Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2015
Dystans całkowity: | 1189.53 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 68:05 |
Średnia prędkość: | 17.47 km/h |
Suma podjazdów: | 9951 m |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 45.75 km i 2h 37m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 6 października 2015
Kategoria do czytania, transport
Praca
Piasta zaczęła wydawać zupełnie nowe dźwięki. Czyli agonia postępuje.
Najgorszą rzeczą po wyprawie jest to, że masz z tyłu głowy świadomość tego, że trzeba napisać relację...
Najgorszą rzeczą po wyprawie jest to, że masz z tyłu głowy świadomość tego, że trzeba napisać relację...
- DST 17.00km
- Czas 00:55
- VAVG 18.55km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 5 października 2015
Kategoria do czytania, transport
Żyję
Ale co to za życie? Gdzie namiot, trasa, batony? Gdzie widoki, góry, podjazdy? Gdzie?
- DST 7.88km
- Czas 00:23
- VAVG 20.56km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 4 października 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 23
Mogliśmy spać długo, ale przyzwyczajeni do wczesnych pobudek zrywamy się, gdy na zewnątrz jest jeszcze szaro. Już z rowerów witamy ładny, mglisty wschód słońca.
Piasta trzyma się wcale mocno, ale Hipcia na koniec bierze ode mnie część bagażu. Odejmijmy te dwa kilo obciążenia. Potępieńcze piski odzywają się co jakiś czas z dołu, śpiewając „Die, die my Darling”.
Robi się trochę nierówno, ale do połknięcia pozostają jedynie pojedyncze pagórki. Jak wisienka na torcie, na mojej mapie tkwi czerwona szpileczka, oznaczająca ostatnią przełęcz, którą mamy zdobyć.
Mijamy wyrysowane na drodze oznaczenia startu jakiegoś wyścigu, pewnie samochodowego, tak przynajmniej można wywnioskować z pobliskich plakatów. Zjeżdżamy do Trutnova, a później zaczynamy się wspinać. Pojawiają się pierwsze oznaki zbliżającego się końca: na drogowskazie pojawia się Jelenia Góra.
Podjazd jest bardzo łagodny. Chmury się rozstępują i na sam koniec dostajemy piękne słońce, wymuszające postój na zdjęcie ciuchów. Na poboczu zaczynają pojawiać się żele, mijają nas szosowcy, a gdy już na sam koniec wymija nas kabriolet (i to na polskich blachach), wiemy, że tradycyjna kultowość przełęczy jest utrzymana. Nawet na sam koniec dostajemy pełen zestaw.
Podjazd pod Okraj jest łagodny. Śmiejemy się do siebie, radośnie pokonując kolejne metry: maksymalnie sześć procent to – w porównaniu z poprzednimi tygodniami - prawie płasko; zdobywanie przełęczy po takim nachyleniu, to prawie jak spacer.
Droga prowadzi przez ładne, zielone łąki, pojawiają się pojedyncze domki… W końcu samochodów jest jakby więcej, pojawiają się budynki, a czerwona kropka pokrywa się ze znacznikiem na GPS-ie. Przełęcz Okraj. Rzeczpospolita Polska. Dzień dobry, witamy w domu.
Przystajemy na namiastkę sesji fotograficznej, którą ciężko jakoś zorganizować, bo każde wolne miejsce zapchane jest samochodami. Poprzestajemy więc na kilku symbolicznych zdjęciach i powoli zaczynamy turlać się w dół. Początkowo jest ciężko, bo trzeba przebić się przez chmarę samochodów, które jadą w górę, parkują, ruszają i robią niewiarygodny wręcz bałagan na wąskiej, górskiej drodze. W końcu wszystko się odtyka i ruszamy w dół. Zaskoczeni tym, że znaki ostrzegawcze są… żółte! Nigdy nie zwracaliśmy na to uwagi!
Plan został zmieniony już wczoraj: pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Janowic Wielkich, ale uznaliśmy, że w Jeleniej będzie wygodniej znaleźć otwarty sklep i będzie gdzie czekać na pociąg. Poza tym nie chcieliśmy utknąć pośród niczego, gdy rozwali się zupełnie piasta. Akurat złożyło się przyjemnie, bo mieliśmy cały czas z górki, aż do samego miasta. Oczywiście nie mogło obyć się bez zakazu dla rowerów i wyrzucenia nas na – trzeba przyznać, dobrze wykonaną – drogę rowerową przez las.
Zagadując jeszcze po drodze jednych ludzi dojeżdżamy na dworzec. Wyglądający znajomo dworzec. Czy to nie tutaj, niecałe dwa miesiące temu, po GMRDP biegłem kupić bilety w kasie? Tak, to na pewno tu.
