Piątek, 31 maja 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (2)
Rozdział 2: Teleportacja na Kretę
Noc była gorąca. Niepotrzebnie przebieraliśmy się w termiczną bieliznę, bo spanie skończyło się tylko zapoceniem, otwieraliśmy dodatkowo drugą stronę namiotu, żeby zrobić przeciąg. Nad ranem Hipcię obudził już ruch na drodze. Początek - pierwsze pakowanie i pierwsze narzekanie na to, że codziennie trzeba będzie tyle rzeczy wyciągać z sakw, a rano tyleż ich chować z powrotem. W końcu jednak wszystko się spakowało i wyruszyliśmy. Zapowiadało się na dobrą pogodę.
Jeszcze przed Namsos zatrzymaliśmy się na korektę ustawienia mojego siodełka, potem wjechaliśmy do miasta z dylematem: wybrać drogę 17 czy 769, dającą nam jedną dodatkową wyprawę promową. Pierwotnie zadecydowaliśmy na siedemnastkę, potem jednak zawróciliśmy i uzupełniając bidony na stacji benzynowej zjechaliśmy do 769. Po drodze w sklepie kupiliśmy krem z filtrem 55; był to drugi raz, gdy kupowaliśmy coś tak mocnego przeciw słońcu... pierwszy raz był na Krecie. Wysmarowaliśmy się, bo nasza, zabrana z Polski malutka dwudziestka, raczej nie sugerowała wystarczającej ochrony, zresztą przedramiona, łydki i szczególnie udo Hipci domagały się szerszej ochrony. Przy wyjeździe z Namsos droga prowadziła przez tunel z zakazem, 600 m waliliśmy przed siebie, mając świadomość życia poza prawem. Wyjechaliśmy po drugiej stronie góry i od razu ruszyliśmy w dół.
Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas złośliwie przeteleportował na Kretę: słońce uparcie katowało a temperatura wyszła wyżej 35 (w pewnym momencie pozostawiony na słońcu licznik wskazał 45!). Na jednym z przystanków dla podróżnych rozebraliśmy się i wleźliśmy do wody... była lodowata, więc skończyło się na wlezieniu po kolana, po czym Hipcia posmakowała wody i ustaliła, że kąpiemy się we fiordzie... a słona woda na słoneczne oparzenia nie jest najlepszym rozwiązaniem. Wyszliśmy, doschnęliśmy i ruszyliśmy dalej, mocząc po drodze kilkakrotnie czapki; braliśmy pod uwagę również zmoczenie koszulek, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Trasa do promu z Lund wiodła cały czas przyjemnym terenem, ciągle niewielkie podjazdy i zjazdy oraz kilka ładnych mostów. Szacowaliśmy, że uda się nam dotrzeć na 15:50, ale dotarliśmy na 17:10, trochę problemów spowodowała przerzutka Hipci, która gdzieś się poluzowała podczas transportu i nie chciała współpracować, raz musiałem w ogóle zdjąć bagaże i chwilę nad tym popracować.
Byliśmy sporo przed czasem, więc zostawiwszy rowery w cieniu poszliśmy napełnić bidony chłodną wodą i wypoczęliśmy, mocząc nogi w wodzie; w pewnym momencie próbował upolowac mnie krab, ale udało mi się ujść z życiem.
Ze wschodu zaczęły napływać chmury, w międzyczasie nadpłynął prom. Już z pokładu widzieliśmy, że nadchodzi mocny deszcz, jedna chmura szorowała prosto na nas, ale prom ją ominął. Co się odwlecze to nie uciecze, gdy ruszyliśmy i podpytaliśmy o krótszą drogę do Kolvereid (na naszej mapie widniała jako droga lokalna), zaraz nas zmyło. Mocny, burzowy opad i silny wiatr od wody. Sam deszcz trwał kilkanaście minut, więc chwilę po tym, jak odbiliśmy na Kolvereid, rozwiesiliśmy rzeczy do doschnięcia.
W miasteczku zrobiliśmy zakupy, później nastąpił spory podjazd i sporo fajnych terenów, do tego spotkaliśmy dwójkę pierwszych rowerzystów. Ciężko nam było ich zaklasyfikować jako sakwiarzy, więc uznaliśmy, ze takowymi nie byli. Droga prowadziła pagórkami, tereny lesiste, gdy zjechaliśmy w nieco bardziej rolniczy obszar, na podjeździe Hipci pękł łańcuch. Obawiałem się, że mogła być to wina mojego niepoprawnego skucia w Warszawie (próbowałem go wówczas skrócić, zupełnie niepotrzebnie), naprawa zajęła krótką chwilę, po czym ruszyliśmy, po chwili znajdując zaciszną miejscówkę nad brzegiem fiordu kilka kilometrów za skrętem w drogę 802.
Na miejscu powitały nas meszki, uparcie gryząc po nogach, ale ubranie się w przeciwdeszczowe ciuchy rozwiązało ten problem. Zrobiło się nieco chłodniej, ale starczyło czasu na posiedzenie na skale i wypicie piwa. Pozbyłem się ciepłych wkładek w butach, było zdecydowanie za ciepło i nieco ciasno. Przy tej okazji zobaczyłem, że fragment buta, który był jeszcze chwilę temu siateczką, dysponuje teraz sporą, wąską dziurą zamiast siateczki. Nie miało to żadnego wpływu na jakość pracy, więc wzruszyłem tylko ramionami.
Wróciliśmy do namiotu, schowaliśmy się przed meszkami za moskitierą, po czym ułożyliśmy się ponownie przy otwartych drzwiach z widokiem na góry.
