Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2014
Dystans całkowity: | 1866.17 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 72:39 |
Średnia prędkość: | 25.69 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.48 km/h |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 60.20 km i 2h 20m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 31 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, szypko, < 50km
SzSzP
Szybka Szosowa Pętla. Trasa: standard 2 - czyli Babice-Lipków-Koczargi-Wiktorów-[do głównej]-rondo w Zaborowie-[nawrotka]-Warszawa.
Avg. cad.:85
Avg. cad.:85
- DST 43.64km
- Czas 01:19
- VAVG 33.14km/h
- VMAX 41.87km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 31 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, < 25km
Owoce
Lubię owoce. Dużo owoców. Albo jeszcze więcej.
- DST 5.65km
- Czas 00:15
- VAVG 22.60km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 30 sierpnia 2014
Kategoria < 25km
Nocą na myjkę
- DST 4.30km
- Czas 00:17
- VAVG 15.18km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 29 sierpnia 2014
Kategoria transport, do czytania
Lepiej - mocniej - szybciej!
- DST 36.66km
- Czas 01:35
- VAVG 23.15km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 28 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, transport
Praca
Trochę kiepsko się jeździ. Prędkość jakaś nikczemna, a i zimno (jest sierpień, a ja jadę w długiej bluzie!). Ale regeneracja powoli postępuje...
- DST 8.17km
- Czas 00:22
- VAVG 22.28km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 27 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, transport
Powyścigowa praca
Transport z i do pracy. Na GPS-ie, bo Hipcia rąbnęła mi licznik wychodząc rano.
Powrót do domu w ulewnym deszczu. Całe szczęście, dawno deszczu nie było i się zdążyłem stęsknić.
Powrót do domu w ulewnym deszczu. Całe szczęście, dawno deszczu nie było i się zdążyłem stęsknić.
- DST 15.03km
- Czas 00:41
- VAVG 22.00km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 26 sierpnia 2014
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 50 km
Skromnie po Podkarpaciu - powrót z BBT
Wieczorną integrację zakończyliśmy dość szybko (bo po 23:00). Mimo, że większość zgromadzonych w zajeździe przypominało gromadkę zombie, to jednak tłumek rowerzystów nie malał. My po wypiciu sporej dawki piwa, uzupełnieniu węglowodanów misą pierogów i upewnieniu się, że kolega siedzący obok nas na pewno trafi do pokoju, a nie zaśnie na przystanku (co zdarzyło mu się na trasie) udaliśmy się w końcu spać. Poranek nastąpił wraz z dźwiękiem dzwonka, który bardzo donośnie i bardzo długo (jak na siódmą rano) ogłaszał przybycie na metę jakiegoś zawodnika. Z łóżek zwlekliśmy się gdzieś po 9:00, zbierając się szybko, by zdążyć zdać klucze i zdążyć na rozdanie medali. Okazało się (oczywiście), że rozdanie się trochę przeciągnęło w czasie, więc bardzo niespiesznie wciągnęliśmy jajecznicę z piwem.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
W międzyczasie próbowaliśmy pożyczyć od Waxa śrubę do bloków, ale okazało się, że offensive_tomato ma zapas i nas poratuje (dnia poprzedniego Hipcia zgubiła na finiszu właśnie jedną ze śrub).
W końcu wszyscy zebrali się do kupy. Na początek dekoracja Remika - rekordzisty Solo, potem dziewczyn - dwóch rekordzistek dystansów solo i open czyli Kota i Hipci. W międzyczasie zauważam Ola i Wąskiego, podchodzę do nich na chwilę i tak przegapiam swoją kolej dekoracji - dzięki czemu dekorowany jestem indywidualnie, z boku.
Po całej ceremonii pakujemy się do samochodu Tomka (po którego przyjechała żona) i udajemy się w wycieczkę do Krosna.
Pierwotnie stamtąd mieliśmy jechać do Krakowa. Ruszamy ruchliwą i zatłoczoną krajówką w stronę Jasła, w samym mieście decydujemy się jednak zmienić plan i uderzyć na Rzeszów (może złapać Neobusa i być szybciej w domu). Zaczyna znowu padać (w czasie jazdy samochodem pogoda już udowodniła że raczej na słońce nie można liczyć). Deszcz – zdążyłem się już za nim stęsknić, tak dawno go nie było. Wciągam na szybko jednego żela (jestem strasznie głodny - za wiele to ja jeszcze nie zdążyłem zjeść) i ruszamy na Babicę. Na początek spory podjazd, potem już z górki... na jednym ze zjazdów Hipcia pięćdziesiątką wchodzi w zakręt przy moście z ograniczeniem do 30 km/h. Przez chwilę się bardzo tego obawiałem, bo było raczej mokro.
Przelatujemy Strzyżów (robię kolejną przerwę, sprawdzając przy okazji autobusy - jest szansa, że zdążymy), wciągam po drodze cztery żele i w końcu moc wraca. Dziwne uczucie.
Deszcz przestaje padać, za to pojawia się duży ruch. Jeden z autobusów wyprzedzając potraciłby Hipcię, ta na szczęście uciekła na zatoczkę autobusową. Cisnę w większości z przodu do samej Boguchwały, tam sprawdzamy jeszcze raz - jesteśmy bardzo na styk. Potem przelecieć Rzeszów i zatrzymać się na KAŻDYCH światłach... i spóźniliśmy się jakoś minutę. A i tak nie byłoby jak zrobić zakupów na drogę.
Aby nie ryzykować ewentualnego nie zabrania rowerów przez Neobus postanawiamy jdnak nie czekać na późniejsze połączenie tylko wracać pociągiem z Rzeszowa do Krakowa i stamtąd do Warszawy. W domu mamy być po 8 rano.
Już na spokojnie rozsiadamy się na dworcu PKP, idę po zakupy, idziemy też na słynne zapiekanki na dworcu (to nie "te" zapiekanki, które królowały tu w czasach gdy chodziliśmy do szkoły średniej, ale nadal i zapiekanki, i na dworcu). W końcu pakujemy się w osobówkę do Krakowa. W Krakowie prawie 2 godziny czekania, próbujemy upolować coś do jedzenia ale wszystko nieczynne. Udaje się znaleźć jakiś kebab; na schodach wciągamy po dwie buły. Pociąg do Warszawy przyjedża z opóźnieniem. Tam już czeka przedział rowerowy zawalony „bezdomnymi” bez miejscówek i dwa rowery . Pakujemy się do przedziału i walimy w kimono. Na zachodniej jesteśmy po 8, szybko do domu, zabrać ciuchy i do roboty i tak kończymy przygodę z BBT.
- DST 79.95km
- Czas 03:09
- VAVG 25.38km/h
- VMAX 68.48km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 23 sierpnia 2014
Kategoria > 400 km, do czytania
Z dzidą przez Polskę - czyli Bałtyk-Bieszczady Tour 2014
Wstęp
BBT chodził za nami od wieków. Kilka lat temu, gdy jeszcze naszym rekordem było podajże 104 km (i to przejechane jeden jedyny raz) przyniosłem do domu informację o takim wyścigu. Hipcia od razu stwierdziła, że to musi być fajne, a na stwierdzenie, że to może być nieco trudniejsze niż przejechanie 100 km wzruszała ramionami. Czas płynął, na BBT 2012 spóźniliśmy się ze zdobyciem kwalifikacji (uważam, że słusznie się stało), w końcu nadszedł 2013. Październik. Jego środek. O.
Nadal utrzymuję, że złodziejowi jestem winien piwo albo dobrą flaszkę, bo gdyby nie ta akcja, to pewnie nie kupilibyśmy szos. A tak, dzięki całemu zajściu z kupowaniem rowerów udało się je nabyć.
Pierwsza przejażdżka na szosach była dopiero w połowie lutego, a pierwszego marca pobiliśmy rekord średniej na dystansie > 100 km. 25.67 na 100 km. Ledwie pół roku temu, a sam się uśmiecham do siebie czytając o tym "rekordzie".
Potem poszło z górki: 70 km ze średnią > 30, trzysetka, 150 km ze średnią > 30, pierwsza czterysetka, potem już Maraton Podróżnika (życiówka równa prawie 700 km), Maraton w Radlinie (na który zapisaliśmy się pod wpływem impulsu bo na MP było tak fajnie)... no i o. Nie za wiele tych przygotowań; najwięcej z tego zyskaliśmy na MP i Radlinie, gdzie nauczyliśmy się jako-tako jeździć w grupie. Podsumowując: nikłe doświadczenie i ledwo pół roku przygotowań (i to nieregularnych, bo zdarzały się i trzy weekendy z rzędu poświęcone wspinaczce).
Przed startem udało mi się tylko (ze dwa miesiące wcześniej) odstawić kofeinę. Piwa, mimo wszelkich planów, jednak nie odstawiliśmy ani nie ograniczyliśmy.
Nie wiem czy to wrodzone lekkoduchostwo, czy też chroniczny brak pokory (do dziś do mnie nie dociera znaczenie tego słowa), ale trochę oboje się dziwiliśmy czytając, jak niektórzy się stresują startem i traktują go wyjątkowo. Jakoś dla nas była to wycieczka: dłuższa, ale wycieczka. Dojedziemy to dojedziemy, jak nie - to znaczy że byliśmy za słabi, trzeba doładować i wrócić za dwa lata. Jedyne co było stresujące to to, by wyrobić się z wszystkim, by formalności zostały spełnione i tak dalej. Byle do startu, bo dalej wiemy co robić (chyba to samo powiedział przed startem Olo). Jedyne obawy dotyczące jazdy związane były ze zdrowiem Hipci, ma spore problemy z kolanami i dodatkowo (wrodzone) z biodrem i odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, do tego po MP i Radlinie doszło poważne przeciążenie stopy - palący ból uniemożliwiający pedałowanie (kilka razy o tym wspominałem); przeciążenie do tego stopnia, że lekarz prosił aby nie jechała i zastrzegał, że jest bardzo duże ryzyko złamania kości. Jak się okazało na wyścigu ze stopą stał się cud – prawie nie bolała (pewnie za sprawą wkładek, które na tydzień przed BBT zrobił nam podolog-cudotwórca).
I nadszedł sierpień. Jego koniec.
Plany były sprecyzowane, chociaż na wszelki wypadek nikomu się nie chwaliliśmy:
- dojechać poniżej 54 h,
- przejechać trasę z maksymalnie jednym noclegiem.
Na liście "naprawdę kapitalnie by było" zakładaliśmy zejście do 50 h, a jako ekstremum, jeśli będzie szło naprawdę wyjątkowo - zejście do 48 h.
Część pierwsza: Przeddzidzie
Etap 1: Świnoujście - Płoty
Z samego rana spacerem ruszyliśmy na prom, bo zaplątane o mnie worki z przepakiem raczej nie pozwalały na swobodną jazdę. Zresztą do przystani był tylko kilometr. Na miejscu spotkaliśmy już Górala i Keto. Po chwili pojawił się też CRL. Raczej chłodno, całkiem mocny wiatr wiejący od wody. Trochę czekania na przeprawę, potem trochę biegania po okolicy (a to odstawić bagaż, a to znaleźć busa) i stajemy czekając na montowanie trackerów. Na miejscu są już (albo zaraz się pojawiają) Tytan, 4gotten, Eranis, Djtronik, Olo, Wąski, Yoshko (jako obsługa techniczna), Kot i Memorek W momencie naszego przybycia startował Marek.
Yoshko profesjonalnie trytytkami montuje trackery do ram, stajemy w kolejce, a po chwili nasza szóstka podpisuje już listy startowe i mierzy się z fantastycznymi pytaniami zadawanymi przez prowadzącego. Mi dostało się "Co będzie cię najbardziej bolało na starcie". Odpowiedź miałem przygotowaną: "Serce". Dzięki temu Hipcia dość długo chichotała w kierownicę. Po chwili pojawia się dzwonek, a po kolejnym szalonym pytaniu zawyła syrena promu "Bielik" i ruszyliśmy. Tytan, 4gotten, Tomek, my i jeden kolega. Czyli niemalże czysta forumowa ekipa.
Od razu po starcie muszę rzucić ciężkim słowem, bo Hipcia wypruła tak, jakby lotna premia była tuż za pierwszym zakrętem, a meta za kolejnym. Prędkość się stabilizuje, jedziemy stabilnie 33-37 km/h, na początek trasy na ogon przyczepia się kolega (spoza wyścigu) wiozący się do Płotów. Zmiany robimy bardzo długie, po 5-6 km. Wiatr jest boczny, ale nieszczególnie przeszkadza. Bardzo szybko mijamy pierwszych ludzi, dziwne, bo myśleliśmy, że dość długo to potrwa, a tymczasem ludzie pojawiają się niemalże za pierwszym zakrętem. Na jakimś podjeździe mijamy Offensive'a. Przy którejś zmianie Tytan pyta mnie czy nie jedziemy za szybko... wziąłem to za żart (bo prędkość wchodziła bez wysiłku), dopiero gdy ów odpiął się od nas i dołączył do pierwszego większego peletonu, zacząłem się zastanawiać. Wszyscy piszą, że najgorsze na maratonach to pruć i się wypruć. Tymczasem jedziemy raczej szybko (ciągle 32-36 km/h), nikt do nas nie dołącza... no, ale póki dobrze idzie, to czemu przerywać?
