Niedziela, 17 września 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 2
Budzik dzwoni, ale chwilowo mam go w nosie. W końcu i tak mnie obudzą, co ukradnę, to moje. W końcu jednak trzeba się podnieść. Pozbierać wszystko, co leży gdzieś na glebie i się suszy, wymienić dwa komplety okładzin w tylnym hamulcu... pełna lista zadań. Hipcia i Tomek nie mają nic do roboty, więc z nudów cały czas narzekają, że się grzebię. Zrzędzą, aż uszy puchną.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
- DST 269.61km
- Czas 15:42
- VAVG 17.17km/h
- Sprzęt Czorny
Komentarze
też czekam na MRDP :) ale ta relacja też super !! Długo będziemy tak zapierdalać?".
- powaliło i mnie heheheh - Jak będę miała doła na jakiejś trasie, to sobie to zdanie wspomnę :D :D :D Katana1978 - 22:20 niedziela, 15 października 2017 | linkuj
- powaliło i mnie heheheh - Jak będę miała doła na jakiejś trasie, to sobie to zdanie wspomnę :D :D :D Katana1978 - 22:20 niedziela, 15 października 2017 | linkuj
Dzięki wam bogowie, że mnie córka nie puściła na tę rzeźnię. Niby lekko napisane, a ja czuję, jakbym wiadro mocnej kawy wychłeptał.
"Długo będziemy tak zapierdalać"... POEZJA :D elizium - 08:45 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
"Długo będziemy tak zapierdalać"... POEZJA :D elizium - 08:45 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
Świetna relacja. Moje gratulacje.
Przez Was ultrasów zbieram na szosę :) Bitels - 19:01 wtorek, 3 października 2017 | linkuj
Przez Was ultrasów zbieram na szosę :) Bitels - 19:01 wtorek, 3 października 2017 | linkuj
Dobrze mieć kask na głowie, gdy hamujemy przy pomocy "baranka", czyli - bykiem go! Super się czytało, czekam na MRDP.
yurek55 - 20:00 poniedziałek, 2 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!