Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Środa, 30 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 19

Rankiem okazało się, że to, co wziąłem za budynek gospodarczy, było domem. Gdy wytoczyliśmy się z lasku, akurat ubrany w pomarańczowe, robocze spodnie człowiek krzątał się jakieś pięćset metrów od nas, zupełnie ignorując nasze pojawienie się. Zjazd po szutrze i kamieniach o mało nie okazał się katastrofalny, bo tylko cudem w jednym miejscu uratowałem się od widowiskowej gleby.

Zupełnie pusta wczoraj droga główna dzisiaj tętniła życiem. Sznur samochodów ciągnął się w obie strony tak, że musieliśmy długą chwilę odczekać tylko na to, by znaleźć się po drugiej stronie drogi. Włączenie się do ruchu poszło już znacznie lepiej, przy czym ledwo kawałek dalej musieliśmy ratować się ucieczką na boczną drogę i robić zawrotkę (i to częściowo pod prąd), bo pomyliłem zjazdy.

W końcu udało się nam trafić we właściwy węzeł i ruszyć w kierunku Passo Mauria.

Ruch wcale się nie zmniejszał, temperatura wisiała na poziomie czterech stopni, a słońce tkwiło ukryte za chmurami i wcale nie w smak było mu stamtąd wyłazić.

Przełęcz nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Zjazd również: był dość pofałdowany, coś w rodzaju łagodnego trawersu prowadzącego pagórkami ale głównie w dół.

Przecięliśmy dwa razy szeroką rzekę, która składała się obecnie z szerokiego koryta pokrytego białymi kamieniami i bardzo intensywnie zielonej wstążki strumyczka płynącego środkiem, po czym skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż autostrady i niestety pod mocny wiatr.

Kawałek dalej na obskurnym, olbrzymim parkingu robimy przerwę na zakupy. Niewielki sklep położony na uboczu ma niewielki wybór i całkiem wysokie ceny. Gdy Hipcia próbowała wydawać euro, ja pobazgrałem trochę po notatniku i nadrobiłem poprzedni i bieżący dzień. Był problem – wspomnienia z wczorajszych sześciu przełęczy mieszały się i dopiero w domu, przy mapie i błogosławionemu Street View udało mi się je uporządkować.

Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki. Pojedynczny fragment na jej południowym brzegu całkiem przyjemnie nas rozpędził na zjeździe. Szeroka dolina powoli otwierała się przed nami, było płasko i kilometry same wchodziły pod koła. To, co dobre, szybko się kończy. Dolina pomknęła na północ, a my – zapomniawszy o tym, że od dwóch godzin z okładem jechaliśmy prawie po płaskim – kontynuowaliśmy jazdę w kierunku wschodnim.

Płaskie się skończyło. Teraz czeka nas wspinaczka pod Passo Predil. Na początku podjazdu mijamy mural poświęcony Giro d’Italia, a później zatapiamy się w kojącą zieleń niewielkiej dolinki, której środkiem płynie strumyk.

Ruchu już nie było. Zrobiło się spokojnie. Podjazd trwał, przełęcz powoli się zbliżała. Droga prowadząca prosto nagle zaczęła wspinać się serpentynami na zbocze. Droga prowadziła przez pojedyncze, krótkie i ciemne tuneliki. W jednym z nich usłyszałem warkot zbliżającego się z dołu samochodu. Na tak krótkie tunele nie włączałem świateł, bo przejazd przez nie trwał bardzo krótko, ale tym razem, głównie ze względu na to, że tunel był kręty, zeskoczyłem i pstryknąłem przyciskiem przy lampce. Chwilę później tuż za moim kołem zatrzymało się auto. Po upewnieniu się o możliwości wyprzedzenia, pomknął jak strzała do przodu. No i byłoby gdzie ginąć, gdyby mnie potrącił. Czerwoniutkie Ferrari. Jak umierać, to z klasą!