Gdzieś przy objazdach ekspresówek robi się z nas prawie dziesięcioosobowa grupa. Jedziemy tak tylko przez chwilę, bo Hipcia wychodzac na zmianę podbija momentalnie o 2 km/h w góre i tak rwie całą grupę. I tak zostajemy w czwórkę: Tomek, 4gotten i my. Na moje spojrzenie jedynie skwitowała, że lepiej przejechać 700 km ze średnią 30 niż 1000 ze średnią 19. Co chwilę mijamy kolejnych i to "żółtych", a więc doświadczonych. Czy na pewno robimy dobrze? Póki co idzie - więc róbmy. Ewentualnie potem będziemy żałować. Na razie żałowałem tylko tego, że przy wyciąganiu banana wyrzuciłem energetyczną galaretkę. Lubię je.
PK1 Płoty:
Wjeżdżamy na punkt (Hipcia już prawie rwała do przodu; nie chciała się zatrzymywać, ale reszta z naszego małego peletonu jednak miała taki zamiar… ja w sumie nie wiedziałem czy musimy czy nie, chętnie zabrałbym tylko banana i ruszył) i spotykamy tam Turystę i Górala. Średnia z jazdy ponad 34 km/h. Zabieramy banany do paszczy, do kieszeni; biorę drożdżówkę i... czekamy na Tomka, który bawił się telefonem. W końcu ruszyliśmy.
Etap 2: Płoty - Drawsko Pomorskie
Zaczyna się od większego podjazdu. Tam dochodzimy Górala, któremu udało się przejechać przez zapchane skrzyżowanie przy punkcie.Tempo troszeczkę spada. Ale tylko troszeczkę. Co chwile słyszę pulsometr Daniela (4gottena), który informuje mnie, że pod tę górę jedziemy trochę szybko. Trzymamy się w kupie, Góral na podjazdach trochę zostaje, ale dogania na prostych. Turysta (jak się potem dowiedziałem) przejechał z nami tylko kilkaset metrów.
Daniel chce już się z nami żegnać, ewidentnie tempo mu nie odpowiada, zmiany daje bardzo krótkie, daje się przekupić obietnicą zwolnienia (czyli trzeba zatrzymać Tomka, który ciśnie najmocniej). Na chwilę się to udaje. Hipcia z kolei wychodząc na zmianę zachowuje się jak krokodyl spuszczony ze smyczy – od razu przyspiesza, ale udaje mi się ją spacyfikować i przywołać do porządku. Przyspieszać wolno, ale niekoniecznie momentalnie podbijać prędkość o kilka km/h. Jedziemy równo, chociaż zmiany wychodzą różnie, Tomek i ja robimy ze dwa razy po 8 km, ale zwykle są krótsze.
W międzyczasie stawiamy kiedy wyprzedzi nas pierwszy solista. Ja stawiam na dwusetny kilometr.
W końcu doganiamy jakiś peleton (spotykamy tu pierwszą kobietę) i postanawiamy się do niego dołączyć. Tempo trochę spada. Koledzy z peletonu pierwotnie nie wiedzą, że jesteśmy z wyścigu, potem dopiero zauważają nasze różowe (czyli "nowi") numery startowe i zaczynają się żarty o pierwiosnkach, którzy cisną, ale zaraz się podpalą i tyle będzie z wyścigu. Wiatr jest boczny, więc niektórzy przechodzą szybką lekcję jazdy wachlarzem; dostajemy też info o tym, że zmiany robimy co ok. 1 km, ale Panie są OCZYWIŚCIE zwolnione z tego obowiązku. Tomek zdążył tylko powiedzieć, że "nasza" pani to się obrazi za to. Po chwili, jak na życzenie, na prowadzenie wyszła Hipcia i do spółki z jednym starszym kolegą rozerwali peleton.
Kolega wrócił do grupy, a my pojechaliśmy dalej, swoim tempem. Oczywiście w naszej dżenderowej grupie, w której nie ma dżentelmenów, a kobity mają prawo i obowiązek zasuwać na zmianach tak jak wszyscy. W międzyczasie powiedziałem Hipci o tym, że była OCZYWIŚCIE zwolniona z obowiązku dawania zmian - fukała mi za plecami dobry kwadrans i do końca wyścigu z tego żartowała.
PK2 Drawsko Pomorskie:
Na punkcie spotykamy Krzyśka (CRL), który po chwili wyrusza (na oko ma kwadrans przewagi nad nami). Wciągamy drożdżówkę, uzupełniamy bidony, na punkcie nie ma WC, więc trzeba się przebiec po okolicy. Znowu grzebie się Tomek, który najpierw dopija kawę, a potem idzie siku... ale w końcu ruszamy. Rower napotykam oblany kawą.
Etap 3: Drawsko Pomorskie - Piła
Na początek dostajemy trochę podjazdów i mocny wiatr boczny. Ale jest słońce. I krowa, która ordynarnie, przy samej jezdni unosi ogon i prezentuje ile warte są dla niej takie wyścigi. Kawałek dalej mijamy większy sikający peleton. Czekamy chwilę, zaczynają ruszać, ruszamy z nimi... okazało się, że z nami zabrał się tylko jeden, który po chwili wrócił do nich. Zamiast mądrze poczekać na nich, pojechaliśmy dalej, mając ich za sobą 500-1000 metrów. Tomek na podjazdach mocno rwie, dla mnie to tempo jest za duże, więc nawet się nie szarpię i proszę Hipcię, by też nie grzała do góry.
Gdzieś na tym odcinku w międzyczasie pożegnał się z nami Daniel.
Na 170 km wyprzedza nas pierwszy solista – przeliczyłem nasze możliwości o ok. 30 km.
Grupa doszła nas w Wałczu, gdy Tomek wpadł w panikę na widok zakazu dla rowerów, zatrzymał nas i poleciał do DDR. Zatrzymaliśmy się, bo myśleliśmy, że faktycznie było coś o nim powiedziane na odprawie. Zatrzymał się przy nas sędzia, dojechał nas peleton... i ruszyliśmy poprawnie - czyli pod zakaz. W mieście przegapiliśmy jeden ze skrętów, ale skorzystaliśmy z tego, że przez miasta "wolno" i pojechaliśmy inaczej - ale nie nadkładając nic. Dopiero w tej grupie spotykam pierwszego kolegę ubranego tak jak ja, czyli zupełnie na krótko. Reszta ma co najmniej długie spodnie, niektórzy kurtki i chusty pod kaskami.
Po drodze mieliśmy również sesję filmową, szczególne ucieszyło to Tomka, który za wszelką cenę chciał być w świetle jupiterów i bardzo pchał się przed kadr, a nawet wyprzedzał samochód techniczny z kamerą.
Gdy wychodzimy na prowadzenie grupa się rwie, więc postanawiamy wieźć się na kole (zresztą Hipci nie pozwalali wyjśc na zmianę - gdy była jej kolej jakiś "dżentelmen" wyskakiwał z tyłu i jechał pierwszy). Nawet chwilę odpoczywamy, potem jednak na podjeździe Tomek staje dopompować koło, bo chyba złapał gumę, mi spada łańcuch (na wewnętrzną stronę kasety), dochodzimy jednak grupę na zjeździe i to bardzo spokojnie - przy ledwo 40 km/h (a było ostro w dół, chyba im się nie spieszyło). Wpadamy do Piły razem (ale bez Tomka) po długaśnym zjeździe, ze dwa razy jadąc na już takim bardzo bahama yellow. Albo nawet wczesnym zielonym. Tu też Hipci na jednym ze skrzyżowań udaje się wyjść na prowadzenie i oczywiście z przekory zostawić cała grupę w tyle. PK w Pile średnio oznaczony, ale jakiś człowiek macha do nas przy rondzie.
PK3 Piła:
Znowu mijamy się z Krzyśkiem (tym razem już się zbierał). Na punkcie są jabłko, banan, drożdżówka i Transatlantyk, który się ewidentnie nie spieszy, tylko sobie z kimś dyskutuje. Tomek dobija kółko i postanawia na nim dotrzeć do Bydgoszczy by tam zrobić wymianę. Zauważamy też Dankę, z czego wnioskujemy, że jeśli Hipcia wyruszy pierwsza, to zostanie wirtualną liderką wyścigu.
Etap 4: Piła - Bydgoszcz
... i tak się stało. Hipcia rusza pierwsza. Teraz wystarczy dowieźć tę przewagę przez niecałe 800 km. Jedziemy naszą standardową czwórką, czyli my, Tomek i Góral. Peleton z którym dojechaliśmy do Piły stwierdził, że dłużej zabaluje na punkcie, poza tym nie chcieliśmy z nimi jechać, raz, że jechali wolno, dwa, strasznie nierówno – bardziej przypominali wycieczkę rowerową niż wyścigowy peleton.
Droga do Bydgoszczy taka nijaka. Nijaka taka. Nic ciekawego. Tomek narzuca mocne tempo (uczciwie - ile po płaskim tyle na podjeździe), kilka razy musze prosić by zwolnił, bo ciśnięcie pod górę 35 zamiast 32 wielkiego zysku nie da, a może zaszkodzić. Na sporym podjeździe 40 km przed Bydgoszczą wyprzedzamy Transatlantyka (z Piły wyruszył chwilę przed nami), który dopinguje Hipcię mówiąc, że ma szansę na wykręcenie rekordowego kobiecego czasu. Na skrzydłach tego dopingu (i krzyku innych kibiców - nawet był transparent!) dojechaliśmy na DPK do Bydgoszczy.
PK4 (DPK) Bydgoszcz:
Na miejscu jest już sędzia, który nas bardzo szybko odsyła do jedzenia. Rzucamy kaski i siadamy do rosołu, potem wciągając też drugie danie (Hipci trochę nie pasował kotlet, nie lubi schaboszczaków). Z przepaków bierzemy cieplejsze rzeczy na noc - Hipcia i tak jedzie na długo, ale zakłada coś jeszcze, ja decyduję się na cienką, długą bluzę. Znowu mijamy się z Krzyśkiem - jest przed nami jakiś kwadrans, po raz pierwszy pojawia się też Adam Wojciechowski. Gdy my jesteśmy gotowi Tomek jeszcze łata dętkę, więc umawiamy się na Toruń. Tam ma nas dojść.
Część druga: Śróddzidzie
Etap 5: Bydgoszcz - Toruń
Do Torunia mamy tylko 64 km. Blisko. Jedziemy w trójkę - Góral i my. Tempo nieco niższe - jedziemy równiej, już bez rwania, w okolicach 30-32 km/h. Na początek dłuuuga obwodnica (?) Bydgoszczy. Powoli zapada zmrok, potem robi się ciemno, po drodze powoli wyprzedzają nas pojedynczy soliści, droga prowadzi ładnym asfaltem krajówki albo drogi technicznej przy tejże. Nie wiadomo kiedy jesteśmy już na ostatnim zjeździe. Tutaj nagle zaczynam się zastanawiać czy na pewno zgrałem najnowszy ślad z lokalizacją "nowego" punktu w Toruniu?
PK5 Toruń:
Na szczęście lokalizacja jest poprawna. Dostajemy batoniki, przywitani zostajemy po toruńsku - piernikami, tankujemy do bidonu colę (świetny pomysł, powinna być na każdym punkcie!). Pod wpływem szantażu ze strony kolegów decyduję się założyć nogawki. Soliści mówią, że poprzednie grupy się rozwaliły, nie jedzie żaden stabilny peleton, więc nie ma nawet na co czekać. Od tego punktu aż do mety będziemy się już tylko widzieć z solistami. Poza tym na punktach zaczęło się robić luźniej, góra dwóch-trzech rowerzystów na nich było lub właśnie dojedżało.
Etap 6: Toruń - Włocławek
Skoro nie ma co czekać, to ruszamy. Znowu bliziutko - tylko 56 km. Droga prowadzi nas elegancko wzdłuż A1, ciemno, od czasu do czasu z tyłu połyskuje światełko solisty, który po chwili nas wyprzedza. I znowu.
Na dłużącym się wjeździe do Włocławka dojeżdża Adam Wojciechowski, zamieniamy kilka słów podczas wyprzedzania i spotykamy się na PK.
PK6 Włocławek:
Ledwie zdążyłem zejść z roweru a już ktoś podbiegł i pytał co chcę do bidonów. Na moją odpowiedź, że sam sobie naleję zostałem zbyty ponowieniem pytania. Ja mam iść i jeść. Poszedłem. Na miejscu bardzo dobra zupa, ciasta, kawa, krówki (!) do kieszeni na drogę... wszystko czego potrzeba. Hipcia idzie się przez chwilę porozciągać i za moment już się zbieramy. Prognoza ma być dobra - 0,1 mm opadów, czyli ma być zupełnie sucho.
Etap 7: Włocławek - Gąbin
Z Włocławka wylatujemy po bruku (Hipcia rzuca wyrazami pod nosem), potem przez dziurawy asfalt. Potem krajówka na Płock się trochę porządkuje, ale za to zaczyna kropić. A po chwili już pada. Więc prognoza - jak każda prognoza - sprawdziła się idealnie. Na razie jednak jest ciepło, nie ma co się ubierać, więc jedziemy dalej. Na fragmentach gorszego asfaltu (szczególnie po skręcie z krajówki) przyświecam Góralowi bocialarką gdy ten prowadzi - jego światło jest dość słabe, a głupio by było zgubić kolegę na dziurze której ten nie zauważy. Deszcz coraz mocniej leje, robimy szybką przerwę na założenie kurtek przeciwdeszczowych. Jazda jedno za drugim staje się średnio możliwa ze względu na fontanny spod kół.
Do tego Hipcia zaczyna cierpieć. Plecy odzywają się coraz bardziej, po chwili już słyszę tylko stękanie z bólu przy zwiększaniu tempa. W końcu po usilnych prośbach zgadza się zatrzymać na chwilę (dwie minuty odpoczynku dają jakieś 10 km spokoju), Góral proponuje jej jazdę na kole przynajmniej do punktu; taka jazda i tak jest niemożliwa przez deszcz. Oczywiście gdy tylko przystanęła mięśnie puściły i po chwili słyszałem już za plecami znajomy rechot i okrzyki ulgi. I wyszła na prowadzenie.
PK7 Gąbin:
Na PK wita nas kolega strażak i jego syn, który ma wielką radochę z tej zabawy, proponuje kawę po trzy razy i ogólnie wszędzie go pełno. Bardzo miło. Zabieramy banany, Hipcia rozciąga plecy na glebie, bierze jakieś prochy od Górala i ruszamy w trasę.
Etap 8: Gąbin - Żyrardów
Deszcz nie przestaje. Po chwili i Góral staje by założyć kurtkę. Też mu nie pasuje chyba taka rwana jazda (nie idzie jechać na kole, szyk jest bardzo luźny), mówi, że przewiezie się z nami do Iłży (bo nie zna drogi) i potem jedzie sam. Jedziemy drogą znaną z naszej czterysetki przez Sanniki, mijamy przystanek na którym tamtej chłodnej nocy robiliśmy sobie przerwę. Powoli jaśnieje. Do Sochaczewa wjeźdżamy już na jasno, ale dalej w deszczu. Wleczemy się - ale nie tylko my - kawałek przed miastem wyprzedzamy Daniela Śmieję. Z Sochaczewa wylatujemy na "50", gdzie po chwili zatrzymuje nas sędzia z uwagą, że nie mamy włączonych świateł z tyłu. Światła były - jakoś źle spojrzał.
Przed rondem przy skręcie na Żyrardów zakaz, mała konsternacja, pierwszy zatrzymuje się ostro solista, co o mało nie spowodowało dużej kolizji. Jest to jednak tylko zakaz, nie ma innej drogi, ślad wskazuje ten fragment, więc walimy te 200 m dalej. W końcu dochlapujemy się do Żyrardowa.
PK8 Żyrardów:
Na punkcie cola, ciepły makaron i trochę ciastek. Bierzemy co nieco do kieszeni i nie zwlekając jedziemy dalej. W ten deszcz.
Etap 9: Żyrardów - Białobrzegi
Zaczyna się paskudny fragment "50". Deszcz, jakoś nas ten ranek straszliwie przymula, trzymamy się we dwójkę, Góral jest z przodu lub z tyłu. Przymula nie tylko nas - solowcy też nie pędzą. Po drodze próbuję zagadać do jednego z nich, ale jest ewidentnie wściekły i tylko coś mruczy, zupełnie inaczej reaguje Śmieja, który się szczerzy serdecznie. A co ma robić?! Płakać?
Przelatujemy przez Grójec, płyniemy w kierunku Białobrzegów, Góral jedzie daleko z przodu i czeka na nas przy skrętach, proponuję mu kilka razy, żeby porwał się za solowcem, tempo utrzyma, a do punktu trafi. Woli jednak człapać z nami. Gdzieś tutaj pada mi licznik - nie pokazuje prędkości, tylko kadencję. Na szczęście mam przed nosem GPS-a, więc wiem, jak szybko jedziemy. Gdzieś tutaj też mija równa doba naszej jazdy. W związku z tym, że z licznikami jest różnie (Hipci też przerywa), możemy przyjąć, że zrobiliśmy między 595 a 600 km w pierwszą dobę.
Mijamy jednego solowca z kontuzją, który odpoczywa przy drodze i po chwili jesteśmy w Białobrzegach. Przy wjeździe na chodnik Hipcia o mało nie wywija pięknego orła. Dobry znak.
PK9 Białobrzegi:
Na wstępie wykręcam rękawiczki i wchodzę do maleńkiego korytarzyka. Mokro jakby ktoś wiadro wody wylał, jest kawa, ale tylko bez mleka, jakieś ciastka. Nawet nie ma czego zabrać do kieszeni. Rozmawiamy z kolegami - jeden poszukuje zgubionego kolegi, który mial iść na rekord... a znajduje się śpiący na krześle. Dwóch z kolei zastanawia się czy nie zrezygnować.
Etap 10: Białobrzegi - Iłża
Szybko się zwijamy i płyniemy dalej. Deszcz od dawna już nie pada tylko leje, nie ma co narzekać - nie jest zimno, nikt nie zamarza... Musiało tak być - w końcu to nasz pierwszy BBT, nie mogło być NORMALNIE.
Zaraz za Białobrzegami mija nas solista, zagaduje, uśmiecha się, wyprzedza i 50 metrów dalej wpada w krawężnik zasnąwszy na rowerze. Nic się nie stało, jedziemy dalej. W końcu wyjeżdżamy na pobocze przy drodze na Radom, jedziemy we dwójkę obok siebie, bo wygłupy typu jazda na kole nie mają żadnego sensu. Góral już nie ciśnie - jedzie za nami do Radomia.
Nie lubię tego miasta. To nie miasto, to stan umysłu. Po nawierzchni widać, że to Radom, po skrzyżowaniach to widać. Wszędzie widać, że to Radom. Na szczęście obyło się bez problemów - wylecieliśmy na Rzeszów, gdzie Góral pożegnał się i poleciał szybciej. My zrobiliśmy przystanek w Skaryszewie na zjedzenie batona, jedziemy sobie - deszcz trochę przestaje padać, kałuże się zmieniają, więc można jechać sporo szybciej. Trocę nerwów dodaje zjazd w Iłży, gdzie dwa samochody czekają na podporządkowanych żeby mi zrobić "Waxmunda", ale na szczęście doczekały do końca. Tuż przed PK doganiamy Górala.
PK10 (DPK) Iłża:
Wchodzimy do środka, a tam... Wax. Który powinien być jakieś 100 km dalej i już szykować się na finisz. Okazuje się, że taktyka napierniczania od początku przyniosła ponownie efekty - zrąbał sobie kolano. Po chwili dosiada się jeszcze jeden człowiek przedstawiajacy się jako Iwo z forum. Chwilkę rozmawiamy przy obiedzie i idziemy się szykować do podróży. Wybieramy suche rzeczy na góry... a worki na przepak są mokre. Suche koszulki szlag trafił. Coś udaje się skompletować, wychodzi nawet słońce z którego korzystam wymieniając baterie w lampkach.
Iwo podpowiada, że może poczekamy na Waxa, który poszedł się na chwile zdrzemnąć, ale gdy widzę kto też szykuje się do jazdy z nim, to rezygnuję, bo to nie nasza liga. Jedziemy swoje.
Część trzecia: Zadzidzie
Etap 11: Iłża - Nowa Dęba
Przed nami najdłuższy (104 km) odcinek. Na punkcie nie było (albo ja nie znalazłem) żarcia na wynos, więc jedziemy z tym, co mieliśmy w kieszeniach. Na początku od razu przemywa nas nagła ulewa (a wszystko już zaczęło schnąć). Nawet na moment zaczynamy zastanawiać się czy by czasem nie przystanąć pod dachem, bo naprawdę leje, ale było to bardzo przelotne i zaraz się uspokoiło.
Nareszcie, od samego początku wyścigu, jedziemy we dwójkę. Najlepszy możliwy układ, najlepszy możliwy zespół, trzymamy sobie idealne tempo, zmiany wychodzą wtedy, kiedy powinny - miodzio. Od razu przelotowa wzrasta w okolice 30 km/h. O trasie nie powiem wiele - zwykle jeżdżę nią do Rzeszowa, więc nic "nowego" tam nie widziałem. "Ściana płaczu" w Ostrowcu przeszła spokojnie (na tyle spokojnie że Hipcia nie pamiętała, że tam był podjazd), dalej czekanie i czekanie na zmianę województwa, a potem czekanie na Nową Dębę.
W końcu i ona się pojawiła, przypominając nam jak to kiedyś (robiąc naszą pierwszą trzysetkę) jechaliśmy tędy - ale DDR. Teraz nie ma czasu na wygłupy i zabawy z kostkami. Za moment już zajeżdżamy do punktu.
PK11 Nowa Dęba:
Na miejscu dostajemy picie, kupę ciastek (w tym kilka na wynos do kieszeni). Dodatkowo kolega z punktu smaruje mi łańcuch (miałem to zrobić w Iłży, ale uznałem, że i tak wszystko się zmyje). O dziwo stwierdzam, że Krzyśka jeszcze nie było, pewnie położył się spać w Iłży. Ruszamy.
Etap 12: Nowa Dęba - Rzeszów
Trasa znana i zjeżdżona do bólu (chociaż nie rowerem). Zapadła noc, co jakiś czas siąpił deszcz, zaczął się potężny ruch. Miał nas dogonić jeden kolega byśmy go przeprowadzili przez Rzeszów, ale jakoś nie dogonił. Za to tuż przed Rzeszowem zaczynają przechodzić krótkie ulewy, do tego na przystanku Hipcia wpada w dziurę przy kostkach. Nic się nie stało, ale po chwili mnie woła. Snejk. Błyskawiczne łatanie, dobicie dętki tak, by tylko przejechać i walimy dalej. Zaraz zaczyna się Rzeszów, przelatujemy dwukrotnie na "bahama yellow". Znane tereny, tyle razy człowiek po nocach pokonywał po nocy całe 5 km z domu Hipci do siebie (serio 5 km? Wtedy to było dużo dalej. Na pewno), a teraz po prostu przelatuje nie wiedzieć kiedy.
Pod domem z przystanku wyskakuje moja Mama, która wyśledziła gdzie jesteśmy i zaskoczyła mnie. Ostre hamowanie mało nie skończyło się glebą. Szybkie pożegnanie i jedziemy dalej. Słysząc krzyk z tyłu "jedźcie ostrożnie!" potwierdzamy, że na pewno będziemy - przejeżdżając na czerwonym świetle. Kawałek drogi i zaraz już podjazd na Podkarpackiej (kiedyś też był dłuższy i bardziej strony) i potem już zjazd w Zwięczycy (teraz to też już Rzeszów - ech, czasy...).
PK12 Rzeszów:
PK jest w zajeździe Taurus. Wpadam dość szybko i szukam pompki. Nikt nie ma dużej, pożyczam jakąś większą, ale jakoś nie chce działać, wracam do swojej i dobijam koło. Pochłaniam na szybko bardzo dobre pączki, kawę i wylatujemy, bo Hipcia już prawie jajko znosi (jest jej zimno jak tylko staje i szybko chce się rozruszać). Dowiadujemy się, że za nami nikt nie jedzie. A przynajmniej wystarczająco blisko.
Etap 13: Rzeszów - Brzozów
Ten fragment miał 40 km, więc nie wiadomo kiedy go pokonaliśmy. Na wstępie dostajemy strasznie mocny ruch, szczególnie TIR-ów, a nawierzchnia wcale nie zachęcała do jazdy poboczem. Potem asfalt jest dobry i ruch ustaje więc można spokojnie pruć do przodu. Na szczęście nie pada, a i nawierzchnia jest sucha, do tego nad nami jak w nagrodę pojawiło się pięknie rozgwieżdżone niebo. I co z tego, jak trzeba patrzeć pod koła?
Na pierwszym podjeździe zdjąłem kurtkę by ją założyć po pierwszych dwóch zjazdach. Na razie zrobiło się górzyście, ale wysokość rosła bardzo powoli. To kiedy będą te podjazdy?! Na tym odcinku chyba nikt nas nie wyprzedził.
PK13 Brzozów:
Wita nas Koło Gospodyń Wiejskich, a w zasadzie migająca z daleka lampka. Wchodzimy, jem żurek, a Hipcia jak zwykle najada się ciastkami, bierzemy po Grześku do kieszeni (bo to tylko 50 km, więc blisko), ciepła kawa i wychodzimy zaraz za solowcem, który już jechał na autopilocie.
Etap 14: Brzozów - Ustrzyki Dolne
Zaczyna się od mocnego podjazdu do centrum, podjazdy się wyostrzają. Na razie jest ok, problem w tym, że widoczny na nawigacji PK Ustrzyki wcale jakoś się nie przybliża. Na razie jednak jedziemy, wolno bo wolno, ale jednak. Na podjeździe ze cztery razy spada mi łańcuch na wewnętrzną stronę kasety, ewidentnie coś się "samo" rozregulowało. Kilka razy musimy więc stawać. Hipcia jedzie pierwsza, ja ze względu na łańcuch staję i potem ją gonię. Powoli zaczyna mi się chcieć spać, więc celowo wypuszczam ją pierwszą i gonię po górkach. Takie sobie gonienie hipopotamka.
Sanok wita nas jebutnym zjazdem, przeprawa przez miasto lewym pasem po dziurawej drodze, a potem lądujemy na jakimś osiedlu (zamiast jechać prosto główną... ślad prowadził tak jak jechaliśmy). Zaczynają się serpentyny. Senność jest coraz większa. Znużenie też - PK Ustrzyki dalej jest tak daleko. Kurna, tak się wleczemy, że 50 km wychodzi nam aż tyle?
Temperatura leci w dół, w Sanoku było 5 stopni, pojawiają się mgły. Kilka razy stajemy na łyk kawy (nawet Hipcia raz postanawia się skusić); w końcu jednak postanawiamy się ubrać. Rozwalamy się na jezdni, rozpakowujemy wszystko. Jest jakoś trzecia w nocy, więc wcale nie zdziwiliśmy się, że ktoś się zatrzymał i pytał czy nam pomóc. W końcu jednak ruszamy, spać się przestało chcieć przynajmniej na chwilę a i cieplej się zrobiło, Hipcia zadowolona jest zwłaszcza z buffa na twarzy.
Niestety trudno zgonić sen z powiek na dłużej. Oczy same się zamykają i powoli zaczyna się śnić na jawie. Wprawdzie nie mam omamów czy zwidów ale pojawiają się moje znajome „kreskówki” (obraz przed oczami wygląda jakby ktoś założył na niego filtr przerabiający go na widok „rysunkowy”, z grubymi konturami, coraz gorzej jest utrzymać się na rowerze. Co jakiś czas staję na nogach by odpędzić dziada. Hipcia od czasu do czasu pokrzykuje do mnie aby nie zjeżdżał na bok (mimo że ani razu nie zjechałem przez sen – zdarzyło się to tylko kilka razy, celowo – ze dwa razy na jaja, żeby ją przestraszyć, a pozostałe żeby dać sobie chwilę ulgi od podjazdu), próbuje też zagadywać aby mnie rozbudzić. Tempo spada, do tego robi mi się cholernie niedobrze. A żołądek przecież mam pusty... PK Ustrzyki dalej się nie przybliża. Na zjazdach się rozbudzam (nie mam okularów bo były zapaćkane, więc łzy ciekną po policzkach). Dochodzę do stanu w którym jeszcze nie byłem, na wszelki wypadek nie piję kawy. A bo to wiem, czy ten łyk czegoś nie zrobi?
W końcu wśród mgieł pojawia się tablica "Ustrzyki Dolne". Ten odcinek był najgorszy, nigdy droga tak mi się nie dłużyła. No, może raz, jak jechaliśmy na pole namiotowe przez las po Mazurach. Ale tam było 10 km przez las, a nie tyle przez góry.
Do PK jeszcze kawałek, ale już przynajmniej jesteśmy. Na zjeździe do PK pół sekundy usnąłem i od razu tylne kółko się uślizgnęło na kocich łbach - to mnie rozbudziło. A może wcale mi się nie przysnęło? Już nie jestem pewien.
PK14 Ustrzyki Dolne:
Na punkcie wita nas Colesiu, który ze względu na zatrucie wycofał się z wyścigu. Na miejscu śpi dwóch zawodników. Poruszam się w trybie zombie - zadaję dużo głupich pytań, mówię od rzeczy (to akurat moja specjalizacja i to nawet gdy mi się nie chce spać), coś zjadam (kanapki!), siadam w końcu przed komputerem by sprawdzić gdzie kto jest na trasie. Jak tylko mogłem starałem się przedłużyć czas wyjścia, żeby nie usnąć (Hipcia jak zwykle chce już jechać). W końcu ruszamy, Wojtek podaje nam z głowy profil trasy.
Etap 15: Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
Już jest jasno, więc nie chce się tak spać. Na dzień dobry zjazd, potem wjeżdżamy w małe wioski, po drodze mijając stadko saren. Droga optycznie prowadzi w dół, a jednak jest podjazdem. Na jednym z większych staję i wciągam Grześka, tam wyprzedza nas solista. No i rzeźbimy. Jestem cholernie rozdrażniony (potwierdza się zasada, że z dowolnej wycieczki najtrudniejsze jest pierwszych 100 i ostatnie 50 km), chciałbym móc przynajmniej wbić powyżej 30 km/h. Niestety, raz, że podjazdy, a dwa, że wiatr w twarz.
Pojawiają się dwa długie zjazdy, wyciągam na nich coś ok. 60 km/h (a Wojtek mówił, że tam i 90 się jedzie) - nie mogłem dokręcać, bo najcięższa koronka z tyłu mi się nie wbijała. W końcu po drugim zjeździe to już "prawie tu". Mijamy "kultową" tablicę "Ustrzyki Górne 14" i podkręcamy tempo, żeby zejść poniżej 46.30. Lecimy pod 30 km/h.
W pewnym momencie rzucam Hipci zza pleców tekst: "Góral Nizinny tuż za nami!". Nawet się nie oglądnęła, tylko przyspieszyła od ręki o 3 km/h. Miałem litość, powiedziałem, że żartuję.
Pojawia się flaga "Meta 5 km" (na moje oko było to 7 km). Potem 2 km. A potem... potem ustawiamy się obok siebie, żeby wjechać na metę razem... po chwili już zsiadamy z rowerów. Nie ma braw, nie ma nikogo, pusto. Jeden tylko pracownik mówi nam, że biuro jest tam na dole.
PK15 (Meta) Ustrzyki Górne:
Schodzimy, odbijamy się, jemy bigos. Pijemy herbatę. Wychodzimy na słońce i zastanawiamy się nad ciężkim losem, bo pokój mamy dopiero od 15:00, a jest prawie 8:00... do tego napotkany człowiek powiedział, że wszystko zajęte i na pewno do 15:00 będziemy musieli czekać. W międzyczasie rozwalamy wszystko co mogliśmy do suszenia, jemy jakieś śniadanie, pijemy piwo. Pokój okazuje się być wolnym i po chwili już tam wchodzimy. Szybka kąpiel, odebranie dopingujących nas SMS-ów (dopiero tutaj przeczytałem) i spanie.
Zakończenie:
Pobudka za 2,5 h, żeby się nie rozespać i spędzić normalnie noc. Schodzimy na dół, jest tam już Wax, sprawdzam kto jest gdzie, SMS-uję z Olkiem, podając info o trasie, pijemy jeszcze jedno piwo i idziemy przejść się po okolicy. Jest piękna pogoda, to jakaś nowość. Początkowo zdrewniałe nogi się rozchodziły, więc wyłazimy na Połoninę. Chcieliśmy wyjść powyżej poziomu lasu, ale okazało się, że tam jeszcze z 1.5 h marszu, przez co na dole bylibyśmy około 21-22. A coś zjeść trzeba (nie zabraliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia). Schodzimy, idziemy do sklepu. Nie zabraliśmy ze sobą niczego cywilnego do ubrania. Bagaż minimalny, wszystko rowerowe. Ale owcę sobie kupiliśmy! Pluszową! Nazwaliśmy ją Bee-bee-TOUR-Owiec.
W karczmie ma być spotkanie forumowe, około 20:00 wszyscy już siedzą, piją, gadają... zjadamy jakiś obiad i około 23:00 spadamy na bardzo zasłużony odpoczynek.
Podsumowanie:
Trasę dorzucę wieczorem. Pewnie pojawią się też uzupełnienia i korekty (gdy coś mi się przypomni).
Dystans też zostanie poprawiony gdy uda się nam to jakoś jednoznacznie ustalić.
BBT chodził za nami od wieków. Kilka lat temu, gdy jeszcze naszym rekordem było podajże 104 km (i to przejechane jeden jedyny raz) przyniosłem do domu informację o takim wyścigu. Hipcia od razu stwierdziła, że to musi być fajne, a na stwierdzenie, że to może być nieco trudniejsze niż przejechanie 100 km wzruszała ramionami. Czas płynął, na BBT 2012 spóźniliśmy się ze zdobyciem kwalifikacji (uważam, że słusznie się stało), w końcu nadszedł 2013. Październik. Jego środek. O.
Nadal utrzymuję, że złodziejowi jestem winien piwo albo dobrą flaszkę, bo gdyby nie ta akcja, to pewnie nie kupilibyśmy szos. A tak, dzięki całemu zajściu z kupowaniem rowerów udało się je nabyć.
Pierwsza przejażdżka na szosach była dopiero w połowie lutego, a pierwszego marca pobiliśmy rekord średniej na dystansie > 100 km. 25.67 na 100 km. Ledwie pół roku temu, a sam się uśmiecham do siebie czytając o tym "rekordzie".
Potem poszło z górki: 70 km ze średnią > 30, trzysetka, 150 km ze średnią > 30, pierwsza czterysetka, potem już Maraton Podróżnika (życiówka równa prawie 700 km), Maraton w Radlinie (na który zapisaliśmy się pod wpływem impulsu bo na MP było tak fajnie)... no i o. Nie za wiele tych przygotowań; najwięcej z tego zyskaliśmy na MP i Radlinie, gdzie nauczyliśmy się jako-tako jeździć w grupie. Podsumowując: nikłe doświadczenie i ledwo pół roku przygotowań (i to nieregularnych, bo zdarzały się i trzy weekendy z rzędu poświęcone wspinaczce).
Przed startem udało mi się tylko (ze dwa miesiące wcześniej) odstawić kofeinę. Piwa, mimo wszelkich planów, jednak nie odstawiliśmy ani nie ograniczyliśmy.
Nie wiem czy to wrodzone lekkoduchostwo, czy też chroniczny brak pokory (do dziś do mnie nie dociera znaczenie tego słowa), ale trochę oboje się dziwiliśmy czytając, jak niektórzy się stresują startem i traktują go wyjątkowo. Jakoś dla nas była to wycieczka: dłuższa, ale wycieczka. Dojedziemy to dojedziemy, jak nie - to znaczy że byliśmy za słabi, trzeba doładować i wrócić za dwa lata. Jedyne co było stresujące to to, by wyrobić się z wszystkim, by formalności zostały spełnione i tak dalej. Byle do startu, bo dalej wiemy co robić (chyba to samo powiedział przed startem Olo). Jedyne obawy dotyczące jazdy związane były ze zdrowiem Hipci, ma spore problemy z kolanami i dodatkowo (wrodzone) z biodrem i odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, do tego po MP i Radlinie doszło poważne przeciążenie stopy - palący ból uniemożliwiający pedałowanie (kilka razy o tym wspominałem); przeciążenie do tego stopnia, że lekarz prosił aby nie jechała i zastrzegał, że jest bardzo duże ryzyko złamania kości. Jak się okazało na wyścigu ze stopą stał się cud – prawie nie bolała (pewnie za sprawą wkładek, które na tydzień przed BBT zrobił nam podolog-cudotwórca).
I nadszedł sierpień. Jego koniec.
Plany były sprecyzowane, chociaż na wszelki wypadek nikomu się nie chwaliliśmy:
- dojechać poniżej 54 h,
- przejechać trasę z maksymalnie jednym noclegiem.
Na liście "naprawdę kapitalnie by było" zakładaliśmy zejście do 50 h, a jako ekstremum, jeśli będzie szło naprawdę wyjątkowo - zejście do 48 h.
Część pierwsza: Przeddzidzie
Etap 1: Świnoujście - Płoty
Z samego rana spacerem ruszyliśmy na prom, bo zaplątane o mnie worki z przepakiem raczej nie pozwalały na swobodną jazdę. Zresztą do przystani był tylko kilometr. Na miejscu spotkaliśmy już Górala i Keto. Po chwili pojawił się też CRL. Raczej chłodno, całkiem mocny wiatr wiejący od wody. Trochę czekania na przeprawę, potem trochę biegania po okolicy (a to odstawić bagaż, a to znaleźć busa) i stajemy czekając na montowanie trackerów. Na miejscu są już (albo zaraz się pojawiają) Tytan, 4gotten, Eranis, Djtronik, Olo, Wąski, Yoshko (jako obsługa techniczna), Kot i Memorek W momencie naszego przybycia startował Marek.
Yoshko profesjonalnie trytytkami montuje trackery do ram, stajemy w kolejce, a po chwili nasza szóstka podpisuje już listy startowe i mierzy się z fantastycznymi pytaniami zadawanymi przez prowadzącego. Mi dostało się "Co będzie cię najbardziej bolało na starcie". Odpowiedź miałem przygotowaną: "Serce". Dzięki temu Hipcia dość długo chichotała w kierownicę. Po chwili pojawia się dzwonek, a po kolejnym szalonym pytaniu zawyła syrena promu "Bielik" i ruszyliśmy. Tytan, 4gotten, Tomek, my i jeden kolega. Czyli niemalże czysta forumowa ekipa.
Od razu po starcie muszę rzucić ciężkim słowem, bo Hipcia wypruła tak, jakby lotna premia była tuż za pierwszym zakrętem, a meta za kolejnym. Prędkość się stabilizuje, jedziemy stabilnie 33-37 km/h, na początek trasy na ogon przyczepia się kolega (spoza wyścigu) wiozący się do Płotów. Zmiany robimy bardzo długie, po 5-6 km. Wiatr jest boczny, ale nieszczególnie przeszkadza. Bardzo szybko mijamy pierwszych ludzi, dziwne, bo myśleliśmy, że dość długo to potrwa, a tymczasem ludzie pojawiają się niemalże za pierwszym zakrętem. Na jakimś podjeździe mijamy Offensive'a. Przy którejś zmianie Tytan pyta mnie czy nie jedziemy za szybko... wziąłem to za żart (bo prędkość wchodziła bez wysiłku), dopiero gdy ów odpiął się od nas i dołączył do pierwszego większego peletonu, zacząłem się zastanawiać. Wszyscy piszą, że najgorsze na maratonach to pruć i się wypruć. Tymczasem jedziemy raczej szybko (ciągle 32-36 km/h), nikt do nas nie dołącza... no, ale póki dobrze idzie, to czemu przerywać?
Gdzieś przy objazdach ekspresówek robi się z nas prawie dziesięcioosobowa grupa. Jedziemy tak tylko przez chwilę, bo Hipcia wychodzac na zmianę podbija momentalnie o 2 km/h w góre i tak rwie całą grupę. I tak zostajemy w czwórkę: Tomek, 4gotten i my. Na moje spojrzenie jedynie skwitowała, że lepiej przejechać 700 km ze średnią 30 niż 1000 ze średnią 19. Co chwilę mijamy kolejnych i to "żółtych", a więc doświadczonych. Czy na pewno robimy dobrze? Póki co idzie - więc róbmy. Ewentualnie potem będziemy żałować. Na razie żałowałem tylko tego, że przy wyciąganiu banana wyrzuciłem energetyczną galaretkę. Lubię je.
PK1 Płoty:
Wjeżdżamy na punkt (Hipcia już prawie rwała do przodu; nie chciała się zatrzymywać, ale reszta z naszego małego peletonu jednak miała taki zamiar… ja w sumie nie wiedziałem czy musimy czy nie, chętnie zabrałbym tylko banana i ruszył) i spotykamy tam Turystę i Górala. Średnia z jazdy ponad 34 km/h. Zabieramy banany do paszczy, do kieszeni; biorę drożdżówkę i... czekamy na Tomka, który bawił się telefonem. W końcu ruszyliśmy.
Etap 2: Płoty - Drawsko Pomorskie
Zaczyna się od większego podjazdu. Tam dochodzimy Górala, któremu udało się przejechać przez zapchane skrzyżowanie przy punkcie.Tempo troszeczkę spada. Ale tylko troszeczkę. Co chwile słyszę pulsometr Daniela (4gottena), który informuje mnie, że pod tę górę jedziemy trochę szybko. Trzymamy się w kupie, Góral na podjazdach trochę zostaje, ale dogania na prostych. Turysta (jak się potem dowiedziałem) przejechał z nami tylko kilkaset metrów.
Daniel chce już się z nami żegnać, ewidentnie tempo mu nie odpowiada, zmiany daje bardzo krótkie, daje się przekupić obietnicą zwolnienia (czyli trzeba zatrzymać Tomka, który ciśnie najmocniej). Na chwilę się to udaje. Hipcia z kolei wychodząc na zmianę zachowuje się jak krokodyl spuszczony ze smyczy – od razu przyspiesza, ale udaje mi się ją spacyfikować i przywołać do porządku. Przyspieszać wolno, ale niekoniecznie momentalnie podbijać prędkość o kilka km/h. Jedziemy równo, chociaż zmiany wychodzą różnie, Tomek i ja robimy ze dwa razy po 8 km, ale zwykle są krótsze.
W międzyczasie stawiamy kiedy wyprzedzi nas pierwszy solista. Ja stawiam na dwusetny kilometr.
W końcu doganiamy jakiś peleton (spotykamy tu pierwszą kobietę) i postanawiamy się do niego dołączyć. Tempo trochę spada. Koledzy z peletonu pierwotnie nie wiedzą, że jesteśmy z wyścigu, potem dopiero zauważają nasze różowe (czyli "nowi") numery startowe i zaczynają się żarty o pierwiosnkach, którzy cisną, ale zaraz się podpalą i tyle będzie z wyścigu. Wiatr jest boczny, więc niektórzy przechodzą szybką lekcję jazdy wachlarzem; dostajemy też info o tym, że zmiany robimy co ok. 1 km, ale Panie są OCZYWIŚCIE zwolnione z tego obowiązku. Tomek zdążył tylko powiedzieć, że "nasza" pani to się obrazi za to. Po chwili, jak na życzenie, na prowadzenie wyszła Hipcia i do spółki z jednym starszym kolegą rozerwali peleton.
Kolega wrócił do grupy, a my pojechaliśmy dalej, swoim tempem. Oczywiście w naszej dżenderowej grupie, w której nie ma dżentelmenów, a kobity mają prawo i obowiązek zasuwać na zmianach tak jak wszyscy. W międzyczasie powiedziałem Hipci o tym, że była OCZYWIŚCIE zwolniona z obowiązku dawania zmian - fukała mi za plecami dobry kwadrans i do końca wyścigu z tego żartowała.
PK2 Drawsko Pomorskie:
Na punkcie spotykamy Krzyśka (CRL), który po chwili wyrusza (na oko ma kwadrans przewagi nad nami). Wciągamy drożdżówkę, uzupełniamy bidony, na punkcie nie ma WC, więc trzeba się przebiec po okolicy. Znowu grzebie się Tomek, który najpierw dopija kawę, a potem idzie siku... ale w końcu ruszamy. Rower napotykam oblany kawą.
Etap 3: Drawsko Pomorskie - Piła
Na początek dostajemy trochę podjazdów i mocny wiatr boczny. Ale jest słońce. I krowa, która ordynarnie, przy samej jezdni unosi ogon i prezentuje ile warte są dla niej takie wyścigi. Kawałek dalej mijamy większy sikający peleton. Czekamy chwilę, zaczynają ruszać, ruszamy z nimi... okazało się, że z nami zabrał się tylko jeden, który po chwili wrócił do nich. Zamiast mądrze poczekać na nich, pojechaliśmy dalej, mając ich za sobą 500-1000 metrów. Tomek na podjazdach mocno rwie, dla mnie to tempo jest za duże, więc nawet się nie szarpię i proszę Hipcię, by też nie grzała do góry.
Gdzieś na tym odcinku w międzyczasie pożegnał się z nami Daniel.
Na 170 km wyprzedza nas pierwszy solista – przeliczyłem nasze możliwości o ok. 30 km.
Grupa doszła nas w Wałczu, gdy Tomek wpadł w panikę na widok zakazu dla rowerów, zatrzymał nas i poleciał do DDR. Zatrzymaliśmy się, bo myśleliśmy, że faktycznie było coś o nim powiedziane na odprawie. Zatrzymał się przy nas sędzia, dojechał nas peleton... i ruszyliśmy poprawnie - czyli pod zakaz. W mieście przegapiliśmy jeden ze skrętów, ale skorzystaliśmy z tego, że przez miasta "wolno" i pojechaliśmy inaczej - ale nie nadkładając nic. Dopiero w tej grupie spotykam pierwszego kolegę ubranego tak jak ja, czyli zupełnie na krótko. Reszta ma co najmniej długie spodnie, niektórzy kurtki i chusty pod kaskami.
Po drodze mieliśmy również sesję filmową, szczególne ucieszyło to Tomka, który za wszelką cenę chciał być w świetle jupiterów i bardzo pchał się przed kadr, a nawet wyprzedzał samochód techniczny z kamerą.
Gdy wychodzimy na prowadzenie grupa się rwie, więc postanawiamy wieźć się na kole (zresztą Hipci nie pozwalali wyjśc na zmianę - gdy była jej kolej jakiś "dżentelmen" wyskakiwał z tyłu i jechał pierwszy). Nawet chwilę odpoczywamy, potem jednak na podjeździe Tomek staje dopompować koło, bo chyba złapał gumę, mi spada łańcuch (na wewnętrzną stronę kasety), dochodzimy jednak grupę na zjeździe i to bardzo spokojnie - przy ledwo 40 km/h (a było ostro w dół, chyba im się nie spieszyło). Wpadamy do Piły razem (ale bez Tomka) po długaśnym zjeździe, ze dwa razy jadąc na już takim bardzo bahama yellow. Albo nawet wczesnym zielonym. Tu też Hipci na jednym ze skrzyżowań udaje się wyjść na prowadzenie i oczywiście z przekory zostawić cała grupę w tyle. PK w Pile średnio oznaczony, ale jakiś człowiek macha do nas przy rondzie.
PK3 Piła:
Znowu mijamy się z Krzyśkiem (tym razem już się zbierał). Na punkcie są jabłko, banan, drożdżówka i Transatlantyk, który się ewidentnie nie spieszy, tylko sobie z kimś dyskutuje. Tomek dobija kółko i postanawia na nim dotrzeć do Bydgoszczy by tam zrobić wymianę. Zauważamy też Dankę, z czego wnioskujemy, że jeśli Hipcia wyruszy pierwsza, to zostanie wirtualną liderką wyścigu.
Etap 4: Piła - Bydgoszcz
... i tak się stało. Hipcia rusza pierwsza. Teraz wystarczy dowieźć tę przewagę przez niecałe 800 km. Jedziemy naszą standardową czwórką, czyli my, Tomek i Góral. Peleton z którym dojechaliśmy do Piły stwierdził, że dłużej zabaluje na punkcie, poza tym nie chcieliśmy z nimi jechać, raz, że jechali wolno, dwa, strasznie nierówno – bardziej przypominali wycieczkę rowerową niż wyścigowy peleton.
Droga do Bydgoszczy taka nijaka. Nijaka taka. Nic ciekawego. Tomek narzuca mocne tempo (uczciwie - ile po płaskim tyle na podjeździe), kilka razy musze prosić by zwolnił, bo ciśnięcie pod górę 35 zamiast 32 wielkiego zysku nie da, a może zaszkodzić. Na sporym podjeździe 40 km przed Bydgoszczą wyprzedzamy Transatlantyka (z Piły wyruszył chwilę przed nami), który dopinguje Hipcię mówiąc, że ma szansę na wykręcenie rekordowego kobiecego czasu. Na skrzydłach tego dopingu (i krzyku innych kibiców - nawet był transparent!) dojechaliśmy na DPK do Bydgoszczy.
PK4 (DPK) Bydgoszcz:
Na miejscu jest już sędzia, który nas bardzo szybko odsyła do jedzenia. Rzucamy kaski i siadamy do rosołu, potem wciągając też drugie danie (Hipci trochę nie pasował kotlet, nie lubi schaboszczaków). Z przepaków bierzemy cieplejsze rzeczy na noc - Hipcia i tak jedzie na długo, ale zakłada coś jeszcze, ja decyduję się na cienką, długą bluzę. Znowu mijamy się z Krzyśkiem - jest przed nami jakiś kwadrans, po raz pierwszy pojawia się też Adam Wojciechowski. Gdy my jesteśmy gotowi Tomek jeszcze łata dętkę, więc umawiamy się na Toruń. Tam ma nas dojść.
Część druga: Śróddzidzie
Etap 5: Bydgoszcz - Toruń
Do Torunia mamy tylko 64 km. Blisko. Jedziemy w trójkę - Góral i my. Tempo nieco niższe - jedziemy równiej, już bez rwania, w okolicach 30-32 km/h. Na początek dłuuuga obwodnica (?) Bydgoszczy. Powoli zapada zmrok, potem robi się ciemno, po drodze powoli wyprzedzają nas pojedynczy soliści, droga prowadzi ładnym asfaltem krajówki albo drogi technicznej przy tejże. Nie wiadomo kiedy jesteśmy już na ostatnim zjeździe. Tutaj nagle zaczynam się zastanawiać czy na pewno zgrałem najnowszy ślad z lokalizacją "nowego" punktu w Toruniu?
PK5 Toruń:
Na szczęście lokalizacja jest poprawna. Dostajemy batoniki, przywitani zostajemy po toruńsku - piernikami, tankujemy do bidonu colę (świetny pomysł, powinna być na każdym punkcie!). Pod wpływem szantażu ze strony kolegów decyduję się założyć nogawki. Soliści mówią, że poprzednie grupy się rozwaliły, nie jedzie żaden stabilny peleton, więc nie ma nawet na co czekać. Od tego punktu aż do mety będziemy się już tylko widzieć z solistami. Poza tym na punktach zaczęło się robić luźniej, góra dwóch-trzech rowerzystów na nich było lub właśnie dojedżało.
Etap 6: Toruń - Włocławek
Skoro nie ma co czekać, to ruszamy. Znowu bliziutko - tylko 56 km. Droga prowadzi nas elegancko wzdłuż A1, ciemno, od czasu do czasu z tyłu połyskuje światełko solisty, który po chwili nas wyprzedza. I znowu.
Na dłużącym się wjeździe do Włocławka dojeżdża Adam Wojciechowski, zamieniamy kilka słów podczas wyprzedzania i spotykamy się na PK.
PK6 Włocławek:
Ledwie zdążyłem zejść z roweru a już ktoś podbiegł i pytał co chcę do bidonów. Na moją odpowiedź, że sam sobie naleję zostałem zbyty ponowieniem pytania. Ja mam iść i jeść. Poszedłem. Na miejscu bardzo dobra zupa, ciasta, kawa, krówki (!) do kieszeni na drogę... wszystko czego potrzeba. Hipcia idzie się przez chwilę porozciągać i za moment już się zbieramy. Prognoza ma być dobra - 0,1 mm opadów, czyli ma być zupełnie sucho.
Etap 7: Włocławek - Gąbin
Z Włocławka wylatujemy po bruku (Hipcia rzuca wyrazami pod nosem), potem przez dziurawy asfalt. Potem krajówka na Płock się trochę porządkuje, ale za to zaczyna kropić. A po chwili już pada. Więc prognoza - jak każda prognoza - sprawdziła się idealnie. Na razie jednak jest ciepło, nie ma co się ubierać, więc jedziemy dalej. Na fragmentach gorszego asfaltu (szczególnie po skręcie z krajówki) przyświecam Góralowi bocialarką gdy ten prowadzi - jego światło jest dość słabe, a głupio by było zgubić kolegę na dziurze której ten nie zauważy. Deszcz coraz mocniej leje, robimy szybką przerwę na założenie kurtek przeciwdeszczowych. Jazda jedno za drugim staje się średnio możliwa ze względu na fontanny spod kół.
Do tego Hipcia zaczyna cierpieć. Plecy odzywają się coraz bardziej, po chwili już słyszę tylko stękanie z bólu przy zwiększaniu tempa. W końcu po usilnych prośbach zgadza się zatrzymać na chwilę (dwie minuty odpoczynku dają jakieś 10 km spokoju), Góral proponuje jej jazdę na kole przynajmniej do punktu; taka jazda i tak jest niemożliwa przez deszcz. Oczywiście gdy tylko przystanęła mięśnie puściły i po chwili słyszałem już za plecami znajomy rechot i okrzyki ulgi. I wyszła na prowadzenie.
PK7 Gąbin:
Na PK wita nas kolega strażak i jego syn, który ma wielką radochę z tej zabawy, proponuje kawę po trzy razy i ogólnie wszędzie go pełno. Bardzo miło. Zabieramy banany, Hipcia rozciąga plecy na glebie, bierze jakieś prochy od Górala i ruszamy w trasę.
Etap 8: Gąbin - Żyrardów
Deszcz nie przestaje. Po chwili i Góral staje by założyć kurtkę. Też mu nie pasuje chyba taka rwana jazda (nie idzie jechać na kole, szyk jest bardzo luźny), mówi, że przewiezie się z nami do Iłży (bo nie zna drogi) i potem jedzie sam. Jedziemy drogą znaną z naszej czterysetki przez Sanniki, mijamy przystanek na którym tamtej chłodnej nocy robiliśmy sobie przerwę. Powoli jaśnieje. Do Sochaczewa wjeźdżamy już na jasno, ale dalej w deszczu. Wleczemy się - ale nie tylko my - kawałek przed miastem wyprzedzamy Daniela Śmieję. Z Sochaczewa wylatujemy na "50", gdzie po chwili zatrzymuje nas sędzia z uwagą, że nie mamy włączonych świateł z tyłu. Światła były - jakoś źle spojrzał.
Przed rondem przy skręcie na Żyrardów zakaz, mała konsternacja, pierwszy zatrzymuje się ostro solista, co o mało nie spowodowało dużej kolizji. Jest to jednak tylko zakaz, nie ma innej drogi, ślad wskazuje ten fragment, więc walimy te 200 m dalej. W końcu dochlapujemy się do Żyrardowa.
PK8 Żyrardów:
Na punkcie cola, ciepły makaron i trochę ciastek. Bierzemy co nieco do kieszeni i nie zwlekając jedziemy dalej. W ten deszcz.
Etap 9: Żyrardów - Białobrzegi
Zaczyna się paskudny fragment "50". Deszcz, jakoś nas ten ranek straszliwie przymula, trzymamy się we dwójkę, Góral jest z przodu lub z tyłu. Przymula nie tylko nas - solowcy też nie pędzą. Po drodze próbuję zagadać do jednego z nich, ale jest ewidentnie wściekły i tylko coś mruczy, zupełnie inaczej reaguje Śmieja, który się szczerzy serdecznie. A co ma robić?! Płakać?
Przelatujemy przez Grójec, płyniemy w kierunku Białobrzegów, Góral jedzie daleko z przodu i czeka na nas przy skrętach, proponuję mu kilka razy, żeby porwał się za solowcem, tempo utrzyma, a do punktu trafi. Woli jednak człapać z nami. Gdzieś tutaj pada mi licznik - nie pokazuje prędkości, tylko kadencję. Na szczęście mam przed nosem GPS-a, więc wiem, jak szybko jedziemy. Gdzieś tutaj też mija równa doba naszej jazdy. W związku z tym, że z licznikami jest różnie (Hipci też przerywa), możemy przyjąć, że zrobiliśmy między 595 a 600 km w pierwszą dobę.
Mijamy jednego solowca z kontuzją, który odpoczywa przy drodze i po chwili jesteśmy w Białobrzegach. Przy wjeździe na chodnik Hipcia o mało nie wywija pięknego orła. Dobry znak.
PK9 Białobrzegi:
Na wstępie wykręcam rękawiczki i wchodzę do maleńkiego korytarzyka. Mokro jakby ktoś wiadro wody wylał, jest kawa, ale tylko bez mleka, jakieś ciastka. Nawet nie ma czego zabrać do kieszeni. Rozmawiamy z kolegami - jeden poszukuje zgubionego kolegi, który mial iść na rekord... a znajduje się śpiący na krześle. Dwóch z kolei zastanawia się czy nie zrezygnować.
Etap 10: Białobrzegi - Iłża
Szybko się zwijamy i płyniemy dalej. Deszcz od dawna już nie pada tylko leje, nie ma co narzekać - nie jest zimno, nikt nie zamarza... Musiało tak być - w końcu to nasz pierwszy BBT, nie mogło być NORMALNIE.
Zaraz za Białobrzegami mija nas solista, zagaduje, uśmiecha się, wyprzedza i 50 metrów dalej wpada w krawężnik zasnąwszy na rowerze. Nic się nie stało, jedziemy dalej. W końcu wyjeżdżamy na pobocze przy drodze na Radom, jedziemy we dwójkę obok siebie, bo wygłupy typu jazda na kole nie mają żadnego sensu. Góral już nie ciśnie - jedzie za nami do Radomia.
Nie lubię tego miasta. To nie miasto, to stan umysłu. Po nawierzchni widać, że to Radom, po skrzyżowaniach to widać. Wszędzie widać, że to Radom. Na szczęście obyło się bez problemów - wylecieliśmy na Rzeszów, gdzie Góral pożegnał się i poleciał szybciej. My zrobiliśmy przystanek w Skaryszewie na zjedzenie batona, jedziemy sobie - deszcz trochę przestaje padać, kałuże się zmieniają, więc można jechać sporo szybciej. Trocę nerwów dodaje zjazd w Iłży, gdzie dwa samochody czekają na podporządkowanych żeby mi zrobić "Waxmunda", ale na szczęście doczekały do końca. Tuż przed PK doganiamy Górala.
PK10 (DPK) Iłża:
Wchodzimy do środka, a tam... Wax. Który powinien być jakieś 100 km dalej i już szykować się na finisz. Okazuje się, że taktyka napierniczania od początku przyniosła ponownie efekty - zrąbał sobie kolano. Po chwili dosiada się jeszcze jeden człowiek przedstawiajacy się jako Iwo z forum. Chwilkę rozmawiamy przy obiedzie i idziemy się szykować do podróży. Wybieramy suche rzeczy na góry... a worki na przepak są mokre. Suche koszulki szlag trafił. Coś udaje się skompletować, wychodzi nawet słońce z którego korzystam wymieniając baterie w lampkach.
Iwo podpowiada, że może poczekamy na Waxa, który poszedł się na chwile zdrzemnąć, ale gdy widzę kto też szykuje się do jazdy z nim, to rezygnuję, bo to nie nasza liga. Jedziemy swoje.
Część trzecia: Zadzidzie
Etap 11: Iłża - Nowa Dęba
Przed nami najdłuższy (104 km) odcinek. Na punkcie nie było (albo ja nie znalazłem) żarcia na wynos, więc jedziemy z tym, co mieliśmy w kieszeniach. Na początku od razu przemywa nas nagła ulewa (a wszystko już zaczęło schnąć). Nawet na moment zaczynamy zastanawiać się czy by czasem nie przystanąć pod dachem, bo naprawdę leje, ale było to bardzo przelotne i zaraz się uspokoiło.
Nareszcie, od samego początku wyścigu, jedziemy we dwójkę. Najlepszy możliwy układ, najlepszy możliwy zespół, trzymamy sobie idealne tempo, zmiany wychodzą wtedy, kiedy powinny - miodzio. Od razu przelotowa wzrasta w okolice 30 km/h. O trasie nie powiem wiele - zwykle jeżdżę nią do Rzeszowa, więc nic "nowego" tam nie widziałem. "Ściana płaczu" w Ostrowcu przeszła spokojnie (na tyle spokojnie że Hipcia nie pamiętała, że tam był podjazd), dalej czekanie i czekanie na zmianę województwa, a potem czekanie na Nową Dębę.
W końcu i ona się pojawiła, przypominając nam jak to kiedyś (robiąc naszą pierwszą trzysetkę) jechaliśmy tędy - ale DDR. Teraz nie ma czasu na wygłupy i zabawy z kostkami. Za moment już zajeżdżamy do punktu.
PK11 Nowa Dęba:
Na miejscu dostajemy picie, kupę ciastek (w tym kilka na wynos do kieszeni). Dodatkowo kolega z punktu smaruje mi łańcuch (miałem to zrobić w Iłży, ale uznałem, że i tak wszystko się zmyje). O dziwo stwierdzam, że Krzyśka jeszcze nie było, pewnie położył się spać w Iłży. Ruszamy.
Etap 12: Nowa Dęba - Rzeszów
Trasa znana i zjeżdżona do bólu (chociaż nie rowerem). Zapadła noc, co jakiś czas siąpił deszcz, zaczął się potężny ruch. Miał nas dogonić jeden kolega byśmy go przeprowadzili przez Rzeszów, ale jakoś nie dogonił. Za to tuż przed Rzeszowem zaczynają przechodzić krótkie ulewy, do tego na przystanku Hipcia wpada w dziurę przy kostkach. Nic się nie stało, ale po chwili mnie woła. Snejk. Błyskawiczne łatanie, dobicie dętki tak, by tylko przejechać i walimy dalej. Zaraz zaczyna się Rzeszów, przelatujemy dwukrotnie na "bahama yellow". Znane tereny, tyle razy człowiek po nocach pokonywał po nocy całe 5 km z domu Hipci do siebie (serio 5 km? Wtedy to było dużo dalej. Na pewno), a teraz po prostu przelatuje nie wiedzieć kiedy.
Pod domem z przystanku wyskakuje moja Mama, która wyśledziła gdzie jesteśmy i zaskoczyła mnie. Ostre hamowanie mało nie skończyło się glebą. Szybkie pożegnanie i jedziemy dalej. Słysząc krzyk z tyłu "jedźcie ostrożnie!" potwierdzamy, że na pewno będziemy - przejeżdżając na czerwonym świetle. Kawałek drogi i zaraz już podjazd na Podkarpackiej (kiedyś też był dłuższy i bardziej strony) i potem już zjazd w Zwięczycy (teraz to też już Rzeszów - ech, czasy...).
PK12 Rzeszów:
PK jest w zajeździe Taurus. Wpadam dość szybko i szukam pompki. Nikt nie ma dużej, pożyczam jakąś większą, ale jakoś nie chce działać, wracam do swojej i dobijam koło. Pochłaniam na szybko bardzo dobre pączki, kawę i wylatujemy, bo Hipcia już prawie jajko znosi (jest jej zimno jak tylko staje i szybko chce się rozruszać). Dowiadujemy się, że za nami nikt nie jedzie. A przynajmniej wystarczająco blisko.
Etap 13: Rzeszów - Brzozów
Ten fragment miał 40 km, więc nie wiadomo kiedy go pokonaliśmy. Na wstępie dostajemy strasznie mocny ruch, szczególnie TIR-ów, a nawierzchnia wcale nie zachęcała do jazdy poboczem. Potem asfalt jest dobry i ruch ustaje więc można spokojnie pruć do przodu. Na szczęście nie pada, a i nawierzchnia jest sucha, do tego nad nami jak w nagrodę pojawiło się pięknie rozgwieżdżone niebo. I co z tego, jak trzeba patrzeć pod koła?
Na pierwszym podjeździe zdjąłem kurtkę by ją założyć po pierwszych dwóch zjazdach. Na razie zrobiło się górzyście, ale wysokość rosła bardzo powoli. To kiedy będą te podjazdy?! Na tym odcinku chyba nikt nas nie wyprzedził.
PK13 Brzozów:
Wita nas Koło Gospodyń Wiejskich, a w zasadzie migająca z daleka lampka. Wchodzimy, jem żurek, a Hipcia jak zwykle najada się ciastkami, bierzemy po Grześku do kieszeni (bo to tylko 50 km, więc blisko), ciepła kawa i wychodzimy zaraz za solowcem, który już jechał na autopilocie.
Etap 14: Brzozów - Ustrzyki Dolne
Zaczyna się od mocnego podjazdu do centrum, podjazdy się wyostrzają. Na razie jest ok, problem w tym, że widoczny na nawigacji PK Ustrzyki wcale jakoś się nie przybliża. Na razie jednak jedziemy, wolno bo wolno, ale jednak. Na podjeździe ze cztery razy spada mi łańcuch na wewnętrzną stronę kasety, ewidentnie coś się "samo" rozregulowało. Kilka razy musimy więc stawać. Hipcia jedzie pierwsza, ja ze względu na łańcuch staję i potem ją gonię. Powoli zaczyna mi się chcieć spać, więc celowo wypuszczam ją pierwszą i gonię po górkach. Takie sobie gonienie hipopotamka.
Sanok wita nas jebutnym zjazdem, przeprawa przez miasto lewym pasem po dziurawej drodze, a potem lądujemy na jakimś osiedlu (zamiast jechać prosto główną... ślad prowadził tak jak jechaliśmy). Zaczynają się serpentyny. Senność jest coraz większa. Znużenie też - PK Ustrzyki dalej jest tak daleko. Kurna, tak się wleczemy, że 50 km wychodzi nam aż tyle?
Temperatura leci w dół, w Sanoku było 5 stopni, pojawiają się mgły. Kilka razy stajemy na łyk kawy (nawet Hipcia raz postanawia się skusić); w końcu jednak postanawiamy się ubrać. Rozwalamy się na jezdni, rozpakowujemy wszystko. Jest jakoś trzecia w nocy, więc wcale nie zdziwiliśmy się, że ktoś się zatrzymał i pytał czy nam pomóc. W końcu jednak ruszamy, spać się przestało chcieć przynajmniej na chwilę a i cieplej się zrobiło, Hipcia zadowolona jest zwłaszcza z buffa na twarzy.
Niestety trudno zgonić sen z powiek na dłużej. Oczy same się zamykają i powoli zaczyna się śnić na jawie. Wprawdzie nie mam omamów czy zwidów ale pojawiają się moje znajome „kreskówki” (obraz przed oczami wygląda jakby ktoś założył na niego filtr przerabiający go na widok „rysunkowy”, z grubymi konturami, coraz gorzej jest utrzymać się na rowerze. Co jakiś czas staję na nogach by odpędzić dziada. Hipcia od czasu do czasu pokrzykuje do mnie aby nie zjeżdżał na bok (mimo że ani razu nie zjechałem przez sen – zdarzyło się to tylko kilka razy, celowo – ze dwa razy na jaja, żeby ją przestraszyć, a pozostałe żeby dać sobie chwilę ulgi od podjazdu), próbuje też zagadywać aby mnie rozbudzić. Tempo spada, do tego robi mi się cholernie niedobrze. A żołądek przecież mam pusty... PK Ustrzyki dalej się nie przybliża. Na zjazdach się rozbudzam (nie mam okularów bo były zapaćkane, więc łzy ciekną po policzkach). Dochodzę do stanu w którym jeszcze nie byłem, na wszelki wypadek nie piję kawy. A bo to wiem, czy ten łyk czegoś nie zrobi?
W końcu wśród mgieł pojawia się tablica "Ustrzyki Dolne". Ten odcinek był najgorszy, nigdy droga tak mi się nie dłużyła. No, może raz, jak jechaliśmy na pole namiotowe przez las po Mazurach. Ale tam było 10 km przez las, a nie tyle przez góry.
Do PK jeszcze kawałek, ale już przynajmniej jesteśmy. Na zjeździe do PK pół sekundy usnąłem i od razu tylne kółko się uślizgnęło na kocich łbach - to mnie rozbudziło. A może wcale mi się nie przysnęło? Już nie jestem pewien.
PK14 Ustrzyki Dolne:
Na punkcie wita nas Colesiu, który ze względu na zatrucie wycofał się z wyścigu. Na miejscu śpi dwóch zawodników. Poruszam się w trybie zombie - zadaję dużo głupich pytań, mówię od rzeczy (to akurat moja specjalizacja i to nawet gdy mi się nie chce spać), coś zjadam (kanapki!), siadam w końcu przed komputerem by sprawdzić gdzie kto jest na trasie. Jak tylko mogłem starałem się przedłużyć czas wyjścia, żeby nie usnąć (Hipcia jak zwykle chce już jechać). W końcu ruszamy, Wojtek podaje nam z głowy profil trasy.
Etap 15: Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
Już jest jasno, więc nie chce się tak spać. Na dzień dobry zjazd, potem wjeżdżamy w małe wioski, po drodze mijając stadko saren. Droga optycznie prowadzi w dół, a jednak jest podjazdem. Na jednym z większych staję i wciągam Grześka, tam wyprzedza nas solista. No i rzeźbimy. Jestem cholernie rozdrażniony (potwierdza się zasada, że z dowolnej wycieczki najtrudniejsze jest pierwszych 100 i ostatnie 50 km), chciałbym móc przynajmniej wbić powyżej 30 km/h. Niestety, raz, że podjazdy, a dwa, że wiatr w twarz.
Pojawiają się dwa długie zjazdy, wyciągam na nich coś ok. 60 km/h (a Wojtek mówił, że tam i 90 się jedzie) - nie mogłem dokręcać, bo najcięższa koronka z tyłu mi się nie wbijała. W końcu po drugim zjeździe to już "prawie tu". Mijamy "kultową" tablicę "Ustrzyki Górne 14" i podkręcamy tempo, żeby zejść poniżej 46.30. Lecimy pod 30 km/h.
W pewnym momencie rzucam Hipci zza pleców tekst: "Góral Nizinny tuż za nami!". Nawet się nie oglądnęła, tylko przyspieszyła od ręki o 3 km/h. Miałem litość, powiedziałem, że żartuję.
Pojawia się flaga "Meta 5 km" (na moje oko było to 7 km). Potem 2 km. A potem... potem ustawiamy się obok siebie, żeby wjechać na metę razem... po chwili już zsiadamy z rowerów. Nie ma braw, nie ma nikogo, pusto. Jeden tylko pracownik mówi nam, że biuro jest tam na dole.
PK15 (Meta) Ustrzyki Górne:
Schodzimy, odbijamy się, jemy bigos. Pijemy herbatę. Wychodzimy na słońce i zastanawiamy się nad ciężkim losem, bo pokój mamy dopiero od 15:00, a jest prawie 8:00... do tego napotkany człowiek powiedział, że wszystko zajęte i na pewno do 15:00 będziemy musieli czekać. W międzyczasie rozwalamy wszystko co mogliśmy do suszenia, jemy jakieś śniadanie, pijemy piwo. Pokój okazuje się być wolnym i po chwili już tam wchodzimy. Szybka kąpiel, odebranie dopingujących nas SMS-ów (dopiero tutaj przeczytałem) i spanie.
Zakończenie:
Pobudka za 2,5 h, żeby się nie rozespać i spędzić normalnie noc. Schodzimy na dół, jest tam już Wax, sprawdzam kto jest gdzie, SMS-uję z Olkiem, podając info o trasie, pijemy jeszcze jedno piwo i idziemy przejść się po okolicy. Jest piękna pogoda, to jakaś nowość. Początkowo zdrewniałe nogi się rozchodziły, więc wyłazimy na Połoninę. Chcieliśmy wyjść powyżej poziomu lasu, ale okazało się, że tam jeszcze z 1.5 h marszu, przez co na dole bylibyśmy około 21-22. A coś zjeść trzeba (nie zabraliśmy ze sobą nic do jedzenia ani do picia). Schodzimy, idziemy do sklepu. Nie zabraliśmy ze sobą niczego cywilnego do ubrania. Bagaż minimalny, wszystko rowerowe. Ale owcę sobie kupiliśmy! Pluszową! Nazwaliśmy ją Bee-bee-TOUR-Owiec.
W karczmie ma być spotkanie forumowe, około 20:00 wszyscy już siedzą, piją, gadają... zjadamy jakiś obiad i około 23:00 spadamy na bardzo zasłużony odpoczynek.
Podsumowanie:
- Całość zakończona z czasem 46 h 24 min. Grubo powyżej jakichkolwiek oczekiwań i jakichkolwiek planu. Oczywiście teraz - bogatsi w doświadczenia - uznajemy, że można było jeszcze trochę z tego czasu urwać. Jak to powiedział Adam Wojciechowski: będzie z czego schodzić na kolejnym wyścigu.
- Hipcia pobiła damski rekord o ponad osiem godzin (!).
- Zajęliśmy ex aequo 13 miejsce w kategorii i 23 w generalce.
- Organizacyjnie - rewelacja! Punkty świetnie wyposażone, kupa żarcia, kupa pozytywnych, pomocnych ludzi. Aż nie chciało sie wracać na trasę.
- Wielkie podziękowania dla Tomka i Górala Nizinnego za towarzystwo na trasie przez 300 i prawie 700 km.
- Równie wielkie podziękowania dla wszystkich, których relacje czytaliśmy w ramach przygotowywania się do wyścigu.
- I takie same dla wszystkich, którzy poświęcili czas, by obsługiwać nas na punktach kontrolnych.
- Potwierdza się, że "dzida od startu do mety" jest doskonałą strategią.
- Potwierdza się również, że najwięcej zyskuje się na postojach i spaniu.
- ... i pewnie coś tu jeszcze dopiszę.
Trasę dorzucę wieczorem. Pewnie pojawią się też uzupełnienia i korekty (gdy coś mi się przypomni).
Dystans też zostanie poprawiony gdy uda się nam to jakoś jednoznacznie ustalić.
- DST 1012.70km
- Czas 39:24
- VAVG 25.70km/h
- VMAX 63.00km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 22 sierpnia 2014
Kategoria < 25km, do czytania
Wyprawa na pierwszy koniec Polski czyli dojazd na BBT
Wstaliśmy rano, wzięliśmy juz przygotowane rowery i
ruszyliśmy jak zawsze na Zachodnią. Na miejscu po chwili pojawił się Ricardo ze
swoją nową szosą z przebiegiem 200 km. Zdziwił się nieco, że mamy mało bagażu. Faktycznie
niewiele tego było: dwie torby podsiodłowe i mały plecak zapchany jedzeniem na
drogę (głównie owocami); wzięliśmy ze sobą tylko to co mogłoby się przydać na
trasę, żadnych rzeczy „cywilnych” itp. Pociąg do Świnoujścia - oczywiście
spóźniony - wtoczył się na stację chwilę po ósmej. Myślałem, że będzie to
maleństwo ze standardowym małym przedziałem rowerowym, tymczasem był to duży
wagon z połową przeznaczoną na rowery. Prawie doszczętnie zapchaną, bo w środku
byli już Wilk, Blondas, Tytan i na oko jeszcze ósemka osób.
Wepchnęliśmy swoje pojazdy, zajęliśmy miejsca i po chwili odpieczętowaliśmy pierwsze piwo. Chłopaki tymczasem przegadywali coraz to różniejsze tematy, czyli opowieści z cyklu "kiedyś mi się wydarzyło". Ogólnie nuda. Próbowaliśmy spać, zawsze trochę więcej snu przed wyścigiem może się przydać, ale różnie z tym bywało, jak w końcu usnęliśmy porządnie, to stanęliśmy w Poznaniu i zrobił się szum, bo wsiedli Kot z CRL-em. Później, w okolicach Szczecina dosiedli się Robert1973 z dwoma kolegami. Pogoda za oknem była zmienna, czasem słońce, czasem się chmurzyło, ale ogóle była dobrym prognostykiem na jutrzejszy start.
Nareszcie Świnoujście. Nasze rowery były na wierzchu, więc jako jedni z pierwszych wypakowaliśmy się z pociągu i ruszyliśmy w stronę nadpływającego promu. Tam czekała już grupka lokalnych rowerzystów, dwie sakwiarki, a po chwili stawiła się również cała nasza gromadka.
Po przeprawieniu się ruszyliśmy do Bryzy (część pojechała najpierw na miejsce noclegu), by dowiedzieć się, że odbioru pakietów jednak nie będzie, bo nikogo już nie ma (mimo ,że zdążyliśmy przed 16.30!). Stamtąd więc ruszyliśmy do MDK, gdzie pojawiło się trochę znajomych twarzy (niektórzy już z numerami startowymi). Po zrobieniu zdjęcia forumowego naliczyliśmy się 33 osób z forum. Czyżby najliczniejsza reprezentacja?
Odprawa. Sprawna. Standardowo gadanie o trasie, punktach kontrolnych, żarciu i słowo od sponsora. Sędzia wyścigu groźnie również przestrzegł że nie będzie tolerował żadnego odstępstwa od regulaminu, dając jako przykład wyścigi zagraniczne, gdzie kasa jest jeszcze większa, ale jak komuś coś się nie podoba, to może spadać.
Została nam godzina do Masy Krytycznej, w międzyczasie bujnęliśmy się po klucz do pokoju, wróciliśmy akurat przed startem. Nie chcieliśmy iść, ale Transatlantyk przekonał nas, że w sumie można się przewieźć, bo organizatorom zależy... no to pojechaliśmy. Podpisaliśmy listę i pojechaliśmy. Zaraz po strzale z armaty.
Pierwszy raz w życiu jechałem w Masie Krytycznej. Czyli robiąc start honorowy. Nuda, nuda, nuda, nuda, trochę hulajnogoroweru, ciągłe hamowanie i dalej nuda. Ale odprężająca nuda, przynajmniej dla mnie. Hipcia wszystkimi czterema łapami zapierała się przed udziałem w tym „wydarzeniu” , a jak już jechała to widać było, że zaraz nie wytrzyma i porozjeżdża wszystkich i wszystko na drodze – cały czas marudziła.
Już wiemy dlaczego w MK nie bierzemy udziału. Była prowadzona przez jaką babeczkę, która pod niebiosa wychwalała tegorocznych uczestników BBT, jacy to oni są cudowni i wytrzymali, przerywając od czasu do czasu na kilka słów o zaletach jazdy na rowerze, i o tym że Świnoujście to miasto przyjazne rowerzystom.
W międzyczasie zepsułem też czujnik kadencji. Gówniany kabelek z gniazda Sigmy znowu pękł.
Na szczęście męczarnie się skończyły i dojechaliśmy do tego zasranego placu na którym toto miało się skończyć. A tam znowu gadanie i gadanie… które nie wyglądało jakby miało się skończyć, o BBT, jego historii i znowu o rowerach. Nie wytrzymaliśmy i wzorem Waxa i Yoshka pojechaliśmy do Bryzy aby tam w końcu może upolować swoje pakiety startowe.
W Bryzie przed świetlicą już ustawiła się mała kolejka. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że to trochę niepoważne traktowanie zawodników, zwłaszcza że była już godzina 20:00 i na pewno większość chciała położyć się w miarę wcześnie spać. Najpierw pojawiła się nasz pani lekarz dorabiającą okazjonalnie jako maskota-wiewiórka (od sponsora) a po dłużej chwili dziewczyna, która w końcu nas „obsłużyła”. Dostaliśmy (jako świeżynki) różowe numery (mój ulubiony kolor, który jednak zupełnie mi nie pasował do czerwonej koszulki), również różowe worki na buty mające spełniać funkcję torby na przepak na DPK,zupełnie niepotrzebne mapki Jeleniej Góry i miód.
Swoją drogą ciekawe po co taka stygmatyzacja – żeby „stary” wiedział z kim jedzie w grupie, czy żeby sędzia bardziej zwracał na świeżaków uwagi?
Stamtąd zawinęliśmy już do swojej lokalizacji, nocowaliśmy w fajnym miejscu praktycznie zaraz przy przystań promowej, więc rano będzie można 5 min dłużej pospać.
Wybraliśmy się jeszcze na pizzę do Da Grasso. Ja zamówiłem a Hipcia skoczyła na zakupy na śniadanie. Dziwny był wyraz kelnerki kiedy poprosiłem ją o dwie największe pizzę i dwa piwa, dopiero jak wróciła Hipcia to zrozumiała, że nie chciałem tego wszystkiego sam opchnąć. Chociaż… dwie największe z DaGrasso? Do zrobienia.
Wciągnęliśmy po jednej dużej pizzy czujnie obserwując przy tym grupkę rosłych Niemców przy stole obok (a bo to wiadomo czy oni wiedzą, że wojna się skończyła?). Pozostało jeszcze szybkie naprawienie kadencji, spakowanie się na trasę i spakowanie przepaków (worki „na buty” okazały się całkiem pojemne, więc wszytko co zakładaliśmy zabrać wpakowaliśmy do nich), uroczyste przypięcie numerów na ubranie i rower oraz uzupełnienie zapasu węglowodanów o dwa piwa (a mieliśmy nie pić przed startem!). Przed północą położyliśmy się spać.
Wepchnęliśmy swoje pojazdy, zajęliśmy miejsca i po chwili odpieczętowaliśmy pierwsze piwo. Chłopaki tymczasem przegadywali coraz to różniejsze tematy, czyli opowieści z cyklu "kiedyś mi się wydarzyło". Ogólnie nuda. Próbowaliśmy spać, zawsze trochę więcej snu przed wyścigiem może się przydać, ale różnie z tym bywało, jak w końcu usnęliśmy porządnie, to stanęliśmy w Poznaniu i zrobił się szum, bo wsiedli Kot z CRL-em. Później, w okolicach Szczecina dosiedli się Robert1973 z dwoma kolegami. Pogoda za oknem była zmienna, czasem słońce, czasem się chmurzyło, ale ogóle była dobrym prognostykiem na jutrzejszy start.
Nareszcie Świnoujście. Nasze rowery były na wierzchu, więc jako jedni z pierwszych wypakowaliśmy się z pociągu i ruszyliśmy w stronę nadpływającego promu. Tam czekała już grupka lokalnych rowerzystów, dwie sakwiarki, a po chwili stawiła się również cała nasza gromadka.
Po przeprawieniu się ruszyliśmy do Bryzy (część pojechała najpierw na miejsce noclegu), by dowiedzieć się, że odbioru pakietów jednak nie będzie, bo nikogo już nie ma (mimo ,że zdążyliśmy przed 16.30!). Stamtąd więc ruszyliśmy do MDK, gdzie pojawiło się trochę znajomych twarzy (niektórzy już z numerami startowymi). Po zrobieniu zdjęcia forumowego naliczyliśmy się 33 osób z forum. Czyżby najliczniejsza reprezentacja?
Odprawa. Sprawna. Standardowo gadanie o trasie, punktach kontrolnych, żarciu i słowo od sponsora. Sędzia wyścigu groźnie również przestrzegł że nie będzie tolerował żadnego odstępstwa od regulaminu, dając jako przykład wyścigi zagraniczne, gdzie kasa jest jeszcze większa, ale jak komuś coś się nie podoba, to może spadać.
Została nam godzina do Masy Krytycznej, w międzyczasie bujnęliśmy się po klucz do pokoju, wróciliśmy akurat przed startem. Nie chcieliśmy iść, ale Transatlantyk przekonał nas, że w sumie można się przewieźć, bo organizatorom zależy... no to pojechaliśmy. Podpisaliśmy listę i pojechaliśmy. Zaraz po strzale z armaty.
Pierwszy raz w życiu jechałem w Masie Krytycznej. Czyli robiąc start honorowy. Nuda, nuda, nuda, nuda, trochę hulajnogoroweru, ciągłe hamowanie i dalej nuda. Ale odprężająca nuda, przynajmniej dla mnie. Hipcia wszystkimi czterema łapami zapierała się przed udziałem w tym „wydarzeniu” , a jak już jechała to widać było, że zaraz nie wytrzyma i porozjeżdża wszystkich i wszystko na drodze – cały czas marudziła.
Już wiemy dlaczego w MK nie bierzemy udziału. Była prowadzona przez jaką babeczkę, która pod niebiosa wychwalała tegorocznych uczestników BBT, jacy to oni są cudowni i wytrzymali, przerywając od czasu do czasu na kilka słów o zaletach jazdy na rowerze, i o tym że Świnoujście to miasto przyjazne rowerzystom.
W międzyczasie zepsułem też czujnik kadencji. Gówniany kabelek z gniazda Sigmy znowu pękł.
Na szczęście męczarnie się skończyły i dojechaliśmy do tego zasranego placu na którym toto miało się skończyć. A tam znowu gadanie i gadanie… które nie wyglądało jakby miało się skończyć, o BBT, jego historii i znowu o rowerach. Nie wytrzymaliśmy i wzorem Waxa i Yoshka pojechaliśmy do Bryzy aby tam w końcu może upolować swoje pakiety startowe.
W Bryzie przed świetlicą już ustawiła się mała kolejka. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że to trochę niepoważne traktowanie zawodników, zwłaszcza że była już godzina 20:00 i na pewno większość chciała położyć się w miarę wcześnie spać. Najpierw pojawiła się nasz pani lekarz dorabiającą okazjonalnie jako maskota-wiewiórka (od sponsora) a po dłużej chwili dziewczyna, która w końcu nas „obsłużyła”. Dostaliśmy (jako świeżynki) różowe numery (mój ulubiony kolor, który jednak zupełnie mi nie pasował do czerwonej koszulki), również różowe worki na buty mające spełniać funkcję torby na przepak na DPK,zupełnie niepotrzebne mapki Jeleniej Góry i miód.
Swoją drogą ciekawe po co taka stygmatyzacja – żeby „stary” wiedział z kim jedzie w grupie, czy żeby sędzia bardziej zwracał na świeżaków uwagi?
Stamtąd zawinęliśmy już do swojej lokalizacji, nocowaliśmy w fajnym miejscu praktycznie zaraz przy przystań promowej, więc rano będzie można 5 min dłużej pospać.
Wybraliśmy się jeszcze na pizzę do Da Grasso. Ja zamówiłem a Hipcia skoczyła na zakupy na śniadanie. Dziwny był wyraz kelnerki kiedy poprosiłem ją o dwie największe pizzę i dwa piwa, dopiero jak wróciła Hipcia to zrozumiała, że nie chciałem tego wszystkiego sam opchnąć. Chociaż… dwie największe z DaGrasso? Do zrobienia.
Wciągnęliśmy po jednej dużej pizzy czujnie obserwując przy tym grupkę rosłych Niemców przy stole obok (a bo to wiadomo czy oni wiedzą, że wojna się skończyła?). Pozostało jeszcze szybkie naprawienie kadencji, spakowanie się na trasę i spakowanie przepaków (worki „na buty” okazały się całkiem pojemne, więc wszytko co zakładaliśmy zabrać wpakowaliśmy do nich), uroczyste przypięcie numerów na ubranie i rower oraz uzupełnienie zapasu węglowodanów o dwa piwa (a mieliśmy nie pić przed startem!). Przed północą położyliśmy się spać.
- DST 24.42km
- Czas 01:34
- VAVG 15.59km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 21 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, transport
No to wio!
No to start. Ostatni powrót z pracy, jutro cały dzień w pociągu i w sobotę rano startujemy. Kto zna nasze nazwiska ten śledzi na żywo, kto nie zna - kibicuje wszystkim.
Do twittera bym się nie przywiązywał, może coś się pojawi przed i po wyścigu. W trakcie - cisza.
Do twittera bym się nie przywiązywał, może coś się pojawi przed i po wyścigu. W trakcie - cisza.
- DST 8.15km
- Czas 00:20
- VAVG 24.45km/h
- Sprzęt Zenon