Noc była gorąca. Niepotrzebnie przebieraliśmy się w termiczną bieliznę, bo spanie skończyło się tylko zapoceniem, otwieraliśmy dodatkowo drugą stronę namiotu, żeby zrobić przeciąg. Nad ranem Hipcię obudził już ruch na drodze. Początek - pierwsze pakowanie i pierwsze narzekanie na to, że codziennie trzeba będzie tyle rzeczy wyciągać z sakw, a rano tyleż ich chować z powrotem. W końcu jednak wszystko się spakowało i wyruszyliśmy. Zapowiadało się na dobrą pogodę.
Jeszcze przed Namsos zatrzymaliśmy się na korektę ustawienia mojego siodełka, potem wjechaliśmy do miasta z dylematem: wybrać drogę 17 czy 769, dającą nam jedną dodatkową wyprawę promową. Pierwotnie zadecydowaliśmy na siedemnastkę, potem jednak zawróciliśmy i uzupełniając bidony na stacji benzynowej zjechaliśmy do 769. Po drodze w sklepie kupiliśmy krem z filtrem 55; był to drugi raz, gdy kupowaliśmy coś tak mocnego przeciw słońcu... pierwszy raz był na Krecie. Wysmarowaliśmy się, bo nasza, zabrana z Polski malutka dwudziestka, raczej nie sugerowała wystarczającej ochrony, zresztą przedramiona, łydki i szczególnie udo Hipci domagały się szerszej ochrony. Przy wyjeździe z Namsos droga prowadziła przez tunel z zakazem, 600 m waliliśmy przed siebie, mając świadomość życia poza prawem. Wyjechaliśmy po drugiej stronie góry i od razu ruszyliśmy w dół.
Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas złośliwie przeteleportował na Kretę: słońce uparcie katowało a temperatura wyszła wyżej 35 (w pewnym momencie pozostawiony na słońcu licznik wskazał 45!). Na jednym z przystanków dla podróżnych rozebraliśmy się i wleźliśmy do wody... była lodowata, więc skończyło się na wlezieniu po kolana, po czym Hipcia posmakowała wody i ustaliła, że kąpiemy się we fiordzie... a słona woda na słoneczne oparzenia nie jest najlepszym rozwiązaniem. Wyszliśmy, doschnęliśmy i ruszyliśmy dalej, mocząc po drodze kilkakrotnie czapki; braliśmy pod uwagę również zmoczenie koszulek, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Trasa do promu z Lund wiodła cały czas przyjemnym terenem, ciągle niewielkie podjazdy i zjazdy oraz kilka ładnych mostów. Szacowaliśmy, że uda się nam dotrzeć na 15:50, ale dotarliśmy na 17:10, trochę problemów spowodowała przerzutka Hipci, która gdzieś się poluzowała podczas transportu i nie chciała współpracować, raz musiałem w ogóle zdjąć bagaże i chwilę nad tym popracować.
Byliśmy sporo przed czasem, więc zostawiwszy rowery w cieniu poszliśmy napełnić bidony chłodną wodą i wypoczęliśmy, mocząc nogi w wodzie; w pewnym momencie próbował upolowac mnie krab, ale udało mi się ujść z życiem.
Ze wschodu zaczęły napływać chmury, w międzyczasie nadpłynął prom. Już z pokładu widzieliśmy, że nadchodzi mocny deszcz, jedna chmura szorowała prosto na nas, ale prom ją ominął. Co się odwlecze to nie uciecze, gdy ruszyliśmy i podpytaliśmy o krótszą drogę do Kolvereid (na naszej mapie widniała jako droga lokalna), zaraz nas zmyło. Mocny, burzowy opad i silny wiatr od wody. Sam deszcz trwał kilkanaście minut, więc chwilę po tym, jak odbiliśmy na Kolvereid, rozwiesiliśmy rzeczy do doschnięcia.
W miasteczku zrobiliśmy zakupy, później nastąpił spory podjazd i sporo fajnych terenów, do tego spotkaliśmy dwójkę pierwszych rowerzystów. Ciężko nam było ich zaklasyfikować jako sakwiarzy, więc uznaliśmy, ze takowymi nie byli. Droga prowadziła pagórkami, tereny lesiste, gdy zjechaliśmy w nieco bardziej rolniczy obszar, na podjeździe Hipci pękł łańcuch. Obawiałem się, że mogła być to wina mojego niepoprawnego skucia w Warszawie (próbowałem go wówczas skrócić, zupełnie niepotrzebnie), naprawa zajęła krótką chwilę, po czym ruszyliśmy, po chwili znajdując zaciszną miejscówkę nad brzegiem fiordu kilka kilometrów za skrętem w drogę 802.
Na miejscu powitały nas meszki, uparcie gryząc po nogach, ale ubranie się w przeciwdeszczowe ciuchy rozwiązało ten problem. Zrobiło się nieco chłodniej, ale starczyło czasu na posiedzenie na skale i wypicie piwa. Pozbyłem się ciepłych wkładek w butach, było zdecydowanie za ciepło i nieco ciasno. Przy tej okazji zobaczyłem, że fragment buta, który był jeszcze chwilę temu siateczką, dysponuje teraz sporą, wąską dziurą zamiast siateczki. Nie miało to żadnego wpływu na jakość pracy, więc wzruszyłem tylko ramionami.
Wróciliśmy do namiotu, schowaliśmy się przed meszkami za moskitierą, po czym ułożyliśmy się ponownie przy otwartych drzwiach z widokiem na góry.
- DST 134.23km
- Czas 08:23
- VAVG 16.01km/h
- VMAX 56.00km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!