Sobota, 28 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podkrakowskie gminy
Po nieudanej próbie wbicia się w pociąg, musieliśmy wrócić do samochodu i ustalić dalszy plan. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że na drogę i na trasę zabraliśmy pełną zakupów siatkę - którą trzeba dotachać na miejsce. Jakoś ruszamy: trochę DDR, trochę chodnikiem. W międzyczasie, zupełnie niespodzianie, łapie nas forumowy DiDżej i mamy okazję zamienić kilka słów.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
- DST 172.98km
- Czas 07:17
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
I wszystko ładnie i ślicznie i przyjemnie, ale GDZIE RELACJA Z PZ ??????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????
WuJekG - 17:36 sobota, 22 grudnia 2018 | linkuj
Pozbycie się już zasiedziałych pluskiew to ciężkie wyzwanie. Coś mi się wydaje, że miejscówka po Waszym wyjeździe i ujawnieniu intruzów miała status ośrodka półotwartego przez jakiś czas.
Trollking - 18:18 piątek, 23 listopada 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!