Niedziela, 4 października 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 23
Mogliśmy spać długo, ale przyzwyczajeni do wczesnych pobudek zrywamy się, gdy na zewnątrz jest jeszcze szaro. Już z rowerów witamy ładny, mglisty wschód słońca.
Piasta trzyma się wcale mocno, ale Hipcia na koniec bierze ode mnie część bagażu. Odejmijmy te dwa kilo obciążenia. Potępieńcze piski odzywają się co jakiś czas z dołu, śpiewając „Die, die my Darling”.
Robi się trochę nierówno, ale do połknięcia pozostają jedynie pojedyncze pagórki. Jak wisienka na torcie, na mojej mapie tkwi czerwona szpileczka, oznaczająca ostatnią przełęcz, którą mamy zdobyć.
Mijamy wyrysowane na drodze oznaczenia startu jakiegoś wyścigu, pewnie samochodowego, tak przynajmniej można wywnioskować z pobliskich plakatów. Zjeżdżamy do Trutnova, a później zaczynamy się wspinać. Pojawiają się pierwsze oznaki zbliżającego się końca: na drogowskazie pojawia się Jelenia Góra.
Podjazd jest bardzo łagodny. Chmury się rozstępują i na sam koniec dostajemy piękne słońce, wymuszające postój na zdjęcie ciuchów. Na poboczu zaczynają pojawiać się żele, mijają nas szosowcy, a gdy już na sam koniec wymija nas kabriolet (i to na polskich blachach), wiemy, że tradycyjna kultowość przełęczy jest utrzymana. Nawet na sam koniec dostajemy pełen zestaw.
Podjazd pod Okraj jest łagodny. Śmiejemy się do siebie, radośnie pokonując kolejne metry: maksymalnie sześć procent to – w porównaniu z poprzednimi tygodniami - prawie płasko; zdobywanie przełęczy po takim nachyleniu, to prawie jak spacer.
Droga prowadzi przez ładne, zielone łąki, pojawiają się pojedyncze domki… W końcu samochodów jest jakby więcej, pojawiają się budynki, a czerwona kropka pokrywa się ze znacznikiem na GPS-ie. Przełęcz Okraj. Rzeczpospolita Polska. Dzień dobry, witamy w domu.
Przystajemy na namiastkę sesji fotograficznej, którą ciężko jakoś zorganizować, bo każde wolne miejsce zapchane jest samochodami. Poprzestajemy więc na kilku symbolicznych zdjęciach i powoli zaczynamy turlać się w dół. Początkowo jest ciężko, bo trzeba przebić się przez chmarę samochodów, które jadą w górę, parkują, ruszają i robią niewiarygodny wręcz bałagan na wąskiej, górskiej drodze. W końcu wszystko się odtyka i ruszamy w dół. Zaskoczeni tym, że znaki ostrzegawcze są… żółte! Nigdy nie zwracaliśmy na to uwagi!
Plan został zmieniony już wczoraj: pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Janowic Wielkich, ale uznaliśmy, że w Jeleniej będzie wygodniej znaleźć otwarty sklep i będzie gdzie czekać na pociąg. Poza tym nie chcieliśmy utknąć pośród niczego, gdy rozwali się zupełnie piasta. Akurat złożyło się przyjemnie, bo mieliśmy cały czas z górki, aż do samego miasta. Oczywiście nie mogło obyć się bez zakazu dla rowerów i wyrzucenia nas na – trzeba przyznać, dobrze wykonaną – drogę rowerową przez las.
Zagadując jeszcze po drodze jednych ludzi dojeżdżamy na dworzec. Wyglądający znajomo dworzec. Czy to nie tutaj, niecałe dwa miesiące temu, po GMRDP biegłem kupić bilety w kasie? Tak, to na pewno tu.
Kupuję bilety. Do pociągu mamy dużo czasu. Krótka wizyta w dworcowej toalecie za złotówkę za wejście pozwala się doprowadzić do stanu względnego podobieństwa do typowego przedstawiciela naszego gatunku. Szybkie telefony z informacją, że przeżyliśmy i ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Nie jesteśmy wybredni: Pizza Hut oferująca żarcie i dzban piwa aż nadto spełnia nasze skromne wymagania.
Pochłaniamy obie pizze w godnym naśladowania tempie, raz tylko zaczepieni przez.. niemieckich turystów, którzy byli zaciekawieni, dokąd podróżujemy. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i właśnie skończyliśmy, nie kryli zdziwienia. „Żeby Polacy na rowerach? W podróż?” – zdawały się mówić ich oczy.
