Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2012
Dystans całkowity: | 647.33 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 32:09 |
Średnia prędkość: | 20.13 km/h |
Maksymalna prędkość: | 52.43 km/h |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 22.32 km i 1h 06m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 20 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
Poniedziałek po nierowerowym weekendzie
Do pracy sobie zajechaliśmy (standardowo?) ulicą Połczyńską (Hipcia sama nalegała...) bo Górczewska kusiła lodem na pięknie odśnieżonych DDRach. Po Prymasa wreszcie przejechał traktor, ale i tak wszystko w lodzie, za to ścieżka na wysokości Blue Shitty kusiła piękną czernią bryzgniętą spod kół w kierunku wstępnie roztopionego śniegu. Wybrałem chodnik, na DDR były jednak ślady kół tych, którym ; jeśli to był Goro, to jego madżenta już jest na pewno w kolorze sradżenty. :)
W weekend mieliśmy iść na rower, ale ilość rozmiękłego gówna na ziemi skutecznie nas odstraszyła od tego pomysłu, z rowerami tyle zrobiłem, żę w niedzielę wyczyściłem i nasmarowałem napęd.
Aktywności mieliśmy jednak wystarczająco: w sobotę i w niedzielę wybralismy się na łącznie osiem godzin łażenia po pionowej ścianie. W końcu mieliśmy okazję zobaczyć interesujących ludzi: jak wiadomo, ludzie w ramach dowolnej specjalizacji dzielą się na grupy cztery: nie umie i siedzi cicho, nie umie i szpanuje, umie i siedzi cicho oraz umie i szpanuje. Najwięcej radochy jest z ostatnią grupą, bo zawsze człowiek może sobie serce uradować, słuchając, jak taki jeden z drugim konspiracyjnym półgłosem (czyli: słyszy mnie cała hala) mimochodem rzuca jakieś uwagi. A zatem mieliśmy klasyk: "Jak my wchodziliśmy na [góra], to...", a poza tym "Nie będę tu wchodził, jeszcze ktoś znajomy zobaczy, że ja takie trasy robię" i absolutny rekord dotyczący wyceny trudności tras: "Te wyceny to chyba ktoś robił, żeby sobie kompleksy wyleczyć." (który to tekst jest zabawniejszy, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że ludzie twierdzą, że oceny na tych trasach są zwykle zaniżone). Chciałem się dołączyć do chóru samouwielbienia, zacząłem nawet takim samym półgłosem mówić, że, "Ja, jak żem jechoł przez KPN, to żem śtyry dziki pompko od rowera zajeboł". Hipcia mi przerwała i nie pozwoliła dokończyć, może słusznie, bo historia była raczej straszna: na początku ja byłem sam, a ich czterdzieści, w tym nie tylko dziki, ale też ich krzyżówki z niedźwiedziami (tak zwane "niedźwiedziki"), wtedy ja... a nie, powiem kiedyś, przy okazji, jak więcej ludzi będzie słuchało. :)
W weekend mieliśmy iść na rower, ale ilość rozmiękłego gówna na ziemi skutecznie nas odstraszyła od tego pomysłu, z rowerami tyle zrobiłem, żę w niedzielę wyczyściłem i nasmarowałem napęd.
Aktywności mieliśmy jednak wystarczająco: w sobotę i w niedzielę wybralismy się na łącznie osiem godzin łażenia po pionowej ścianie. W końcu mieliśmy okazję zobaczyć interesujących ludzi: jak wiadomo, ludzie w ramach dowolnej specjalizacji dzielą się na grupy cztery: nie umie i siedzi cicho, nie umie i szpanuje, umie i siedzi cicho oraz umie i szpanuje. Najwięcej radochy jest z ostatnią grupą, bo zawsze człowiek może sobie serce uradować, słuchając, jak taki jeden z drugim konspiracyjnym półgłosem (czyli: słyszy mnie cała hala) mimochodem rzuca jakieś uwagi. A zatem mieliśmy klasyk: "Jak my wchodziliśmy na [góra], to...", a poza tym "Nie będę tu wchodził, jeszcze ktoś znajomy zobaczy, że ja takie trasy robię" i absolutny rekord dotyczący wyceny trudności tras: "Te wyceny to chyba ktoś robił, żeby sobie kompleksy wyleczyć." (który to tekst jest zabawniejszy, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że ludzie twierdzą, że oceny na tych trasach są zwykle zaniżone). Chciałem się dołączyć do chóru samouwielbienia, zacząłem nawet takim samym półgłosem mówić, że, "Ja, jak żem jechoł przez KPN, to żem śtyry dziki pompko od rowera zajeboł". Hipcia mi przerwała i nie pozwoliła dokończyć, może słusznie, bo historia była raczej straszna: na początku ja byłem sam, a ich czterdzieści, w tym nie tylko dziki, ale też ich krzyżówki z niedźwiedziami (tak zwane "niedźwiedziki"), wtedy ja... a nie, powiem kiedyś, przy okazji, jak więcej ludzi będzie słuchało. :)
- DST 9.47km
- Czas 00:28
- VAVG 20.29km/h
- VMAX 29.96km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 17 lutego 2012
Kategoria transport
Motyle wchodzą na wentyle
Z roboty. Nic szczególnego. Mokro było, rower skrzypi.
- DST 13.29km
- Czas 00:36
- VAVG 22.15km/h
- VMAX 40.41km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 17 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
Mewy wchodzą na krzewy
Z pracy już standardowo zrezygnowałem z jazdy nieistniejącą DDR przy Prymasa, tylko przemknąłem jezdnią, dodatkowo robiąc lewoskręt na rondzie przy Kasprzaka, oczywiście zająłem jeden pas w lewo za dużo, ale jakoś się udało wykombinować z powrotem. Potem już tylko Połczyńska, która, jak się okazało, nie tylko mi się spodobała - Hipcia też tamtędy wracała, w końcu przy Górczewskiej DDR tak samo nie istnieje.
Rano również zrezygnowaliśmy z Górczewskiej, Powstańców-Połczyńska-Kasprzaka. Nie spodziewałem się cudów, najwyraźniej ciąg między Rondem Zesłańców a Kasprzaka nie jest krytyczny z punktu widzenia pieszo-rowerowego - wszędzie przynajmniej raz przejechał traktor, tam - nadal radosna ścieżka pośród pól.
Rower już zgrzyta i piszczy, łańcuchy przybrały rudy kolor, trzeba jednak się zmusić i je przeserwisować.
Rano również zrezygnowaliśmy z Górczewskiej, Powstańców-Połczyńska-Kasprzaka. Nie spodziewałem się cudów, najwyraźniej ciąg między Rondem Zesłańców a Kasprzaka nie jest krytyczny z punktu widzenia pieszo-rowerowego - wszędzie przynajmniej raz przejechał traktor, tam - nadal radosna ścieżka pośród pól.
Rower już zgrzyta i piszczy, łańcuchy przybrały rudy kolor, trzeba jednak się zmusić i je przeserwisować.
- DST 24.06km
- Czas 01:08
- VAVG 21.23km/h
- VMAX 37.45km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 16 lutego 2012
Kategoria transport, do czytania
Niszcząc system
Zaczęło się wczoraj, od startu w kierunku przestrzeni pokrytej śniegiem, na której niewyraźnie majaczyła niewielka, wydeptana dróżka. Gdy się skierowałem na nią, doświadczyłem standardowych objawów dla rowerzystów jadących po świeżo rozdeptanym śniegu: parkinson/lambada (przednie/tylne koło). Doturlałem się tak do Ronda Zesłańców, gdy przebiegłem swoje po schodach, moim oczom objawił się niesamowity widok: jak dnia poprzedniego dróżka rowerowa była, jak jeszcze rano bywała, tak teraz drogi rowerowej przy Prymasa nie ma. A skoro nie ma, to mam prawo jechać jezdnią (przynajmniej takie było moje zrozumienie tematu), zatem system musiał pocierpieć, zwaliłem się z żelastwem na asfalt i pomknąłem tunelem, tak dojechałem do Kasprzaka. Tam trochę moje niszczenie systemu ucierpiało, bo planowałem wjechać pod prąd w nitkę prowadzącą od Centrum i zawrócić, ustawiając się do jazdy na zachód, ale gdy zobaczyłem ile śniegu tam czeka na moje zawracanie, stwierdziłem, że wolę, żeby ucierpiało niszczenie systemu niż moja du(m/p)a, na oczach wszystkich czekających na autobus. Zbiłem zatem na chodnik, ale poniszczyłem swoje - włączyłem się do ruchu na czerwonym. Istne szaleństwo!
Śnieg już prawie nie padał, asfalt był (miejscami) czarny, zatem stwierdziliśmy, że mamy w dupie łaskę drogowców, nie będą nam tu jezdni odśnieżać, gdy DDRów nie łaska. I - pojechaliśmy na kurs samochodem. W obie (!) strony! Cierp, systemie!
Rano za to wstałem o 6:40, co systemu zapewne nie zabolało, ale godne jest odnotowania w księgach rekordów jako niewiarygodne zdolności organizmu ludzkiego. Naprawdę, czuję się dziś wyjątkowy. Hipcia musiała być w pracy z rana i to szybko, więc wyjechaliśmy na Połczyńską (Ha! Nie damy wam przyjemności jechania po prawdopodobnie odśnieżonej Górczewskiej!) i tym sposobem dotarliśmy do Kasprzaka. Tam się pożegnaliśmy, a mi został przed oczami najlepiej odśnieżony kawałek chodnika w Warszawie. Przez chwilę rozważałem jazdę jezdnią w kierunku Ronda Zesłańców, ale stwierdziłem, że to na pewno system specjalnie nie odśnieżył tego fragmentu, by mnie podpuścić do jazdy jezdnią, gdzie na pewno czekała pułapka. O, niedoczekanie! Wbiłem się w śnieg, nawet sprawnie poszło, ludzie też jacyś uprzejmi i chętnie schodzili na boki. Ostatnia faza niszczenia systemu odbyła się przy Szczęśliwickiej, gdzie zrezygnowałem z chodnika i pojechałem ulicą. Przy zakazie dla rowerów.
Od tego całego niszczenia systemu czuję, że aż pulsuje we mnie ZŁO. Zatem bez oporów wrzucę sobie taki kawałek.
Śnieg już prawie nie padał, asfalt był (miejscami) czarny, zatem stwierdziliśmy, że mamy w dupie łaskę drogowców, nie będą nam tu jezdni odśnieżać, gdy DDRów nie łaska. I - pojechaliśmy na kurs samochodem. W obie (!) strony! Cierp, systemie!
Rano za to wstałem o 6:40, co systemu zapewne nie zabolało, ale godne jest odnotowania w księgach rekordów jako niewiarygodne zdolności organizmu ludzkiego. Naprawdę, czuję się dziś wyjątkowy. Hipcia musiała być w pracy z rana i to szybko, więc wyjechaliśmy na Połczyńską (Ha! Nie damy wam przyjemności jechania po prawdopodobnie odśnieżonej Górczewskiej!) i tym sposobem dotarliśmy do Kasprzaka. Tam się pożegnaliśmy, a mi został przed oczami najlepiej odśnieżony kawałek chodnika w Warszawie. Przez chwilę rozważałem jazdę jezdnią w kierunku Ronda Zesłańców, ale stwierdziłem, że to na pewno system specjalnie nie odśnieżył tego fragmentu, by mnie podpuścić do jazdy jezdnią, gdzie na pewno czekała pułapka. O, niedoczekanie! Wbiłem się w śnieg, nawet sprawnie poszło, ludzie też jacyś uprzejmi i chętnie schodzili na boki. Ostatnia faza niszczenia systemu odbyła się przy Szczęśliwickiej, gdzie zrezygnowałem z chodnika i pojechałem ulicą. Przy zakazie dla rowerów.
Od tego całego niszczenia systemu czuję, że aż pulsuje we mnie ZŁO. Zatem bez oporów wrzucę sobie taki kawałek.
- DST 22.48km
- Czas 01:08
- VAVG 19.84km/h
- VMAX 39.25km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 15 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
W bieli kółka kręcą się
Wczoraj jeszcze było spokojnie, niestety, musiałem zmienić trasę ze standardowej (Połczyńska), na mniej standardową (Prymasa-Górczewska). I tuż przed Górczewską rozdziewiczyłem Matkę Ziemię po raz pierwszy tej zimy. Czytelników oczekujących na szczegółowy opis, zawiodę, nie było "jeb!", nie było "okurwa[jebudu!]". Po prostu: przednie koło położyło się, a ja z rowerem grzecznie poszedłem za nim. Wyhamowała mnie sakwa przypięta po stronie upadku, stąd ślizgu nie było wielkiego. Powiniemem się cieszyć, że dopiero tam się wygrzmociłem, bo całą drogę do domu jechałem tak, jakbym się prosił o glebę. I prośby wysłuchane zostały.
Licznik wskazuje mi max: 69km/h - chyba to była prędkość z jaką strzeliłem o ziemię. ;)
Rano za to Hipcia coś wspomina o tym, czy jadę rowerem. Jakbym, cholera, miał inne opcje: analiza po fakcie wykazuje, że rowerem jechałem około trzydziestu minut. Samochodem jechałbym z półtorej godziny. Autobusem - godzina jazdy + pół godziny spaceru. Najlepiej wyszedłby tramwaj: dwadzieścia minut i pół godziny spaceru. Zaczynamy: już zjazd spod bloku jest wyzwaniem, dalej jest tylko weselej: Powstańców jadę wyjechaną koleiną, jakoś nie przejmując się tym, że auta z tyłu nie mogą mnie wyprzedzić: zresztą jadąc 25km/h trzymałem się przed wszystkimi, oni jakoś mnie nie potrzebowali wyprzedzać. Po skręcie w Połczyńską jest weselej: tu już nie ma koleinek, jadę więc mniej więcej środkiem pasa, na wysokości Fortu Wola zaczyna się korek, omijam go chodnikiem. Rezygnuję również z radowania się przeciskając się między autami przy Kasprzaka, wskakuję na chodnik, tam przynajmniej jeśli się przewrócę, to tylko na ziemię. Prymasa na szczęście pięknie odśnieżona, widać, że służby dbają o rowerzystów. Na wszelki wypadek rezygnuję z trasy przez Szczęśliwicką - jeśli tam także służby pięknie się spisały, to w robocie będę na dziewiątą - a miałem być wcześniej. Zatem ścinam od razu do BlueShitty, wskutek czego przebieg dobowy wychodzi nikczemny jak rzadko.
W pracy wielkie zdziwienie:
- Jak można jechać po takim śniegu?!
- A jechałeś kiedyś?
- No tak, kilka metrów. Ale przecież tak się nie da, śniegu jest trzydzieści centymetrów.
- Skąd wziąłeś te trzydzieści, z Zakopanego dojeżdżasz?
- No to nawet dziesięć, jak można tak jechać?
- Normalnie, jak po lesie, po kamieniach i piasku.
Tu już na szczęście ta ambitna dyskusja się zakończyła. Już wolałem nie niszczyć koledze jego różowego świata i nie wspomniałem, że Hipcia też na rowerze dzisiaj przez TEN ŚNIEG dojechała do pracy.
Jeszcze jeden minus takiej pogody, o którym wczoraj zapomniałem. Łańcuch. Trzy tygodnie mrozu przejechałem bez smarowania, cichutko, bez piśnięcia. A teraz? Zgrzyt! Chrup! Piiiisk! Wczoraj przyszły na szczęście zamówione smary, Hipcia wyczaiła gdzieś promocję smaru Rohlhoff, który podobno jest tak najlepszym na świecie, że nawet kanapki można nim smarować. No to będziemy działać.
Licznik wskazuje mi max: 69km/h - chyba to była prędkość z jaką strzeliłem o ziemię. ;)
Rano za to Hipcia coś wspomina o tym, czy jadę rowerem. Jakbym, cholera, miał inne opcje: analiza po fakcie wykazuje, że rowerem jechałem około trzydziestu minut. Samochodem jechałbym z półtorej godziny. Autobusem - godzina jazdy + pół godziny spaceru. Najlepiej wyszedłby tramwaj: dwadzieścia minut i pół godziny spaceru. Zaczynamy: już zjazd spod bloku jest wyzwaniem, dalej jest tylko weselej: Powstańców jadę wyjechaną koleiną, jakoś nie przejmując się tym, że auta z tyłu nie mogą mnie wyprzedzić: zresztą jadąc 25km/h trzymałem się przed wszystkimi, oni jakoś mnie nie potrzebowali wyprzedzać. Po skręcie w Połczyńską jest weselej: tu już nie ma koleinek, jadę więc mniej więcej środkiem pasa, na wysokości Fortu Wola zaczyna się korek, omijam go chodnikiem. Rezygnuję również z radowania się przeciskając się między autami przy Kasprzaka, wskakuję na chodnik, tam przynajmniej jeśli się przewrócę, to tylko na ziemię. Prymasa na szczęście pięknie odśnieżona, widać, że służby dbają o rowerzystów. Na wszelki wypadek rezygnuję z trasy przez Szczęśliwicką - jeśli tam także służby pięknie się spisały, to w robocie będę na dziewiątą - a miałem być wcześniej. Zatem ścinam od razu do BlueShitty, wskutek czego przebieg dobowy wychodzi nikczemny jak rzadko.
W pracy wielkie zdziwienie:
- Jak można jechać po takim śniegu?!
- A jechałeś kiedyś?
- No tak, kilka metrów. Ale przecież tak się nie da, śniegu jest trzydzieści centymetrów.
- Skąd wziąłeś te trzydzieści, z Zakopanego dojeżdżasz?
- No to nawet dziesięć, jak można tak jechać?
- Normalnie, jak po lesie, po kamieniach i piasku.
Tu już na szczęście ta ambitna dyskusja się zakończyła. Już wolałem nie niszczyć koledze jego różowego świata i nie wspomniałem, że Hipcia też na rowerze dzisiaj przez TEN ŚNIEG dojechała do pracy.
Jeszcze jeden minus takiej pogody, o którym wczoraj zapomniałem. Łańcuch. Trzy tygodnie mrozu przejechałem bez smarowania, cichutko, bez piśnięcia. A teraz? Zgrzyt! Chrup! Piiiisk! Wczoraj przyszły na szczęście zamówione smary, Hipcia wyczaiła gdzieś promocję smaru Rohlhoff, który podobno jest tak najlepszym na świecie, że nawet kanapki można nim smarować. No to będziemy działać.
- DST 16.42km
- Czas 00:55
- VAVG 17.91km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 14 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
I zaczynamy znowu. Mokro, słono i brudno.
Szlag trafił mrozy, zrobiło się cieplej. A co dzieje się, jak mamy temperaturę nieco poniżej zera? Spada śnieg. Sam śnieg mi nie przeszkadza - lubię jak sypie, lubię jak jest biało, szczególnie wieczorem. Ale w parze ze śniegiem, temperaturą i spalinami idzie wilgoć. A z tym idzie dodatkowo sól, bo trzeba w końcu sypać, żeby nasi lokalni mistrzowie kierownicy za bardzo sobie krzywdy nie porobili. Potem to wszystko jeszcze ścieka spod roweru, dobrze, że trzymamy je na korytarzu, to czasem trzeba zetrzeć, czasem się "samo" ściera. Druga sprawa, czyli minus śniegu - zasypywanie drogi. Na oblodzonych śmieszkach znałem wszystkie koleinki, wiedziałem w którą wsiąść, żeby dobrze wysiąść - dziś już mieliśmy loterię. Kumpel zresztą dzięki tej loterii zaliczył szlifa przy Grójeckiej ;)
Są tez plusy - jest cieplej, zaczęły mi się sprawniej zmieniać przełożenia z tyłu :)
Trasowo - standard: z pracy sam, na kurs z Hipcią, z kursu też razem (chociaż najkrótszą możliwą drogą), do pracy - znowu sam, bo niestety trzeba było być na ósmą. I pewnie wyjechałem za wcześnie - żaden Goro nie wychynął w pozie supermena :D
Są tez plusy - jest cieplej, zaczęły mi się sprawniej zmieniać przełożenia z tyłu :)
Trasowo - standard: z pracy sam, na kurs z Hipcią, z kursu też razem (chociaż najkrótszą możliwą drogą), do pracy - znowu sam, bo niestety trzeba było być na ósmą. I pewnie wyjechałem za wcześnie - żaden Goro nie wychynął w pozie supermena :D
- DST 37.22km
- Czas 01:51
- VAVG 20.12km/h
- VMAX 40.41km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 13 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
Miało nie być nic ciekawego
W niedzielę zakładałem, że przynajmniej poniedziałkowy wpis pójdzie szybko, bo zwykle w poniedziałki można napisać, że "jechałem". Wiedziałem co prawda, że Hipcia zapewne nie pojedzie ze mną, bo musiałem być w pracy wcześniej, ale to miała być jedyna zmiana w stosunku do innych poniedziałków. Tymczasem...
Pierwsza zmiana: wychodzę, a na zewnątrz prószy śnieg - znaczy - sympatycznie. Zaczyna się robić mokro na jezdni, temperatura się odrobinę podniosła, może i dobrze, bo już mam dość tych mrozów, jak chyba większość mroźnych rowerzystów - nie ze względu na temperaturę, ale na ubieranie tego wszystkiego na siebie. Jechałem sobie radośnie z wiatrem w plecy i chyba było mi za dobrze, bo na skrzyżowaniu z Połczyńską, przy lewoskręcie, ktoś w czarnej Toyocie postanowił spróbować się do mnie przytulić - zobaczyłem zbliżający się łukiem bok samochodu, na tyle blisko, że mógłbym go dotknąć. To dotknąłem - jechał wolno, więc przycelowałem ręką w lusterko, ale zdążył już odjechać, więc uderzyłem tylko palcami. Chciałem go pogonić, ale dwa razy z rzędu dostał zielone światło i straciłem szanse.
Z kolei na pocieszenie dostałem moje ulubione skrzyżowanie Kasprzaka z Prymasa, a raczej dojazd do niego od strony Elekcyjnej. Tym razem korek zaczynał się tuż przy Elekcyjnej, więc mogłem przez długi czas cieszyć się kosztem wszystkich smutnych pysków płacących za paliwo spalane na postoju. I znowu - za bardzo się nacieszyłem, gdy dojechałem do zejścia po schodach pod Rondem Zesłańców, na pierwszym schodku o mało co nie wywinąłem orła. Schodziłem tamtędy dokładnie cztery tysiące osiemset dwadzieścia trzy razy, a akurat dzisiaj bym się koncertowo wziął i wyjebał.
Do roboty dojechałem już na szczęście bez kolejnych przygód.
Weekend uznaję za zamknięty, zgodnie z tradycją: w sobotę rowerowanie, w niedzielę - regeneracja: w końcu jesteśmy Poważnymi Sportowcami, w niedzielę poszliśmy znowu na ściankę, tym razem na cztery godziny (buty do wspinaczki naprawdę robią różnicę) i stwierdziliśmy, że nie ma się co katować na rowerze (zresztą szlag człowieka trafiał na myśl o ubieraniu się na tenże), lepiej zregenerować ciało i ducha przy użyciu między innymi piwa.
Pierwsza zmiana: wychodzę, a na zewnątrz prószy śnieg - znaczy - sympatycznie. Zaczyna się robić mokro na jezdni, temperatura się odrobinę podniosła, może i dobrze, bo już mam dość tych mrozów, jak chyba większość mroźnych rowerzystów - nie ze względu na temperaturę, ale na ubieranie tego wszystkiego na siebie. Jechałem sobie radośnie z wiatrem w plecy i chyba było mi za dobrze, bo na skrzyżowaniu z Połczyńską, przy lewoskręcie, ktoś w czarnej Toyocie postanowił spróbować się do mnie przytulić - zobaczyłem zbliżający się łukiem bok samochodu, na tyle blisko, że mógłbym go dotknąć. To dotknąłem - jechał wolno, więc przycelowałem ręką w lusterko, ale zdążył już odjechać, więc uderzyłem tylko palcami. Chciałem go pogonić, ale dwa razy z rzędu dostał zielone światło i straciłem szanse.
Z kolei na pocieszenie dostałem moje ulubione skrzyżowanie Kasprzaka z Prymasa, a raczej dojazd do niego od strony Elekcyjnej. Tym razem korek zaczynał się tuż przy Elekcyjnej, więc mogłem przez długi czas cieszyć się kosztem wszystkich smutnych pysków płacących za paliwo spalane na postoju. I znowu - za bardzo się nacieszyłem, gdy dojechałem do zejścia po schodach pod Rondem Zesłańców, na pierwszym schodku o mało co nie wywinąłem orła. Schodziłem tamtędy dokładnie cztery tysiące osiemset dwadzieścia trzy razy, a akurat dzisiaj bym się koncertowo wziął i wyjebał.
Do roboty dojechałem już na szczęście bez kolejnych przygód.
Weekend uznaję za zamknięty, zgodnie z tradycją: w sobotę rowerowanie, w niedzielę - regeneracja: w końcu jesteśmy Poważnymi Sportowcami, w niedzielę poszliśmy znowu na ściankę, tym razem na cztery godziny (buty do wspinaczki naprawdę robią różnicę) i stwierdziliśmy, że nie ma się co katować na rowerze (zresztą szlag człowieka trafiał na myśl o ubieraniu się na tenże), lepiej zregenerować ciało i ducha przy użyciu między innymi piwa.
- DST 9.44km
- Czas 00:25
- VAVG 22.66km/h
- VMAX 34.89km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 lutego 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Raz - to przypadek, dwa - to wyjątek, trzy - to zbieg okoliczności, cztery - to już seria
Tydzień i dwa tygodnie, i trzy tygodnie temu wychodziliśmy na rower w sobotę pod wieczór. W tym tygodniu też się tak złożyło, a zatem - mamy serię, czy tam tradycję wieczorno-sobotnich wyjazdów w zimę. Nie chciało mi się, oj, nie chciało okrutnie. Ale wiedział człowiek, bo jest mądry, że jak już wsadzi tyłek na siodło, to będzie lepiej.
Celem był Ursynów, a raczej jego północna granica. Pojechaliśmy starą, znaną, zjeżdżoną do bólu (przynajmniej przeze mnie) trasą: Górczewska-Prymasa-Bitwy-Banacha-Rostafińskich-Boboli-Wołoska. Przy Rzymowskiego odbiliśmy w Gotarda, bo czekał tam Okrąglak, sam WP niczym jakoś nie wyróżniający się, ale lubię tamte okolice. Tam robimy pierwszą przerwę na herbatę.
Dalej poprowadziłem tylko mi znanymi ścieżkami ;), dzięki czemu udało mi się zmylić czujną Hipcię i z zaskoczenia wyprowadzić tuż przy Puławskiej w okolicy Murala. Tamte okolice to zawsze taki lokalny biegun wilgoci, tym razem jakoś było znośnie, zatem sprawnie zbieramy się w kierunku przejścia podziemnego, bo czekała na nas Kopa Cwila. Przejście pod Puławską, całe nadźgane graffiti, to kapitalne miejsce na WP, problem w tym, że jest ich tam już trochę w okolicy. Do Kopy dojeżdżamy bez większych problemów, na miejscu wita nas ostry chłód, w ruch idą ogrzewacze dłoni, bo trzeba trochę pochodzić w poszukiwaniu odpowiedniej ławki. Ławka sie nie odnalazła, dla pewności obchodzimy jeszcze okoliczne, ja dodatkowo objeżdżam jeszcze teren. A dnia kolejnego okazało sie, że kod jednak był. :(
Wracamy do przejścia spacerem, bo Hipcia grzała sobie dłonie zwinąwszy je w pięści, w przejściu robimy pauzę na ogrzewacze i herbatę. Stamtąd do domu kierujemy się przez Rzymowskiego. Tradycją jest, że przy każdym wyjeździe słyszymy jakiś "ciekawy tekst". I tak - przy pierwszym wyjeździe był przestraszony dresik i jego "O kurwa!", przy drugim: "Patrz, jakie waryjoty, na rowerach!", przy trzecim podpity facet stojący na przystanku, który obudził chyba całe osiedle swoim "Jesteście debeściaki! Łaaaaaaaaa!" (czuliśmy się jak kolarze na TdP ;) ). Tym razem było skromne "Kurwa, patrz, na rowerach!".
Celem był Ursynów, a raczej jego północna granica. Pojechaliśmy starą, znaną, zjeżdżoną do bólu (przynajmniej przeze mnie) trasą: Górczewska-Prymasa-Bitwy-Banacha-Rostafińskich-Boboli-Wołoska. Przy Rzymowskiego odbiliśmy w Gotarda, bo czekał tam Okrąglak, sam WP niczym jakoś nie wyróżniający się, ale lubię tamte okolice. Tam robimy pierwszą przerwę na herbatę.
Dalej poprowadziłem tylko mi znanymi ścieżkami ;), dzięki czemu udało mi się zmylić czujną Hipcię i z zaskoczenia wyprowadzić tuż przy Puławskiej w okolicy Murala. Tamte okolice to zawsze taki lokalny biegun wilgoci, tym razem jakoś było znośnie, zatem sprawnie zbieramy się w kierunku przejścia podziemnego, bo czekała na nas Kopa Cwila. Przejście pod Puławską, całe nadźgane graffiti, to kapitalne miejsce na WP, problem w tym, że jest ich tam już trochę w okolicy. Do Kopy dojeżdżamy bez większych problemów, na miejscu wita nas ostry chłód, w ruch idą ogrzewacze dłoni, bo trzeba trochę pochodzić w poszukiwaniu odpowiedniej ławki. Ławka sie nie odnalazła, dla pewności obchodzimy jeszcze okoliczne, ja dodatkowo objeżdżam jeszcze teren. A dnia kolejnego okazało sie, że kod jednak był. :(
Wracamy do przejścia spacerem, bo Hipcia grzała sobie dłonie zwinąwszy je w pięści, w przejściu robimy pauzę na ogrzewacze i herbatę. Stamtąd do domu kierujemy się przez Rzymowskiego. Tradycją jest, że przy każdym wyjeździe słyszymy jakiś "ciekawy tekst". I tak - przy pierwszym wyjeździe był przestraszony dresik i jego "O kurwa!", przy drugim: "Patrz, jakie waryjoty, na rowerach!", przy trzecim podpity facet stojący na przystanku, który obudził chyba całe osiedle swoim "Jesteście debeściaki! Łaaaaaaaaa!" (czuliśmy się jak kolarze na TdP ;) ). Tym razem było skromne "Kurwa, patrz, na rowerach!".
- DST 32.19km
- Czas 02:03
- VAVG 15.70km/h
- VMAX 32.65km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 10 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
Pogotowie Samochodowo-Rowerowo-Ratunkowo-Piwne
W pracy sobie siedziałem wesoło, rozpoczynając trzecią nadgodzinę, Hipcia sobie siedzi ze znajomymi z pracy przy piwie, nagle pojawia się krytyczny komunikat "chcę do domu". Jako, że stężenie we krwi zapewne przekroczyło normy, zakazałem kategorycznie prób wracania na rowerze, grzecznie się pożegnałem i ruszyłem do domu, by przesiąść się na cztery koła (nie cierpię, nie cierpię jazdy autem po mieście), zaparkować w Centrum na zakazie i odebrać Hipcię. Upiekło mi się z tym zakazem, bo gdy zbliżałem się z rowerem do auta, przy nim stało już dwóch panów mundurowych, którzy najwyraźniej zamierzali mnie nagrodzić, na szczęście przyszedłem w dobrej chwili, może to, że prowadzę rower, też mnie uratowało i zlitowali się - popatrzyli tylko, jak go stawiam na dachu i poszli sobie.
- DST 7.51km
- Czas 00:18
- VAVG 25.03km/h
- VMAX 40.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 10 lutego 2012
Kategoria do czytania, transport
Z rana na półśpiąco
Do pracy jechałem sam, musiałem być odrobinę wcześniej. Gdy wjeżdżałem w tunel przy Zachodnim, nagle z boku w pozie Supermana wyrósł z bojowym okrzykiem Goro. Którym to okrzykiem, trzeba przyznać, obudził mnie. Daleko sobie nie zajechaliśmy, postaliśmy trochę przy Rondzie Zesłańców, bo on w prawo, ja w lewo, przegadaliśmy temat Mazovii i RJnO (tak, tak, cholera, KUPIĘ ten rower) i zawinęliśmy - każdy do swojego padołu łez.
- DST 22.78km
- Czas 00:59
- VAVG 23.17km/h
- VMAX 23.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper