, przejezdnym deptaku.
Słońce jeszcze nie zaszło. Ruch w miejscowościach nadal trwał, a spora, rozświetlona witryna sklepu rzuciła się nam w oczy. Zrobiliśmy duże zakupy i ruszyliśmy dalej, już w ciemność wieczoru.
Spodziewalem się, że Arco – lokalny, wspinaczkowy kurort, będzie do granic niemożliwości zapchany ludnością, tymczasem przebiliśmy się jedynie przez zaspane, ciemne miasto, przekręciliśmy ładnymi, skąpo oświetlonymi uliczkami, przygniecionymi nieco przez sterczące znad dachów kamienic olbrzymie ściany skalne. Bez problemu opuściliśmy cały teren i ruszyliśmy dalej, doliną, przy okazji w ostatniej chwilą załapując się przed zamknięciem lidla na pączki i oczywiście wielopaki rogalików z czekoladą. .
Powoli rosnący księżyc ułatwiał orientację w terenie. Po obu stronach drogi towarzyszyły nam dwa grzbiety górskie, środkiem, obok naszej drogi, po obu stronach wyrastały pola, sady i wszystko, co pozwala ludziom ciągnąć zyski z ziemi.
Po kilku kilometrach skręciliśmy z tej drogi, a podjazd, który po chwili nas przywitał, sprowokował mnie do zastanowienia się, czy czasem nie będziemy próbowali przebijać się do sąsiedniej doliny. Była to zabawa w zgadywanki, bo na GPS-ie miałem oznaczone tylko pojedyncze przełęcze oraz dalszy kształt drogi.
Nie pomyliłem się: najpierw sporymi i ostrymi serpentynami przebiliśmy się przez niewielką, uśpioną już wioskę, a później droga przełamała się i solidnym, widocznym w mdłym świetle księżyca zjazdem, wjechaliśmy do maleńkiej mieścinki, budząc kilka kundli, które słysząc lub czując, że nadjeżdżamy, rozdarły się wniebogłosy. Przy okazji zrobiliśmy przystanek na jabłka z sadu, które ciągnęły się tutaj bez liku
Wioska kończyła się szeroką serpentyną, wbijającą się w ciemny las. Pojechaliśmy za nią, by po chwili znaleźć się kilkadziesiąt metrów powyżej wioski. Pojedyncze psiaki jeszcze ujadały, ale powoli zapadała cisza.
Przed sobą mieliśmy około kilometra lekko wznoszącego się trawersu, za sobą ponad 160 km przy prawie 3400 m przewyższeń. Uznaliśmy, że to dobra pora na nocleg. Dwie pierwsze próby okazały się chybione. Wąskie, żwirowe dróżki prowadziły w dół, prosto w nicość. Trzecia próba prowadziła ostro, pod górę, podobną, żwirową drogą. Wspiąłem się nią kilkaset metrów, by wkrótce usłyszeć tępy dźwięk buczenia. Gdy zbliżyłem się, zauważyłem siatkowe ogrodzenie. Za nim stał niewielki budyneczek z zamkniętymi drzwiami, zza których wydobywało się cichy dźwięk działającej pompy i chlupot przelewanej wody. Teren zbocza był elegancko wyrównany i wyglądał tak zapraszająco, że po chwili już pchaliśmy rowery pod górę i rozbijaliśmy sobie bardzo wygodny nocleg.
Kontynuowaliśmy właśnie lekko wznoszący się trawers, gdy usłyszeliśmy strzał. Potem kolejny. A potem przez kilka minut trwał przerywany kilkusekundowymi chwilami ciszy ogień. W tych właśnie okolicach, na zakrętach, mijaliśmy znicze i obrazki poświęcone pamięci – jak się wydawało – takich, co w zakręt weszli ze zbyt dużą fantazją. Ale czort wie… może ten zakręt to tarcza, a my jesteśmy kaczkami?
Z tyłu rozległ się nagle nieludzki dźwięk, niby wycie całego stada bardzo wkurzonych kosiarek spalinowych. Po chwili minęła nas dwójka motocyklistów, a nieco za nimi jęli niespiesznie spływać kolejni. Kawałek dalej wyjaśniło się, po co dwóch pierwszych wystrzeliło do przodu: kręcili filmik.
No to filmik będzie: droga na Passo dei Tre Termini (681 metrów), grupa motocyklowa Demony Chaosu, wypucowane maszyny, świecące, czarne kaski, odpowiednie stroje, mroczny, mglisty klimat lasu… a między nimi, na filmiku, dwójka obdartusów na rowerach szczerzących się jak szczerbaty do sera.
Drobną i ostrą serpentynką zjechaliśmy do zaspanego jeszcze o tej porze miasteczka i ruszyliśmy szeroką doliną. Droga była spokojna, spod kół, z pojedynczych kałuż, czasami tryskały fontanny wody.
Gardone Val Trompia, do którego wjechaliśmy, okazało się być zaspanym, długim miasteczkiem. O tej porze poruszały się tam tylko pojedyncze samochody i ludzie, wchodzący do drzwi restauracji, na których tkwiły zasunięte jeszcze rolety. Nie spali rowerzyści, bo pojedynczy zdobywcy przełęczy wypakowywali rowery z samochodów albo już byli w trasie i mijali nas z nieodłącznym „Ciao!”.
No to rozpoczynami wspinaczkę na przełęcz Pańskiego Krocza, czyli Passo Crocedomini. Jesteśmy na trzystu metrach powyżej poziomu morza, a mamy się znaleźć powyżej dwóch tysięcy.
Pogoda nie wygląda, jakby miała się poprawić. Mgła otacza nas z każdej strony, powoli przemierzamy coraz to kolejne, uśpione wioski, po których krążą nieliczni mieszkańcy. Podjazd jest raczej łagodny, ale trafiają się pojedyncze, ostre ścianki.
Mijamy nieczynną kopalnię, która przy tej pogodzie robi piorunujące wrażenie i szereg kolejnych zabudowań przemysłowych, teraz już nieczynnych, a przerobionych na jakieś parki linowe lub inne atrakcje określane na reklamach jako „przygoda życia”.
Nieco wyżej wjeżdżamy w chmurę. Spadająca temperatura nie dodaje nastroju, zaczyna się robić irytująco nudno, bo jedyne, co widzimy, to ściana lasu, przetykana pojedynczymi, stromymi łąkami, po których czasami kręcą się nawołujący się grzybiarze. Od chwili już jedziemy na światłach, chociaż Hipcia protestowała mówiąc, że tutejsi na światłach nie jeżdżą: faktycznie, nawet w najgęstszej mgle żaden z Włochów nie spróbował nawet mrugnąć światłami. Jechali, przecinając wypalające oczy mleko, wyłaniając się z zaskoczenia i niknąc z cichym warkotem silnika. Jakby potwierdzając słowa Hipci, chwilę później w kierunku przeciwnym przetoczył się szosowiec.
Tych kilka akapitów nie oddaje czasu, który poświęciliśmy na podjazd.
Do przełęczy było jeszcze daleko, ale okolica, czasami przewiewana wiatrem, zaczęła wyglądać, jakby podjazd właśnie się kończył. Ostre grzebienie grani pojawiły się tuż obok, nieco wyżej nas. Jeśli gdzieś tu czai się przełęcz, to za chwilę powinniśmy napotkać naprawdę solidny podjazd, a przed nami powinna wyrosnąć na pewno solidna góra.
Droga przeszła z asfaltu w upstrzoną dołami i kałużami szutrówkę. To zła wiadomość. Miejscami z chmur zaczęły prześwitywać nie tylko pojedyncze skały, ale również całe widoki – to z kolei dobra wiadomość. Pięliśmy się powoli w górę, mijając grupy ludzi udających się na trekking. Znienacka pojawiła się szutrowa, dziesięcioprocentowa ścianka. „No, to właśnie teraz: ostatni szturm” – ucieszyłem się.
No i się pocieszyłem. Zaraz się wypłaszczyło, a potem zaczęliśmy zjeżdżać. I zjeżdżać. Zjazd sięgnął też dziesięciu procent. A gdy już zwątpiłem kompletnie w sens tej mapy i byłem absolutnie pewien, że mam źle oznaczoną zarówno przełęcz, jak i jej wysokość nagle… zjechaliśmy na przełęcz. Zupełnie z boku.
Szutrowa droga przeszła w asfalt przed niewielkim budyneczkiem karczmy, napis „Passo di Crocedomini” patrzył na nas swoimi starymi, zardzewiałymi oczami i radośnie chichotał na widok mojej głupiej miny.
Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć: jesteśmy na przełęczy. Wokół sporo samochodów, trochę motocyklistów. Nie mieliśmy potrzeby dłużej się zatrzymywać, więc po zrobieniu kilku fotek i pośmianiu się z przełęczy, do której trzeba zjechać, ruszyliśmy w dół.
Tak jak się śmiałem ze zjazdu do przełęczy, tak po chwili zjazdu, który przeszedł w podjazdy, przestałem się śmiać. Ktoś z morderczym poczuciem humoru zjazd z przełęczy uczynił trawersem, a, naprawdę, po kilkugodzinach podjazdu, chciałem po prostu przestać pedałować na jakąś godzinę i cieszyć się drogą prowadzącą w dół, pracując jedynie klamkami hamulców.
Na domiar złego, w to wszystko wjechali motocykliści – po trzecim wymijającym stadzie, z którego co najmniej dwóch o mało nas nie potrąciło, usiłując zepchnąć na pobocze wąziutkiej dróżki, na dźwięk czwartej, nadchodzącej grupy, uznałem, że kolejnemu próbującemu zrobić nam krzywdę, nie odpuszczę ani centymetra. Grupa jakby wyczuła mój nastrój, bo elegancko ścisnęli się na dwóch trzecich jezdni, która im pozostała, ani przez chwilę nie wzbudzając ze mnie chęci emanowania negatywnymi emocjami.
W końcu wyjechaliśmy z chmur! Droga prowadziła wygodnym, zalesionym trawersem, który nagle zalśnił złotem niewidzianych tego dnia promieni słonecznych. Teraz już nawet niewielkie podjazdy przestały nagle irytować. W jednej z niewielkich wioseczek przejechaliśmy tuż pod bardzo zaludnionym kościołem, z którego brzmiały dźwięki bynajmniej nie kojarzące się z mszami.
Droga z wioseczek przeszła w długi, zalesiony łuk i bardzo stromy zjazd do głównej drogi. Gdy zobaczyłem piękną, szeroką dolinę, uśmiechnąłem się szeroko. Po trzech kilometrach uśmiech spełzł z moich ust, bo żółta kreska na GPS-ie poprowadziła nas w bok, w niewielki podjazd zamknięty wybitym w skale półtunelem.
Wjechaliśmy między wysokie, ostre skały, słońce z tego wszystkiego postanowiło się schować za chmurami. Powoli i cierpliwie pełzliśmy po łagodnym podjeździe, gdy nagle zaskoczyła nas tablica: Passo Ampola.
Ta przełęcz wyglądała bardziej tradycyjnie niż jej poprzedniczka. W istocie: łagodny do tej pory podjazd przeszedł w równie łagodny zjazd. Maleńka kropeczka z napisem „Arco” zaczęła się przybliżać nieco szybciej.
Zjazd nagle przyspieszył, by zwolnić na chwilę przy Lago di Ledro i porwać nas znów w pęd powietrza, przerwany znakiem zakazu dla rowerów. Na Mrok, tego nikt z nas nie przewidział!
Szybko zerknąłem na mapę i skręciliśmy w niewielką wioseczkę, tam zapytałem o drogę w kierunku Arco. Kobiety wskazały nam jedyny, rozsądny kierunek: w dół. Zjechaliśmy, licząc na to, że droga główna, do której dojedziemy, będzie bez zakazu. Faktycznie, dojechaliśmy do głównej. Oddaliłem GPS-a i zamarłem. A później zacząłem dość nieprzychylnie i głównie w wulgarnych słowach wyrażać się o osobie, która wrzuciła znak zakazu dla rowerów obowiązujący jedynie przez dwie serpentyny. Zakichane pięćset metrów, które zjechalibyśmy w kilkadziesiąt sekund wliczając w to przyhamowanie przed zakrętem!
Po chwili zaniepokoiła mnie kolejna, prosta kreska na mapie. Tym razem mógł być to tylko tunel.
Dość szybko dojechaliśmy do ciemnej, otwierającej się w ścianie paszczy. Zakaz dla rowerów, jak można było przypuszczać, tkwił na swoim miejscu i smutną czerwienią informował nas o tym,że jesteśmy tu niemile widziani. Oczywiście można było się pchnąć, odbić raz, a porządnie i po chwili już tkwić przy wylocie tunelu, ale zauważyłem, że bokiem prowadziła niewielka dróżka, ani chybi stara droga, którą jeździło się tędy jeszcze zanim wykuto tunel.
Postanowiliśmy dać jej szansę. Kawałek dalej asfalt został zagrodzony przez zapory, gdy je minęliśmy, dróżka zauważalnie się zwęziła. Asfalt przeszedł w nierówne, żwirowe, skaliste podłoże. Krętymi, wąskimi singlami wykutymi w skale, mijani przez pojedynczych MTB-owców metr za metrem zjeżdżaliśmy w dół, praktycznie nie odpuszczając klamek. Chciałem zapytać choćby kogoś, czy w ogóle jedziemy dobrą drogą; wskazania GPS-a mówiły, że tak, ale zawsze to lepiej mieć upewnienie od innej osoby. Nie udało mi się nikogo zatrzymać, głównie dlatego , że uznałem, że nie będę próbował, a jedyna okazja zaczepienia kogoś, gdy faktycznie sam z siebie się zatrzymał, spełzła na niczym, bo zanim dotachałem się tam moim niezwrotnym i opakowanym bagażem rowerem, to mój przyszły informator właśnie ruszył.
Droga prowadziła ciągle w dół, przez pojedyncze, krótkie, wąskie i ciemne tunele. Pojawiły się barierki i prośby o uważanie na pieszych. Widoczna po naszej prawej stronie tafla dużego jeziora (Lago di Garda) zauważalnie obniżyła się. Wkrótce na naszej wysokości pojawiły się drzewa, przejechaliśmy tunel pod główną drogą i już byliśmy praktycznie na poziomie jeziora, na normalnym, przejezdnym deptaku.
Słońce jeszcze nie zaszło. Ruch w miejscowościach nadal trwał, a spora, rozświetlona witryna sklepu rzuciła się nam w oczy. Zrobiliśmy duże zakupy i ruszyliśmy dalej, już w ciemność wieczoru.
Spodziewalem się, że Arco – lokalny, wspinaczkowy kurort, będzie do granic niemożliwości zapchany ludnością, tymczasem przebiliśmy się jedynie przez zaspane, ciemne miasto, przekręciliśmy ładnymi, skąpo oświetlonymi uliczkami, przygniecionymi nieco przez sterczące znad dachów kamienic olbrzymie ściany skalne. Bez problemu opuściliśmy cały teren i ruszyliśmy dalej, doliną, przy okazji w ostatniej chwilą załapując się przed zamknięciem lidla na pączki i oczywiście wielopaki rogalików z czekoladą. .
Powoli rosnący księżyc ułatwiał orientację w terenie. Po obu stronach drogi towarzyszyły nam dwa grzbiety górskie, środkiem, obok naszej drogi, po obu stronach wyrastały pola, sady i wszystko, co pozwala ludziom ciągnąć zyski z ziemi.
Po kilku kilometrach skręciliśmy z tej drogi, a podjazd, który po chwili nas przywitał, sprowokował mnie do zastanowienia się, czy czasem nie będziemy próbowali przebijać się do sąsiedniej doliny. Była to zabawa w zgadywanki, bo na GPS-ie miałem oznaczone tylko pojedyncze przełęcze oraz dalszy kształt drogi.
Nie pomyliłem się: najpierw sporymi i ostrymi serpentynami przebiliśmy się przez niewielką, uśpioną już wioskę, a później droga przełamała się i solidnym, widocznym w mdłym świetle księżyca zjazdem, wjechaliśmy do maleńkiej mieścinki, budząc kilka kundli, które słysząc lub czując, że nadjeżdżamy, rozdarły się wniebogłosy. Przy okazji zrobiliśmy przystanek na jabłka z sadu, które ciągnęły się tutaj bez liku
Wioska kończyła się szeroką serpentyną, wbijającą się w ciemny las. Pojechaliśmy za nią, by po chwili znaleźć się kilkadziesiąt metrów powyżej wioski. Pojedyncze psiaki jeszcze ujadały, ale powoli zapadała cisza.
Przed sobą mieliśmy około kilometra lekko wznoszącego się trawersu, za sobą ponad 160 km przy prawie 3400 m przewyższeń. Uznaliśmy, że to dobra pora na nocleg. Dwie pierwsze próby okazały się chybione. Wąskie, żwirowe dróżki prowadziły w dół, prosto w nicość. Trzecia próba prowadziła ostro, pod górę, podobną, żwirową drogą. Wspiąłem się nią kilkaset metrów, by wkrótce usłyszeć tępy dźwięk buczenia. Gdy zbliżyłem się, zauważyłem siatkowe ogrodzenie. Za nim stał niewielki budyneczek z zamkniętymi drzwiami, zza których wydobywało się cichy dźwięk działającej pompy i chlupot przelewanej wody. Teren zbocza był elegancko wyrównany i wyglądał tak zapraszająco, że po chwili już pchaliśmy rowery pod górę i rozbijaliśmy sobie bardzo wygodny nocleg.
- DST 163.04km
- Czas 13:23
- VAVG 12.18km/h
- Podjazdy 3390m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!