Dzban piwa, mieszczący w sobie dwa litry, rozlany na dwie osoby, okazał się być płynną śmiercią. Powrót na kołach nie miał prawa zaistnieć. Na dworzec dotarliśmy pieszo, robiąc jeszcze zakupy.
Usiedliśmy ciężko na dworcowej ławce. Nagle zrobiło się cicho. Droga właśnie się skończyła. „Po wszystkim, panie Frodo”. Siedzimy, zastanawiając się nad tym, dlaczego tak nagle czegoś brakuje. Siedzenie na tyłku zdecydowanie tu nie pasuje. Rowery stoją pod ścianą. Do jasnej choroby, jest za wcześnie na przerwę! Za wcześnie na nocleg! To już? Koniec? Wkładam twarz w dłonie i po raz setny dzisiaj masuję czoło. Bezruch i czekanie nie potrafią się pogodzić z trwającym ponad trzy tygodnie nieprzerwanym przesuwaniem się naprzód. Żółta nitka śladu wygasła, GPS nie kieruje dalej.
Wyciągamy aparat, przeglądamy kilka zdjęć. Powoli zbliża się godzina naszego odjazdu, na dworcu pojawia się coraz więcej ludzi. Śmiesznie wyglądamy: ubrani w grube bluzy, w długich spodniach, a Hipcia do tego z czapką na głowie, gdy obok nas jakiś ojciec odprowadzający studentkę na pociąg stoi sobie w sandałach i krótkich spodenkach. Wcale nie jest ciepło. I chętnie założyłbym jeszcze kurtkę. Dobrodziejstwo nieustannego ruchu przestało grzać, zmęczone cielska nie produkują już ciepła same z siebie.
W końcu nadchodzi pora. Ten sam pociąg, którym wracaliśmy z GMRDP. Tym razem rozbijamy się od razu w części dla rowerów. Karimaty, śpiwory. Sok, Sprite, woda, piwo… większość z tego dojedzie z nami do Warszawy, bo praktycznie zaraz zapadamy w sen.
Budzik dzwoni samym rankiem. Przed nami tradycyjna Pielgrzymka Brudasa. Rankiem do domu. Drzwi tak zamknięte, jak były, bałagan zupełnie nieruszony – czyli złodziei nie było. Kąpiel. Ciepła woda. Światło. Tracona równowaga i echo głosu od ścian.
Znana droga do pracy, już lekki, śmieszny, zabawny rower. Zabawka tylko, już nie pojazd. Blokada, przypięcie roweru. Winda. Powitanie dawno nie widzianych twarzy. Łazienka. Dżinsy w irytująco luźny sposób obijają się o przyzwyczajone do obcisków kostki. Pokój. Kubek. Kuchnia. Czajnik.
Zasiadam na fotelu. Biorę ze stołu kubek pełen gorącej kawy. Biorę jeden, króciutki łyk, parząc sobie niemiłosiernie usta. Przełykam gorący napój. Zagłębiam się w fotelu.
Wzdycham i mówię: „O, kurwa!”.
Zagłębiam twarz w dłoniach. Dwadzieścia trzy dni jazdy, zapisane maczkiem w zielonym notatniku, krzyczą do mnie, uświadamiając, że całą tę podróż będę musiał odbyć jeszcze raz. Że teraz trzeba to wszystko spisać.
Bardzo przyjemna, wbrew pozorom, wycieczka śladem tej wyprawy, czeka na opisanie. Opisanie, które… które właśnie dobiegło końca. Jeśli dojechałeś tu wraz z nami, dziękuję w imieniu naszej dwójki i polecam nas na przyszłość.
Koniec.
Krótkie podsumowanie:
- dystans: 4060 km,
- przewyższenia: ponad 72000 m (8 x Mt. Everest),
- średnio: 178 km dziennie,
- trzy razy powyżej 2700 m n.p.m., w tym raz powyżej 2900 (Ötztal),
- najdłuższy podjazd trwał 7h 20 min (z przerwami) – Passo di Crocedomini. Drugim najdłuższym był Colle del Nivolet – 6:40,
- rekord prędkości: Hipcia: 76 km/h, ja: 86 km/h,
- najwyższy nocleg: 2620 m (tuż poniżej Passo di Stelvio),
- maksymalne nachylenie - 21% (na znaku podali 23%) - Turracher Höhe,
- najniższa temperatura - -2 st. C. (podjazd pod Passo Sanpellegrino, rankiem),
- przez cały wyjazd nie wypiliśmy ani nie zjedliśmy niczego ciepłego (pomijając napoje grzane w śpiworze na rano).
Piasta trzyma się wcale mocno, ale Hipcia na koniec bierze ode mnie część bagażu. Odejmijmy te dwa kilo obciążenia. Potępieńcze piski odzywają się co jakiś czas z dołu, śpiewając „Die, die my Darling”.
Robi się trochę nierówno, ale do połknięcia pozostają jedynie pojedyncze pagórki. Jak wisienka na torcie, na mojej mapie tkwi czerwona szpileczka, oznaczająca ostatnią przełęcz, którą mamy zdobyć.
Mijamy wyrysowane na drodze oznaczenia startu jakiegoś wyścigu, pewnie samochodowego, tak przynajmniej można wywnioskować z pobliskich plakatów. Zjeżdżamy do Trutnova, a później zaczynamy się wspinać. Pojawiają się pierwsze oznaki zbliżającego się końca: na drogowskazie pojawia się Jelenia Góra.
Podjazd jest bardzo łagodny. Chmury się rozstępują i na sam koniec dostajemy piękne słońce, wymuszające postój na zdjęcie ciuchów. Na poboczu zaczynają pojawiać się żele, mijają nas szosowcy, a gdy już na sam koniec wymija nas kabriolet (i to na polskich blachach), wiemy, że tradycyjna kultowość przełęczy jest utrzymana. Nawet na sam koniec dostajemy pełen zestaw.
Podjazd pod Okraj jest łagodny. Śmiejemy się do siebie, radośnie pokonując kolejne metry: maksymalnie sześć procent to – w porównaniu z poprzednimi tygodniami - prawie płasko; zdobywanie przełęczy po takim nachyleniu, to prawie jak spacer.
Droga prowadzi przez ładne, zielone łąki, pojawiają się pojedyncze domki… W końcu samochodów jest jakby więcej, pojawiają się budynki, a czerwona kropka pokrywa się ze znacznikiem na GPS-ie. Przełęcz Okraj. Rzeczpospolita Polska. Dzień dobry, witamy w domu.
Przystajemy na namiastkę sesji fotograficznej, którą ciężko jakoś zorganizować, bo każde wolne miejsce zapchane jest samochodami. Poprzestajemy więc na kilku symbolicznych zdjęciach i powoli zaczynamy turlać się w dół. Początkowo jest ciężko, bo trzeba przebić się przez chmarę samochodów, które jadą w górę, parkują, ruszają i robią niewiarygodny wręcz bałagan na wąskiej, górskiej drodze. W końcu wszystko się odtyka i ruszamy w dół. Zaskoczeni tym, że znaki ostrzegawcze są… żółte! Nigdy nie zwracaliśmy na to uwagi!
Plan został zmieniony już wczoraj: pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Janowic Wielkich, ale uznaliśmy, że w Jeleniej będzie wygodniej znaleźć otwarty sklep i będzie gdzie czekać na pociąg. Poza tym nie chcieliśmy utknąć pośród niczego, gdy rozwali się zupełnie piasta. Akurat złożyło się przyjemnie, bo mieliśmy cały czas z górki, aż do samego miasta. Oczywiście nie mogło obyć się bez zakazu dla rowerów i wyrzucenia nas na – trzeba przyznać, dobrze wykonaną – drogę rowerową przez las.
Zagadując jeszcze po drodze jednych ludzi dojeżdżamy na dworzec. Wyglądający znajomo dworzec. Czy to nie tutaj, niecałe dwa miesiące temu, po GMRDP biegłem kupić bilety w kasie? Tak, to na pewno tu.
Kupuję bilety. Do pociągu mamy dużo czasu. Krótka wizyta w dworcowej toalecie za złotówkę za wejście pozwala się doprowadzić do stanu względnego podobieństwa do typowego przedstawiciela naszego gatunku. Szybkie telefony z informacją, że przeżyliśmy i ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Nie jesteśmy wybredni: Pizza Hut oferująca żarcie i dzban piwa aż nadto spełnia nasze skromne wymagania.
Pochłaniamy obie pizze w godnym naśladowania tempie, raz tylko zaczepieni przez.. niemieckich turystów, którzy byli zaciekawieni, dokąd podróżujemy. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i właśnie skończyliśmy, nie kryli zdziwienia. „Żeby Polacy na rowerach? W podróż?” – zdawały się mówić ich oczy.
Dzban piwa, mieszczący w sobie dwa litry, rozlany na dwie osoby, okazał się być płynną śmiercią. Powrót na kołach nie miał prawa zaistnieć. Na dworzec dotarliśmy pieszo, robiąc jeszcze zakupy.
Usiedliśmy ciężko na dworcowej ławce. Nagle zrobiło się cicho. Droga właśnie się skończyła. „Po wszystkim, panie Frodo”. Siedzimy, zastanawiając się nad tym, dlaczego tak nagle czegoś brakuje. Siedzenie na tyłku zdecydowanie tu nie pasuje. Rowery stoją pod ścianą. Do jasnej choroby, jest za wcześnie na przerwę! Za wcześnie na nocleg! To już? Koniec? Wkładam twarz w dłonie i po raz setny dzisiaj masuję czoło. Bezruch i czekanie nie potrafią się pogodzić z trwającym ponad trzy tygodnie nieprzerwanym przesuwaniem się naprzód. Żółta nitka śladu wygasła, GPS nie kieruje dalej.
Wyciągamy aparat, przeglądamy kilka zdjęć. Powoli zbliża się godzina naszego odjazdu, na dworcu pojawia się coraz więcej ludzi. Śmiesznie wyglądamy: ubrani w grube bluzy, w długich spodniach, a Hipcia do tego z czapką na głowie, gdy obok nas jakiś ojciec odprowadzający studentkę na pociąg stoi sobie w sandałach i krótkich spodenkach. Wcale nie jest ciepło. I chętnie założyłbym jeszcze kurtkę. Dobrodziejstwo nieustannego ruchu przestało grzać, zmęczone cielska nie produkują już ciepła same z siebie.
W końcu nadchodzi pora. Ten sam pociąg, którym wracaliśmy z GMRDP. Tym razem rozbijamy się od razu w części dla rowerów. Karimaty, śpiwory. Sok, Sprite, woda, piwo… większość z tego dojedzie z nami do Warszawy, bo praktycznie zaraz zapadamy w sen.
Budzik dzwoni samym rankiem. Przed nami tradycyjna Pielgrzymka Brudasa. Rankiem do domu. Drzwi tak zamknięte, jak były, bałagan zupełnie nieruszony – czyli złodziei nie było. Kąpiel. Ciepła woda. Światło. Tracona równowaga i echo głosu od ścian.
Znana droga do pracy, już lekki, śmieszny, zabawny rower. Zabawka tylko, już nie pojazd. Blokada, przypięcie roweru. Winda. Powitanie dawno nie widzianych twarzy. Łazienka. Dżinsy w irytująco luźny sposób obijają się o przyzwyczajone do obcisków kostki. Pokój. Kubek. Kuchnia. Czajnik.
Zasiadam na fotelu. Biorę ze stołu kubek pełen gorącej kawy. Biorę jeden, króciutki łyk, parząc sobie niemiłosiernie usta. Przełykam gorący napój. Zagłębiam się w fotelu.
Wzdycham i mówię: „O, kurwa!”.
Zagłębiam twarz w dłoniach. Dwadzieścia trzy dni jazdy, zapisane maczkiem w zielonym notatniku, krzyczą do mnie, uświadamiając, że całą tę podróż będę musiał odbyć jeszcze raz. Że teraz trzeba to wszystko spisać.
Bardzo przyjemna, wbrew pozorom, wycieczka śladem tej wyprawy, czeka na opisanie. Opisanie, które… które właśnie dobiegło końca. Jeśli dojechałeś tu wraz z nami, dziękuję w imieniu naszej dwójki i polecam nas na przyszłość.
Koniec.
Krótkie podsumowanie:
- dystans: 4060 km,
- przewyższenia: ponad 72000 m (8 x Mt. Everest),
- średnio: 178 km dziennie,
- trzy razy powyżej 2700 m n.p.m., w tym raz powyżej 2900 (Ötztal),
- najdłuższy podjazd trwał 7h 20 min (z przerwami) – Passo di Crocedomini. Drugim najdłuższym był Colle del Nivolet – 6:40,
- rekord prędkości: Hipcia: 76 km/h, ja: 86 km/h,
- najwyższy nocleg: 2620 m (tuż poniżej Passo di Stelvio),
- maksymalne nachylenie - 21% (na znaku podali 23%) - Turracher Höhe,
- najniższa temperatura - -2 st. C. (podjazd pod Passo Sanpellegrino, rankiem),
- przez cały wyjazd nie wypiliśmy ani nie zjedliśmy niczego ciepłego (pomijając napoje grzane w śpiworze na rano).
- DST 112.47km
- Czas 07:14
- VAVG 15.55km/h
- Podjazdy 1491m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Dotarłem i ja do końca tej niezwykle zajmującej relacji. Wielkie gratulacje. Gdybyś jeszcze całą trasę pokazał w jednym kawałku, na podsumowanie graficzne. Dzięki za "zmarnowany" wieczór. :)
yurek55 - 23:07 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!