Sobota, 28 kwietnia 2018
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem
(prze)Piękny Wschód
Na otwarcie sezonu ultra tradycyjnie, jak w dwóch ostatnich latach, wybraliśmy się na Piękny Wschód do Parczewa. Zapowiadała się przyjemna jazda, bo, w przeciewieństwie do "tradycyjnej" pogody, zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, a do tego, co jest kolejną tradycją w moim przypadku, dla odmiany nie zaraziłem się niczym i jechałem... zdrowy.
Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.
W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.
Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.
W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.
Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.
Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...
I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.
Piękny, kurde, początek.
Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)
Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.
Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.
Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!
Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.
Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.
Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...
Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".
No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.
Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.
W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.
Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.
Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).
Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.
W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.
Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.
Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)
Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.
A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?
No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.
Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.
Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.
Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.
Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.
W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.
Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)
Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.
Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.
Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.
Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)
Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.
Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.
Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!
I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.
Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.
Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.
W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".
PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).
Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.
Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.
Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.
W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.
Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.
Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.
PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).
Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.
W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.
Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.
Fot. WujekG.
Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.
Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...
Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.
W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.
Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.
W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.
Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.
Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...
I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.
Piękny, kurde, początek.
Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)
Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.
Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.
Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!
Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.
Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.
Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...
Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".
No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.
Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.
W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.
Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.
Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).
Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.
W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.
Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.
Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)
Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.
A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?
No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.
Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.
Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.
Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.
Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.
W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.
Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)
Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.
Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.
Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.
Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)
Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.
Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.
Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!
I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.
Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.
Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.
W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".
PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).
Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.
Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.
Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.
W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.
Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.
Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.
PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).
Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.
W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.
Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.
Fot. WujekG.
Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.
Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...
- DST 512.23km
- Czas 19:14
- VAVG 26.63km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
*chrabąszcz majowy
Pewnie usłyszały, że nazywasz je chrząszczami (nazwa rzędu, ale nie nazwa rodzajowa tego owada) i dlatego chciały Cię porwać i udusić :P WuJekG - 12:19 piątek, 22 czerwca 2018 | linkuj
Pewnie usłyszały, że nazywasz je chrząszczami (nazwa rzędu, ale nie nazwa rodzajowa tego owada) i dlatego chciały Cię porwać i udusić :P WuJekG - 12:19 piątek, 22 czerwca 2018 | linkuj
Szacunek za udział! Gratulacje za wynik! Pozazdrościć :)
anka88 - 20:50 środa, 20 czerwca 2018 | linkuj
Jak tylko znajdę czas, chętnie poczytam.
Czasu, przybądź! :) Trollking - 20:47 wtorek, 19 czerwca 2018 | linkuj
Czasu, przybądź! :) Trollking - 20:47 wtorek, 19 czerwca 2018 | linkuj
Super relacja. W sumie to czytam Twoją pierwszą z takiego hardkora, więc już sobie ostrzę zębatki na tę z trzy razy dłuższego :)
Brawo. A relacje Hipcia-Hipcio: mistrzostwo :) Trollking - 21:04 poniedziałek, 18 czerwca 2018 | linkuj
Brawo. A relacje Hipcia-Hipcio: mistrzostwo :) Trollking - 21:04 poniedziałek, 18 czerwca 2018 | linkuj
Bardzo szybko dojechałeś do mety. Trudno mi to sobie wyobrazić, 20 h na rowerze non-stop, to jakiś kosmos jest. Przeciętna chyżość całkiem niezła, choć do rekordu z XIX wieku trochę jej brakuje :)
yurek55 - 20:41 poniedziałek, 18 czerwca 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!