Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2014
Dystans całkowity: | 895.54 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 36:01 |
Średnia prędkość: | 24.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 34.44 km i 1h 23m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Kategoria do czytania, transport
Robota
Rano byłem niewyspany, na tyle, że nie sprawdziłem pogody i wziąłem, jak ta dupa, długie spodnie i długą bluzkę. I pełne rękawiczki.
I było gorąco.
I było gorąco.
- DST 8.01km
- Czas 00:20
- VAVG 24.03km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 kwietnia 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Z Małopolski na Mazowsze
Gdy szukaliśmy natchnienia na kolejną wycieczkę, analizując prognozy wiatru i próbując dopasować naszą trasę tak, by wiatr niekoniecznie był w plecy, ale by nie przeszkadzał, wpadliśmy na Kraków. A gdy Hipcia tylko rzuciła pomysł z Krakowem, przypomniałem sobie, że taką trasę robił ostatnio Waxmund. Stwierdziłem, że napiszę do niego i zapytam o nawierzchnię, szczególnie fragment między Jędrzejowem a Krasocinem, prowadzący po wioskach, budził niepokój. Wax odpisać nie zdążył (odpisał, ale w niedzielę, o 18:00), założyliśmy więc, że skoro jechał, to pewnie wiedział co czyni planując trasę.
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
Zorientowaliśmy się, że mamy pociąg o 6:10 (TLK Smok Wawelski), odpisałem szybko trasę (GPS jeszcze czeka na mocowanie), spać. Pobudka za kwadrans piąta, o dziwo bezbolesna, śniadanie, wyprowadzić rowery, wsiąść. W rowerze Hipci magnes uderza o czujnik (na razie mamy magnesy przyklejone plastrami, takie do płaskich szprych dopiero do nas idą). Poprawki nie pomogły, stukanie towarzyszyło nam całą trasę, aż do Warszawy. Było chłodno, jak na moją cienką bluzę, ale stwierdziłem, że na dworzec dojadę, a w pociągu będzie ciepło. Kupienie biletów - wsiadamy. Wygodny, duży wagon IC, z miejscami na rowery, bez przedziałów. Nie było ciepło. Było raczej chłodno, ale już mi się nie chciało zakładać nic na siebie.
W pociągu podróżowały również dwa pustaki. Mi to średnio przeszkadzało, ale Hipcię rozbudzało ich bezustanne kłapanie dziobem na cały głos. Nie wiem, jak fizycznie możliwe jest takie dziamgolenie bez zgubienia tematu, podejrzewam, że jest tu problemem podłączenie zasilania do kłapaczki i umożliwienie jej działania bez pośrednictwa mózgu. W każdym razie - dowiedzieliśmy się sporo o miłych koleżankach. Jedna (Laura) jest z Patrykiem, druga (Karolina) jest z Pawłem . Patryk jest konkretny, jak to każdy chłop, ona się zastanawia pół godziny co założyć, a on wchodzi i mówi "Różowe majtki.". Był jeszcze fragment plotkowania o tym, jak one nienawidzą jednej koleżanki, bo straszna z niej plotkara i takie o. Dużo by o tym pisać, pasjonujące doświadczenie. Wracając do podróży: nieźle zasuwaliśmy, bo we Włoszczowej (w której rozkładowo postój trwa minutę) staliśmy aż kilkanaście minut.
Kraków. Wysiadamy. Mglisto, mokrawo i chłodno - gdy jechaliśmy pociągiem kilka razy kropił deszcz. Przygotowując trasę popełniliśmy jeden poważny błąd: zaufaliśmy new.meteo, które stabilnie, od kilku dni wskazywało że:
- będzie ciepło, cieplej niż w sobotę,
- będzie wiało z zachodu albo z południa, dopiero przed Warszawą uderzy w twarz,
- noc na poniedziałek będzie ciepła - 5 stopni.
Takich zjazdów jak tam też w Mazowieckim nie uświadczy, na nich uważamy jednak, żeby nie zrobić "waksmunda" (wybacz, Wax, ale to aż prosi się o nazwę własną). Wax ma swoje chody w niebiesiech i aniołowie go na rękach noszą przy skrzyżowaniach, my się obawialiśmy, że możemy nie mieć tyle szczęścia, więc na skrzyżowania wjeżdżamy z umiarkowaną prędkością, a na zjazdach nie dokręcamy powyżej 55 km/h.
Pierwszy postój przed Jędrzejowem, na stacji. W słońcu, osłonięci od wiatru jemy parówki, wciągamy jakiegoś Tigera (z żeń-szeniem i czymś tam jeszcze), uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Zmarnowaliśmy tam trochę czasu, łącznie jakieś 25 minut. Przed Jędrzejowem skręcamy w lewo, tak, jak miałem odpisane, potem gdzieś kręcimy się po wioskach i... okazuje się, że droga, którą mieliśmy jechać, nie istnieje. Wróciliśmy do głównej i pojechaliśmy trochę naokoło. Nie wiem, czy ja to źle odpisałem, czy autor trasy w międzyczasie wprowadził poprawki. W każdym razie udało się nam skręcić na Chorzewę, a dalej już jedziemy wioskami, nawigując się moimi notatkami i dwukrotnie, na wszelki wypadek, posiłkując się GPS-em w telefonie. Wiatr wieje, słońce świeci (ale w plecy), średnia nikczemna, bo tuż poniżej 25 km/h. W Krasocinie wyskakujemy na drogę wojewódzką (786). Jak to bywa, na drodze gminnej asfalt był piękny, na wojewódzkiej zrobiło się nierówno.
Drugi postój zrobiliśmy w jakiejś wioseczce, 20 km przed Końskimi. W sklepie były i banany, i soki, i nawet Tiger, więc zebrałem to wszystko i usiedliśmy sobie na jakichś kamieniach. Hipci powoli od darcia pod wiatr odzywało się biodro, kolano, jak zawsze, bolało od początku. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy na Końskie, by za zakrętem, trzy kilometry dalej... ujrzeć stację Orlenu.
Kawałek dalej wjechaliśmy na nowiutką obwodnicę Końskich. Świetnie pomyślana, z dobrym asfaltem i jakąś kostką pokrytą piaszczystymi łachami (nóweczka, mówię panu!), przy której stał znak DDPiR. Olaliśmy go równo i konsekwentnie. Ruch był niewielki i nikomu nie przeszkadzaliśmy, jedna tylko laleczka uparła się, że nam zakrzyknie, że mają właśnie nową drogę i tamtędy powinniśmy jechać. Po co? Nie wiem.
Skończyła się obwodnica, zaczął się syfiasty asfalt. Za to skończył się wiatr. Po drodze zrobiliśmy szybką przerwę na ubranie czegoś na siebie, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Po chwili, gdzieś na 215 kilometrze musieliśmy zadecydować. Opcje były dwie: jedziemy tak, jak chłopaki, na jakieś 350 km, albo walimy na Łódź, na co najmniej 400 km. Tu z pomocą przyszło new.meteo, dając dupy po raz drugi: zapowiadana ciepła noc raczej ciepło się nie zapowiadała, jeszcze przy słońcu było 5 stopni. My za to nie wzięliśmy całego oprzyrządowania zimowego (bo, cholera, postanowiliśmy, że może choć raz nie weźmiemy ekwipunku jak na wyprawę przez Antarktydę), Hipcia stwierdziła, że nie do końca jej się uśmiecha walka z rękami, które już przy tych pięciu i zachodzącym słońcu zaczynały jej marznąć. A jako że cierpienie po to by cierpieć jest chwalebne, naśladowania godne i... zupełnie irracjonalne (zwłaszcza że Hipcia w Tatrach już nie raz i nie dwa przeszła przez testy psychy maszerując przez kilka ładnych godzin z przemarzniętymi dłońmi), uznaliśmy, że ta czterysetka nam nie ucieknie i że warto poczekać na jakąś noc, która pozwoli przejechać się w sposób dla Hipci przyjemny.
W drogę 78 skręciliśmy więc w prawo, na Potwórów. Zrobiło się ciemno, krajówka (zgodnie z regułą) była jeszcze bardziej syfiasta od wojewódzkiej, na szczęście ruch był znikomy, więc mogliśmy bez problemu jechać środkiem jezdni. Przed Potworowem zrobiło się mgliście, zatrzymaliśmy się by się jeszcze trochę ubrać. Gdy tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się wyjątkowo chłodno. Hipcia zarzuciła na siebie wszystko, co miała, od razu, jak zdecydowałem, by nie zakładać kurtki... za chwilę jednak (przy okazji zjedliśmy to, co mieliśmy) wytrzęsło mnie (mnie!) tak, że zdecydowałem się założyć kurtkę. Może się rozepnie, jak się rozgrzeję.
Efekt całego dnia spędzonego w słońcu i na wietrze był ciekawy. Jak na moje możliwości wracałem do temperatury nieskończenie długo, bo chyba ze dwa kilometry, przy starcie nawet dopadło mnie szczękanie zębami. Gdy już się rozpędziliśmy okazało się, że ta kurtka wcale aż tak nie przeszkadza. Temperatura spadła w okolice 0,5-1 stopnia, my wjechaliśmy do Białobrzegów. Skierowaliśmy się na węzeł Białobrzegi-Północ, tam zrobiliśmy krótką przerwę przy stacji i zasunęliśmy do Warki.
Do Warki było 19 kilometrów. Jechało się dobrze - asfalt się poprawił, nie wiem kiedy ta droga minęła, tak fajnie było. Trasa z Warki do skrzyżowania z 79 też poleciała sprawnie (mimo że znowu zaczęło się - tym razem lżejsze - podwiewanie w twarz), gdzieś w tych okolicach przestałem się już obijać na prowadzeniu i starałem się jechać powyżej średniej (ja mogłem się w to bawić - manualne możliwości pozwalały mi na taką ekstrawagancję jak "obsługa licznika" i "sprawdzenie aktualnej prędkości". Hipcia od założenia swoich najcieplejszych rękawiczek mogła w nich trzymać kierownicę i hamować, zmiany przerzutek były dostępne... ale z tyłu. Przód, szczególnie biorąc pod uwagę ścierpnięte dłonie, był poza zasięgiem.). Przy skręcie w 79 zatrzymaliśmy się na coś ciepłego na stacji. Tu też okazało się, że murzyn może pracować, byle go dobrze nakarmić. Póki byłem tak trochę głodny, jechało mi się średnio chętnie. Gdy tylko zjadłem, chęć do jazdy wróciła.
Droga na Piaseczno była tym razem pusta i przyczepna (mimo że temperatura od Warki wskazywała stabilne zero stopni). W Piasecznie pozostała nam ostatnia prosta, w ramach szaleństwa jedziemy estakadą na Bemowo, ostatnia prosta, Marynarska-Hynka (albo na odwrót) i okazuje się że po raz kolejny Google Maps zrobiło psikusa, bo trasa wyszła mi jakieś 20 km dłuższa niż wymierzona w domu. To, że dłuższa nie jest problemem, ale w okolicy bloku będziemy mieli 348 - dwa kilometry niżej niż nasz rekord. Odrzucamy z definicji idiotyczny pomysł dokręcenia do czterystu (bo takie czterysta to o kant stołu potłuc; jeżdżenie dookoła bloku lub po mieście nie zawiera elementu psychicznego związanego z odległością od bazy), ale postanawiamy nie wracać do domu z pustymi rękawmi i odrobinę dokręcić, by formalnie wyjść powyżej poprzedniego osiągnięcia.
W domu jesteśmy jakoś przed drugą, pijemy tradycyjne piwo w nagrodę, jemy coś i około trzeciej idziemy spać.
Podsumowanie:
- odwiedzone cztery województwa (w tym po raz pierwszy małopolskie),
- zaliczonych gmin: 27,
- mimo braku krótszego mostka Hipcia nie miała żadnych problemów z plecami i większych z kontuzjowanym biodrem,
- 350 km, mimo niesprzyjających przez pierwsze 200 km warunków, fizycznie zupełnie bez problemu (tym razem oboje z nas), zastanawiamy się, czy kolejną trasę planować na 400, czy raczej na sporo więcej.
Gdzieś za Krakowem © Hipek99
Zmiana województwa © Hipek99
Stado saren © Hipek99
Takimi drogami po wioskach się wieźliśmy © Hipek99
Wiosna przyszła, wszystko zielenieje © Hipek99
Przez lasy też. Dalej gminnymi drogami © Hipek99
Tu też trafiliśmy © Hipek99
Mały widoczek w kierunku Łodzi © Hipek99
Przystanek na ubranie. Znowu wjeżdżamy do łódzkiego © Hipek99
- DST 354.44km
- Czas 14:17
- VAVG 24.81km/h
- VMAX 56.00km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 4 kwietnia 2014
Kategoria transport
Z pracy
- DST 10.71km
- Czas 00:25
- VAVG 25.70km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 4 kwietnia 2014
Kategoria transport
Praca
- DST 27.36km
- Czas 01:05
- VAVG 25.26km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 3 kwietnia 2014
Kategoria do czytania, transport
Pracowa zbiorówka
Ku chwale Potwora pracowa zbiorówka. Wczoraj zjadł mnie leń. No dobra, zjadła mnie skleroza i zapomniało mi się uzupełnić.
- DST 44.41km
- Czas 01:46
- VAVG 25.14km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 1 kwietnia 2014
Kategoria transport
Praca
- DST 7.88km
- Czas 00:20
- VAVG 23.64km/h
- Sprzęt Zenon