Niedziela, 8 października 2017
Kategoria < 50km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Włocławskie deszcze
Gdy człowiek biwakuje z dwoma białkowymi budzikami, to nie potrzebuje nawet uruchamiać telefonu. Wystarczy tylko zupełnie niewinnie wstać za potrzebą. Jedno zaczyna chrząkać, drugie się kręci, a po chwili z okolicy dobiega znajomy baryton, mówiący "to co, wstajemy?".
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
- DST 36.53km
- Czas 01:52
- VAVG 19.57km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Sporo roboty mieliście chyba z tymi grzybami po powrocie? Część do suszenia, trochę do słoików, resztę obgotować i zamrozić. To był dopiero survival!
yurek55 - 18:58 czwartek, 12 października 2017 | linkuj
Hipcia po grzybkach zrobiła KOM-a ;-)
krzysieksobiecki - 07:43 czwartek, 12 października 2017 | linkuj
Nie dokończony wątek o grzybkach Hipci. Co z nimi?
transatlantyk - 20:11 środa, 11 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!