Nad nami pojawiły się poszarzałe kontury budynków. Najwyraźniej wjeżdżaliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, bo hotel stał przy hotelu. Pojawiła się tabliczka „Sella Nevea”. Miejscowość była prawie zupełnie wymarła, gdzieś tylko z krzaków, niby para zombie, wychynęła dwójka turystów. Nie wiemy, kto się bardziej kogo przestraszył: my ich, czy oni nas…

Miała być przełęcz… No była. Wypłaszczyło się i zaczęło prowadzić w dół, więc - mimo że brak było tabliczki – zrobiliśmy sobie fotkę i zjechaliśmy.

Zjazd był taki trochę na raty. Wyjechaliśmy obok jeziora i skierowaliśmy się do czarnej, widocznej na mapie kreski: żegnamy się z Włochami. Zaczęło padać. Gdy dojechaliśmy do głównej drogi, przed nami pojawił się napis… „Passo Predil”. Jak? Przecież przed chwilą właśnie z niej zjechaliśmy!

Po dwóch kilometrach byliśmy na miejscu. Cicha, spokojna granica, szkielety starych budynków i wystające spomiędzy skał, stare, ale nadal czujne bunkry. I duży napis, informujący nas o tym, że ostatnia, włoska przełęcz, jest jednocześnie przełęczą graniczną.

Z rozrzewnieniem rzuciliśmy wzrokiem na pojedyncze napisy w języku, który przypominał nasz i pchnęliśmy się do zjazdu. Ów okazał się być bardzo przyjemny, prowadzący wąskim i trochę połatanym asfaltem. Pojedyncze wioski były bardziej żywe niż we Włoszech: życie tu skupiało się przed domami, bo co chwilę widzieliśmy kogoś, kto podnosił głowę i zerkał na nas.

Ruchu nie było. Pojedyncze samochody wyprzedzały nas, prezentując, że na Słowenii jeździ się sporo szybciej niż we Włoszech.

Z zaskoczenia zapadł zmrok, gdyż zmierzch tak naprawdę nie różnił się zbytnio od tego, co mieliśmy przez cały dzień. Droga ze zjazdu przeszła w bardzo łagodny podjazd. Na horyzoncie GPS-a widziałem już serpentyny. Niewiarygodnie pofałdowana droga miała nas wwieźć na przełęcz Vršič. Już po ciemku, gdy pokonywaliśmy kolejne, spokojnie znikające pod kołami metry, uznaliśmy, że może warto by było rzucić się na nocleg.

Brzmiało to jak żart, bo była dopiero dwudziesta i mogliśmy jeszcze spokojnie tego dnia zrobić sporo trasy, ale uznaliśmy, że mamy dwie opcje: albo walimy przed siebie na serpentyny, na których „szybka” jazda się skończy i możemy być skazani na konieczność wyjazdu na samą przełęcz (a może i zjazdu z niej a robiło się coraz chłodniej, do tego duża wilgotność potęgowały uczucie chłodu), albo właśnie wbijamy na nocleg i wstajemy rano, jeszcze przed świtem, w ten sposób pozbywając się niepotrzebnego ryzyka nocnych poszukiwań noclegu.

Po chwili znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Idealnie położona, płaska łąka, schowana za krzakami tak, że nie było nas wcale widać, a tuż obok wejście na szlak turystyczny. Dodatkowym plusem było to, że przy wejściu ktoś uprzejmy postawił Toi-Toia – trzeba było tylko zejść z łąki na dół.

Po rozbiciu namiotu zastanawialiśmy się, czy to był dobry pomysł… bo skąd wiadomo, że zaśniemy? Obawy były płonne: zasnęliśmy w trymiga.

  • DST 162.76km
  • Czas 11:17
  • VAVG 14.42km/h
  • Podjazdy 2602m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Stanęli na nocleg po widnemu, niemożliwe!
yurek55
- 22:34 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl