Piątek, 2 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 21
Ranek był chłodny i mroźny. Namiot pokryty szronem, biała łąka i oszronione grzbiety gór – to wszystko, co zastaliśmy na zewnątrz. Po wytoczeniu się na asfalt, Hipcia długo marzła, ja, jak zwykle, rozgrzałem się bardzo szybko.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
- DST 205.40km
- Czas 13:02
- VAVG 15.76km/h
- Podjazdy 2722m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!