Kupuję bilety. Do pociągu mamy dużo czasu. Krótka wizyta w dworcowej toalecie za złotówkę za wejście pozwala się doprowadzić do stanu względnego podobieństwa do typowego przedstawiciela naszego gatunku. Szybkie telefony z informacją, że przeżyliśmy i ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Nie jesteśmy wybredni: Pizza Hut oferująca żarcie i dzban piwa aż nadto spełnia nasze skromne wymagania.
Pochłaniamy obie pizze w godnym naśladowania tempie, raz tylko zaczepieni przez.. niemieckich turystów, którzy byli zaciekawieni, dokąd podróżujemy. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i właśnie skończyliśmy, nie kryli zdziwienia. „Żeby Polacy na rowerach? W podróż?” – zdawały się mówić ich oczy.
Dzban piwa, mieszczący w sobie dwa litry, rozlany na dwie osoby, okazał się być płynną śmiercią. Powrót na kołach nie miał prawa zaistnieć. Na dworzec dotarliśmy pieszo, robiąc jeszcze zakupy.
Usiedliśmy ciężko na dworcowej ławce. Nagle zrobiło się cicho. Droga właśnie się skończyła. „Po wszystkim, panie Frodo”. Siedzimy, zastanawiając się nad tym, dlaczego tak nagle czegoś brakuje. Siedzenie na tyłku zdecydowanie tu nie pasuje. Rowery stoją pod ścianą. Do jasnej choroby, jest za wcześnie na przerwę! Za wcześnie na nocleg! To już? Koniec? Wkładam twarz w dłonie i po raz setny dzisiaj masuję czoło. Bezruch i czekanie nie potrafią się pogodzić z trwającym ponad trzy tygodnie nieprzerwanym przesuwaniem się naprzód. Żółta nitka śladu wygasła, GPS nie kieruje dalej.
Wyciągamy aparat, przeglądamy kilka zdjęć. Powoli zbliża się godzina naszego odjazdu, na dworcu pojawia się coraz więcej ludzi. Śmiesznie wyglądamy: ubrani w grube bluzy, w długich spodniach, a Hipcia do tego z czapką na głowie, gdy obok nas jakiś ojciec odprowadzający studentkę na pociąg stoi sobie w sandałach i krótkich spodenkach. Wcale nie jest ciepło. I chętnie założyłbym jeszcze kurtkę. Dobrodziejstwo nieustannego ruchu przestało grzać, zmęczone cielska nie produkują już ciepła same z siebie.
W końcu nadchodzi pora. Ten sam pociąg, którym wracaliśmy z GMRDP. Tym razem rozbijamy się od razu w części dla rowerów. Karimaty, śpiwory. Sok, Sprite, woda, piwo… większość z tego dojedzie z nami do Warszawy, bo praktycznie zaraz zapadamy w sen.
Budzik dzwoni samym rankiem. Przed nami tradycyjna Pielgrzymka Brudasa. Rankiem do domu. Drzwi tak zamknięte, jak były, bałagan zupełnie nieruszony – czyli złodziei nie było. Kąpiel. Ciepła woda. Światło. Tracona równowaga i echo głosu od ścian.
Znana droga do pracy, już lekki, śmieszny, zabawny rower. Zabawka tylko, już nie pojazd. Blokada, przypięcie roweru. Winda. Powitanie dawno nie widzianych twarzy. Łazienka. Dżinsy w irytująco luźny sposób obijają się o przyzwyczajone do obcisków kostki. Pokój. Kubek. Kuchnia. Czajnik.
Zasiadam na fotelu. Biorę ze stołu kubek pełen gorącej kawy. Biorę jeden, króciutki łyk, parząc sobie niemiłosiernie usta. Przełykam gorący napój. Zagłębiam się w fotelu.
Wzdycham i mówię: „O, kurwa!”.
Zagłębiam twarz w dłoniach. Dwadzieścia trzy dni jazdy, zapisane maczkiem w zielonym notatniku, krzyczą do mnie, uświadamiając, że całą tę podróż będę musiał odbyć jeszcze raz. Że teraz trzeba to wszystko spisać.
Bardzo przyjemna, wbrew pozorom, wycieczka śladem tej wyprawy, czeka na opisanie. Opisanie, które… które właśnie dobiegło końca. Jeśli dojechałeś tu wraz z nami, dziękuję w imieniu naszej dwójki i polecam nas na przyszłość.
Koniec.
Krótkie podsumowanie:
- dystans: 4060 km,
- przewyższenia: ponad 72000 m (8 x Mt. Everest),
- średnio: 178 km dziennie,
- trzy razy powyżej 2700 m n.p.m., w tym raz powyżej 2900 (Ötztal),
- najdłuższy podjazd trwał 7h 20 min (z przerwami) – Passo di Crocedomini. Drugim najdłuższym był Colle del Nivolet – 6:40,
- rekord prędkości: Hipcia: 76 km/h, ja: 86 km/h,
- najwyższy nocleg: 2620 m (tuż poniżej Passo di Stelvio),
- maksymalne nachylenie - 21% (na znaku podali 23%) - Turracher Höhe,
- najniższa temperatura - -2 st. C. (podjazd pod Passo Sanpellegrino, rankiem),
- przez cały wyjazd nie wypiliśmy ani nie zjedliśmy niczego ciepłego (pomijając napoje grzane w śpiworze na rano).
Piasta trzyma się wcale mocno, ale Hipcia na koniec bierze ode mnie część bagażu. Odejmijmy te dwa kilo obciążenia. Potępieńcze piski odzywają się co jakiś czas z dołu, śpiewając „Die, die my Darling”.
Robi się trochę nierówno, ale do połknięcia pozostają jedynie pojedyncze pagórki. Jak wisienka na torcie, na mojej mapie tkwi czerwona szpileczka, oznaczająca ostatnią przełęcz, którą mamy zdobyć.
Mijamy wyrysowane na drodze oznaczenia startu jakiegoś wyścigu, pewnie samochodowego, tak przynajmniej można wywnioskować z pobliskich plakatów. Zjeżdżamy do Trutnova, a później zaczynamy się wspinać. Pojawiają się pierwsze oznaki zbliżającego się końca: na drogowskazie pojawia się Jelenia Góra.
Podjazd jest bardzo łagodny. Chmury się rozstępują i na sam koniec dostajemy piękne słońce, wymuszające postój na zdjęcie ciuchów. Na poboczu zaczynają pojawiać się żele, mijają nas szosowcy, a gdy już na sam koniec wymija nas kabriolet (i to na polskich blachach), wiemy, że tradycyjna kultowość przełęczy jest utrzymana. Nawet na sam koniec dostajemy pełen zestaw.
Podjazd pod Okraj jest łagodny. Śmiejemy się do siebie, radośnie pokonując kolejne metry: maksymalnie sześć procent to – w porównaniu z poprzednimi tygodniami - prawie płasko; zdobywanie przełęczy po takim nachyleniu, to prawie jak spacer.
Droga prowadzi przez ładne, zielone łąki, pojawiają się pojedyncze domki… W końcu samochodów jest jakby więcej, pojawiają się budynki, a czerwona kropka pokrywa się ze znacznikiem na GPS-ie. Przełęcz Okraj. Rzeczpospolita Polska. Dzień dobry, witamy w domu.
Przystajemy na namiastkę sesji fotograficznej, którą ciężko jakoś zorganizować, bo każde wolne miejsce zapchane jest samochodami. Poprzestajemy więc na kilku symbolicznych zdjęciach i powoli zaczynamy turlać się w dół. Początkowo jest ciężko, bo trzeba przebić się przez chmarę samochodów, które jadą w górę, parkują, ruszają i robią niewiarygodny wręcz bałagan na wąskiej, górskiej drodze. W końcu wszystko się odtyka i ruszamy w dół. Zaskoczeni tym, że znaki ostrzegawcze są… żółte! Nigdy nie zwracaliśmy na to uwagi!
Plan został zmieniony już wczoraj: pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Janowic Wielkich, ale uznaliśmy, że w Jeleniej będzie wygodniej znaleźć otwarty sklep i będzie gdzie czekać na pociąg. Poza tym nie chcieliśmy utknąć pośród niczego, gdy rozwali się zupełnie piasta. Akurat złożyło się przyjemnie, bo mieliśmy cały czas z górki, aż do samego miasta. Oczywiście nie mogło obyć się bez zakazu dla rowerów i wyrzucenia nas na – trzeba przyznać, dobrze wykonaną – drogę rowerową przez las.
Zagadując jeszcze po drodze jednych ludzi dojeżdżamy na dworzec. Wyglądający znajomo dworzec. Czy to nie tutaj, niecałe dwa miesiące temu, po GMRDP biegłem kupić bilety w kasie? Tak, to na pewno tu.
Kupuję bilety. Do pociągu mamy dużo czasu. Krótka wizyta w dworcowej toalecie za złotówkę za wejście pozwala się doprowadzić do stanu względnego podobieństwa do typowego przedstawiciela naszego gatunku. Szybkie telefony z informacją, że przeżyliśmy i ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Nie jesteśmy wybredni: Pizza Hut oferująca żarcie i dzban piwa aż nadto spełnia nasze skromne wymagania.
Pochłaniamy obie pizze w godnym naśladowania tempie, raz tylko zaczepieni przez.. niemieckich turystów, którzy byli zaciekawieni, dokąd podróżujemy. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i właśnie skończyliśmy, nie kryli zdziwienia. „Żeby Polacy na rowerach? W podróż?” – zdawały się mówić ich oczy.
Dzban piwa, mieszczący w sobie dwa litry, rozlany na dwie osoby, okazał się być płynną śmiercią. Powrót na kołach nie miał prawa zaistnieć. Na dworzec dotarliśmy pieszo, robiąc jeszcze zakupy.
Usiedliśmy ciężko na dworcowej ławce. Nagle zrobiło się cicho. Droga właśnie się skończyła. „Po wszystkim, panie Frodo”. Siedzimy, zastanawiając się nad tym, dlaczego tak nagle czegoś brakuje. Siedzenie na tyłku zdecydowanie tu nie pasuje. Rowery stoją pod ścianą. Do jasnej choroby, jest za wcześnie na przerwę! Za wcześnie na nocleg! To już? Koniec? Wkładam twarz w dłonie i po raz setny dzisiaj masuję czoło. Bezruch i czekanie nie potrafią się pogodzić z trwającym ponad trzy tygodnie nieprzerwanym przesuwaniem się naprzód. Żółta nitka śladu wygasła, GPS nie kieruje dalej.
Wyciągamy aparat, przeglądamy kilka zdjęć. Powoli zbliża się godzina naszego odjazdu, na dworcu pojawia się coraz więcej ludzi. Śmiesznie wyglądamy: ubrani w grube bluzy, w długich spodniach, a Hipcia do tego z czapką na głowie, gdy obok nas jakiś ojciec odprowadzający studentkę na pociąg stoi sobie w sandałach i krótkich spodenkach. Wcale nie jest ciepło. I chętnie założyłbym jeszcze kurtkę. Dobrodziejstwo nieustannego ruchu przestało grzać, zmęczone cielska nie produkują już ciepła same z siebie.
W końcu nadchodzi pora. Ten sam pociąg, którym wracaliśmy z GMRDP. Tym razem rozbijamy się od razu w części dla rowerów. Karimaty, śpiwory. Sok, Sprite, woda, piwo… większość z tego dojedzie z nami do Warszawy, bo praktycznie zaraz zapadamy w sen.
Budzik dzwoni samym rankiem. Przed nami tradycyjna Pielgrzymka Brudasa. Rankiem do domu. Drzwi tak zamknięte, jak były, bałagan zupełnie nieruszony – czyli złodziei nie było. Kąpiel. Ciepła woda. Światło. Tracona równowaga i echo głosu od ścian.
Znana droga do pracy, już lekki, śmieszny, zabawny rower. Zabawka tylko, już nie pojazd. Blokada, przypięcie roweru. Winda. Powitanie dawno nie widzianych twarzy. Łazienka. Dżinsy w irytująco luźny sposób obijają się o przyzwyczajone do obcisków kostki. Pokój. Kubek. Kuchnia. Czajnik.
Zasiadam na fotelu. Biorę ze stołu kubek pełen gorącej kawy. Biorę jeden, króciutki łyk, parząc sobie niemiłosiernie usta. Przełykam gorący napój. Zagłębiam się w fotelu.
Wzdycham i mówię: „O, kurwa!”.
Zagłębiam twarz w dłoniach. Dwadzieścia trzy dni jazdy, zapisane maczkiem w zielonym notatniku, krzyczą do mnie, uświadamiając, że całą tę podróż będę musiał odbyć jeszcze raz. Że teraz trzeba to wszystko spisać.
Bardzo przyjemna, wbrew pozorom, wycieczka śladem tej wyprawy, czeka na opisanie. Opisanie, które… które właśnie dobiegło końca. Jeśli dojechałeś tu wraz z nami, dziękuję w imieniu naszej dwójki i polecam nas na przyszłość.
Koniec.
Krótkie podsumowanie:
- dystans: 4060 km,
- przewyższenia: ponad 72000 m (8 x Mt. Everest),
- średnio: 178 km dziennie,
- trzy razy powyżej 2700 m n.p.m., w tym raz powyżej 2900 (Ötztal),
- najdłuższy podjazd trwał 7h 20 min (z przerwami) – Passo di Crocedomini. Drugim najdłuższym był Colle del Nivolet – 6:40,
- rekord prędkości: Hipcia: 76 km/h, ja: 86 km/h,
- najwyższy nocleg: 2620 m (tuż poniżej Passo di Stelvio),
- maksymalne nachylenie - 21% (na znaku podali 23%) - Turracher Höhe,
- najniższa temperatura - -2 st. C. (podjazd pod Passo Sanpellegrino, rankiem),
- przez cały wyjazd nie wypiliśmy ani nie zjedliśmy niczego ciepłego (pomijając napoje grzane w śpiworze na rano).
- DST 112.47km
- Czas 07:14
- VAVG 15.55km/h
- Podjazdy 1491m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 3 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 22
Noc była bardzo ciepła. Tak ciepła, że nawet zwykle zakutana w śpiwór Hipcia rozkopywała się w poszukiwaniu chłodu. Rankiem przywitało nas osiem stopni i zapowiedź słonecznego, przyjemnego dnia – promienie słońca przebijające się przez las. Mimo to i tak ruszyliśmy ciepło ubrani. Wbrew wszelkim pozorom, zakończone właśnie wczoraj trzy tygodnie jazdy odbijały się na nas. Najbardziej widocznym objawem było szybsze marznięcie. Hipcia jak zwykle jechała ubrana ciepło, ale w sytuacjach, w których zwykle skarżyłbym się na gorąco, jechałem w bluzie, szczelnie zapięty pod samą szyję.
Las opuściliśmy wygodną, leśną drogą, na której zresztą byliśmy do tej pory rozbici. Do granicy z Czechami pozostało około czterdziestu kilometrów, które bardzo szybko nam minęły na szerokiej, pagórkowatej drodze. Przed nami rozpościerała się szeroka panorama pól i łąk.
Na granicy już z daleka można było zauważyć spory napis „Wohin werschwinden die Grenzen?”, co roboczo i wcale wiernie przetłumaczyłem sobie na „Kto podpierniczył granicę?”. Przejechaliśmy pomiędzy resztkami starych budek na granicy i wjechaliśmy do Republiki Czeskiej.
Początek przez Czechy to niekończące się pagórki. Bujamy się w okolicach pięciuset metrów powyżej poziomu morza: to w górę, to w dół. To między łąki, to między drzewa. Dookoła nikogo: boczna droga początkowo prowadziła przez miasteczka, by później wjechać między małe wioski.
Na jednym z przystanków orientuję się, że piasta dość znacząco się poluźniła. Pewnie, gdybym miał czym, próbowałbym jej pomóc, ale towarzyszyło mi dziwne uczucie mówiące, że co najwyżej dowiedziałbym się wtedy, że jesteśmy w ciemnym miejscu. Zresztą… nigdy nie rozkręcałem tylnej piasty. Poza tym pośrodku tych wiosek mógłbym co najwyżej dostać koło od wozu drabiniastego.
Przejeżdamy obok miasta Dačice. Wydaje mi się być małym miastem, więc nawet nie próbuję szukać tam serwisu. Zresztą jest sobota. I nie spodziewam się, żeby w małych miasteczkach był dostęp do serwisów.
Droga prowadzi boczną dróżką w lasy, w których trafiamy nawet na kilka dziesięcioprocentowych, krótkich ścianek. W końcu wyjeżdżamy z lasów i wypadamy na krajówkę. Wiatr nie ma się już na czym zatrzymać, ale wcale nam to nie przeszkadza, bo pomaga, ile może.
Pierwszą większą miejscowością jest Jihlava. Z daleka (na mapie) widać, że jest to duża miejscowość. Już na wjeździe, na widok stojącego na poboczu patrolu policji, zarządzam przystanek i podbiegam zapytać o sklep. No… może będzie. W centrum miasta jest duża galeria handlowa. Namierzam ją na GPS-ie i po chwili już mkniemy w jej kierunku.
Znalazła się. Hipcia zostaje przy rowerach: skulony, mały obdartus siedzący przy brudnych rowerach, wprost na schodach galerii wyglądał tak smętnie w tłumie elegancko ubranych ludzi, że aż zrobiło mi się przykro. A smutniej się jeszcze zrobiło, gdy dowiedziałem się, że siedziała na widoku ludzi z restauracji. Dobrze, że nie mieliśmy polskiej flagi.
Przebiegłem się dookoła galerii. Wszystkie galerie handlowe muszą być budowane według tego samego szablonu. Nie widząc czeskich napisów, czułem się jak w Polsce – nawet sklepy były te same. W końcu trafiłem do sklepu rowerowego. Tam udało się nam przekroczyć barierę językową – ja znałem polski i angielski, a sprzedawca tylko czeski, ale ustaliliśmy jedno: ani serwisu, ani kół nie mają.
No to musi wytrzymać. W końcu niedaleko.
Opuszczamy miasto. Przed nami jeszcze kilka hopsków w zachodzącym słońcu, a potem można krzyczeć, wyć i zagłuszać szum wiatru, gdy bez pedałowania lecimy powyżej 60 km/h na zjazdach.
Zakupy same się nie zrobią. Już z daleka upatrzona miejscowość Čáslav zaprasza do przejechania przez jej centrum. Zawijamy pod ścianę: menel numer jeden, ten mniejszy, idzie na zakupy, chichrając się na myśl o tym, czy ktoś ją wyrzuci z tego sklepu, a menel numer dwa pozbywa się z sakw niepotrzebnych śmieci, robi notatki, przygotowuje ubranie, po raz setny wertuje GPS-a ustalając, ile kilometrów jeszcze do celu (i czy ta cholerna piasta wytrzyma, czy nie) i obserwuje tubylców, jak korzystając z soboty tłumnie udają się do pobliskich sklepów.
Po raz trzeci z rzędu robimy zakupy o tej godzinie: słońce powoli chyli się ku zachodowi i sugeruje, ze za chwilę przestanie już grzać. I mimo że jest ciepło, doskonale wiem, że cieplejsze ciuchy wcale nie zaszkodzą, bo cieplej już dzisiaj nie będzie.
W końcu Hipcia wraca obładowana siatami ze zbawienną, papierową torbą, w której niczym pisklęta w gnieździe, równie troskliwie ułożone leżą pączki. Przepyszne, słodkie, brudzące wszystko pączki.
Jedzenie: odfajkowane; energetyk: wypity; zakupy: spakowane; motywacja: jak zawsze wysoka; Polska: bardzo blisko. Naprzód!
Za Čáslavem kończy się zjazd i wszystko się wypłaszcza. Zmrok zapada, zostawiając nas w ciemności bardzo znajomo wyglądających terenów: prawie jak w Polsce: oświetleni rowerzyści, podobna zabudowa, podobne wioski.
Pokonując jeden zalesiony pagórek wjeżdżamy do doliny rzeczki Cidlina. Chlumec nad Cilidnou jest prawie zaspany – wyjąwszy olbrzymie grupy młodzieży ubranych jak na bal: w suknie i garnitury. Wzrok przechodniów ślizga się po nas obojętnie, jakby dwójka sakwiarzy jadących wczesną jesienią, w nocy, była czymś tak zwykłym, jak taksówka w centrum miasta.
Warto o tym wspomnieć, że przez całe Czechy przejechaliśmy nie napotykając nawet pojedynczego zakazu dla rowerów. Boczne dróżki tym bardziej nie mają zakazów i nie zachęcają do jazdy niedorzecznymi, nierównymi, wybudowanymi w szczerym polu dróżkami rowerowymi.
Im później, tym na drodze był mniejszy ruch. W niektórych miejscach jechaliśmy zupełnie sami, pomiędzy polami napotykając tylko… pojedynczych rowerzystów. Zwykły, tranzytowy ruch pomiędzy miejscowościami.
Na nocleg decydujemy się całkiem szybko. Jesteśmy już tak blisko Polski, że nie ma co specjalnie jechać do północy i na następny dzień zostawiać sobie marnych kilkudziesięciu kilometrów. Niech przynajmniej sto będzie, zakończmy tę walkę tak samo honorowo, jak honorowo ją ciągnęliśmy.
Zaszywamy się w lesie. Jest równo, pachnie wilgocią i igliwiem. Mamy dużo czas na kolację, robienie notatek i raczenie się czeskim piwem. Nagle wcale nie chce się kończyć wyjazdu. Słowo „ostatni” wbija się głęboko w ucho. Wjechać do Polski, znaleźć otwarty sklep, albo w inny sposób skombinować nowe koło i ruszyć dalej, gdziekolwiek, byle „ostatni” przestał być ostatnim. Nagle mój plan na poniedziałek, na ten cholerny pierwszy poniedziałek po wyprawie, który tkwił tam gdzieś na horyzoncie, a nagle jest już pojutrze, brzmi śmiesznie. Prosty plan, że przyjdę do pracy, zrobię sobie kawę, wezmę gorący łyk, parząc sobie usta, po czym rozsiądę się wygodnie w fotelu i powiem „O, kurwa!”, zaczął brzmieć wręcz infantylnie. Ale po czym mam się rozsiadać na fotelu? Czy jak już usiądę, to powinienem się cieszyć, czy z nostalgią patrzeć przed siebie?
Nie wiedziałem, że to piwo było aż tak mocne. Śpijmy, nikt nie woła.
Las opuściliśmy wygodną, leśną drogą, na której zresztą byliśmy do tej pory rozbici. Do granicy z Czechami pozostało około czterdziestu kilometrów, które bardzo szybko nam minęły na szerokiej, pagórkowatej drodze. Przed nami rozpościerała się szeroka panorama pól i łąk.
Na granicy już z daleka można było zauważyć spory napis „Wohin werschwinden die Grenzen?”, co roboczo i wcale wiernie przetłumaczyłem sobie na „Kto podpierniczył granicę?”. Przejechaliśmy pomiędzy resztkami starych budek na granicy i wjechaliśmy do Republiki Czeskiej.
Początek przez Czechy to niekończące się pagórki. Bujamy się w okolicach pięciuset metrów powyżej poziomu morza: to w górę, to w dół. To między łąki, to między drzewa. Dookoła nikogo: boczna droga początkowo prowadziła przez miasteczka, by później wjechać między małe wioski.
Na jednym z przystanków orientuję się, że piasta dość znacząco się poluźniła. Pewnie, gdybym miał czym, próbowałbym jej pomóc, ale towarzyszyło mi dziwne uczucie mówiące, że co najwyżej dowiedziałbym się wtedy, że jesteśmy w ciemnym miejscu. Zresztą… nigdy nie rozkręcałem tylnej piasty. Poza tym pośrodku tych wiosek mógłbym co najwyżej dostać koło od wozu drabiniastego.
Przejeżdamy obok miasta Dačice. Wydaje mi się być małym miastem, więc nawet nie próbuję szukać tam serwisu. Zresztą jest sobota. I nie spodziewam się, żeby w małych miasteczkach był dostęp do serwisów.
Droga prowadzi boczną dróżką w lasy, w których trafiamy nawet na kilka dziesięcioprocentowych, krótkich ścianek. W końcu wyjeżdżamy z lasów i wypadamy na krajówkę. Wiatr nie ma się już na czym zatrzymać, ale wcale nam to nie przeszkadza, bo pomaga, ile może.
Pierwszą większą miejscowością jest Jihlava. Z daleka (na mapie) widać, że jest to duża miejscowość. Już na wjeździe, na widok stojącego na poboczu patrolu policji, zarządzam przystanek i podbiegam zapytać o sklep. No… może będzie. W centrum miasta jest duża galeria handlowa. Namierzam ją na GPS-ie i po chwili już mkniemy w jej kierunku.
Znalazła się. Hipcia zostaje przy rowerach: skulony, mały obdartus siedzący przy brudnych rowerach, wprost na schodach galerii wyglądał tak smętnie w tłumie elegancko ubranych ludzi, że aż zrobiło mi się przykro. A smutniej się jeszcze zrobiło, gdy dowiedziałem się, że siedziała na widoku ludzi z restauracji. Dobrze, że nie mieliśmy polskiej flagi.
Przebiegłem się dookoła galerii. Wszystkie galerie handlowe muszą być budowane według tego samego szablonu. Nie widząc czeskich napisów, czułem się jak w Polsce – nawet sklepy były te same. W końcu trafiłem do sklepu rowerowego. Tam udało się nam przekroczyć barierę językową – ja znałem polski i angielski, a sprzedawca tylko czeski, ale ustaliliśmy jedno: ani serwisu, ani kół nie mają.
No to musi wytrzymać. W końcu niedaleko.
Opuszczamy miasto. Przed nami jeszcze kilka hopsków w zachodzącym słońcu, a potem można krzyczeć, wyć i zagłuszać szum wiatru, gdy bez pedałowania lecimy powyżej 60 km/h na zjazdach.
Zakupy same się nie zrobią. Już z daleka upatrzona miejscowość Čáslav zaprasza do przejechania przez jej centrum. Zawijamy pod ścianę: menel numer jeden, ten mniejszy, idzie na zakupy, chichrając się na myśl o tym, czy ktoś ją wyrzuci z tego sklepu, a menel numer dwa pozbywa się z sakw niepotrzebnych śmieci, robi notatki, przygotowuje ubranie, po raz setny wertuje GPS-a ustalając, ile kilometrów jeszcze do celu (i czy ta cholerna piasta wytrzyma, czy nie) i obserwuje tubylców, jak korzystając z soboty tłumnie udają się do pobliskich sklepów.
Po raz trzeci z rzędu robimy zakupy o tej godzinie: słońce powoli chyli się ku zachodowi i sugeruje, ze za chwilę przestanie już grzać. I mimo że jest ciepło, doskonale wiem, że cieplejsze ciuchy wcale nie zaszkodzą, bo cieplej już dzisiaj nie będzie.
W końcu Hipcia wraca obładowana siatami ze zbawienną, papierową torbą, w której niczym pisklęta w gnieździe, równie troskliwie ułożone leżą pączki. Przepyszne, słodkie, brudzące wszystko pączki.
Jedzenie: odfajkowane; energetyk: wypity; zakupy: spakowane; motywacja: jak zawsze wysoka; Polska: bardzo blisko. Naprzód!
Za Čáslavem kończy się zjazd i wszystko się wypłaszcza. Zmrok zapada, zostawiając nas w ciemności bardzo znajomo wyglądających terenów: prawie jak w Polsce: oświetleni rowerzyści, podobna zabudowa, podobne wioski.
Pokonując jeden zalesiony pagórek wjeżdżamy do doliny rzeczki Cidlina. Chlumec nad Cilidnou jest prawie zaspany – wyjąwszy olbrzymie grupy młodzieży ubranych jak na bal: w suknie i garnitury. Wzrok przechodniów ślizga się po nas obojętnie, jakby dwójka sakwiarzy jadących wczesną jesienią, w nocy, była czymś tak zwykłym, jak taksówka w centrum miasta.
Warto o tym wspomnieć, że przez całe Czechy przejechaliśmy nie napotykając nawet pojedynczego zakazu dla rowerów. Boczne dróżki tym bardziej nie mają zakazów i nie zachęcają do jazdy niedorzecznymi, nierównymi, wybudowanymi w szczerym polu dróżkami rowerowymi.
Im później, tym na drodze był mniejszy ruch. W niektórych miejscach jechaliśmy zupełnie sami, pomiędzy polami napotykając tylko… pojedynczych rowerzystów. Zwykły, tranzytowy ruch pomiędzy miejscowościami.
Na nocleg decydujemy się całkiem szybko. Jesteśmy już tak blisko Polski, że nie ma co specjalnie jechać do północy i na następny dzień zostawiać sobie marnych kilkudziesięciu kilometrów. Niech przynajmniej sto będzie, zakończmy tę walkę tak samo honorowo, jak honorowo ją ciągnęliśmy.
Zaszywamy się w lesie. Jest równo, pachnie wilgocią i igliwiem. Mamy dużo czas na kolację, robienie notatek i raczenie się czeskim piwem. Nagle wcale nie chce się kończyć wyjazdu. Słowo „ostatni” wbija się głęboko w ucho. Wjechać do Polski, znaleźć otwarty sklep, albo w inny sposób skombinować nowe koło i ruszyć dalej, gdziekolwiek, byle „ostatni” przestał być ostatnim. Nagle mój plan na poniedziałek, na ten cholerny pierwszy poniedziałek po wyprawie, który tkwił tam gdzieś na horyzoncie, a nagle jest już pojutrze, brzmi śmiesznie. Prosty plan, że przyjdę do pracy, zrobię sobie kawę, wezmę gorący łyk, parząc sobie usta, po czym rozsiądę się wygodnie w fotelu i powiem „O, kurwa!”, zaczął brzmieć wręcz infantylnie. Ale po czym mam się rozsiadać na fotelu? Czy jak już usiądę, to powinienem się cieszyć, czy z nostalgią patrzeć przed siebie?
Nie wiedziałem, że to piwo było aż tak mocne. Śpijmy, nikt nie woła.
- DST 219.53km
- Czas 11:57
- VAVG 18.37km/h
- Podjazdy 2124m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 2 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 21
Ranek był chłodny i mroźny. Namiot pokryty szronem, biała łąka i oszronione grzbiety gór – to wszystko, co zastaliśmy na zewnątrz. Po wytoczeniu się na asfalt, Hipcia długo marzła, ja, jak zwykle, rozgrzałem się bardzo szybko.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
- DST 205.40km
- Czas 13:02
- VAVG 15.76km/h
- Podjazdy 2722m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 1 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 20
Nieustępliwy, nie znoszący sprzeciwu dźwięk. Ciemność, przez którą nie przebijają się nawet kontury namiotu. Wyuczona, automatyczna sekwencja. Rzucenie ręki za głowę, wyłączenie tego złowrogiego władcy mojego snu, który właśnie nakazał go przerwać. Namacanie czołówki i umieszczenie jej na miejscu.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
- DST 212.44km
- Czas 15:20
- VAVG 13.85km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon