Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2017
Dystans całkowity: | 1596.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 73:57 |
Średnia prędkość: | 21.59 km/h |
Liczba aktywności: | 32 |
Średnio na aktywność: | 49.88 km i 2h 18m |
Więcej statystyk |
Środa, 20 września 2017
Kategoria transport
Mokrawo
- DST 14.20km
- Czas 00:52
- VAVG 16.38km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 19 września 2017
Kategoria < 25km, do czytania
Powrót z MPP
Czyli spokojnie i powoli z dworca do domu.
- DST 7.10km
- Czas 00:30
- VAVG 14.20km/h
- Sprzęt Czorny
Niedziela, 17 września 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 2
Budzik dzwoni, ale chwilowo mam go w nosie. W końcu i tak mnie obudzą, co ukradnę, to moje. W końcu jednak trzeba się podnieść. Pozbierać wszystko, co leży gdzieś na glebie i się suszy, wymienić dwa komplety okładzin w tylnym hamulcu... pełna lista zadań. Hipcia i Tomek nie mają nic do roboty, więc z nudów cały czas narzekają, że się grzebię. Zrzędzą, aż uszy puchną.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
- DST 269.61km
- Czas 15:42
- VAVG 17.17km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 16 września 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 1
Tak naprawdę, to uważałem, że wcale nie pojedziemy. I to na długo przed maratonem.
W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.
Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.
Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.
A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.
Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.
Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.
Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.
Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.
W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!
W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.
Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.
Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.
Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami
Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.
W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.
Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!
Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.
Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?
Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.
Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.
Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?
Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.
Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.
W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.
W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.
Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.
Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.
Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.
Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.
Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".
No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.
Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.
Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?
Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...
Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.
Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.
Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.
Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...
Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.
Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.
Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.
Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.
Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!
W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.
W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...
Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.
Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!
W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.
Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.
W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.
No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!
Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!
Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.
Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".
Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.
Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.
I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.
Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.
Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?
Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.
Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.
Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".
Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.
I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.
Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.
Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.
Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.
A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.
Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.
Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.
Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.
Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.
W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!
W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.
Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.
Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.
Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami
Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.
W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.
Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!
Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.
Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?
Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.
Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.
Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?
Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.
Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.
W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.
W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.
Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.
Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.
Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.
Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.
Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".
No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.
Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.
Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?
Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...
Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.
Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.
Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.
Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...
Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.
Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.
Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.
Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.
Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!
W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.
W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...
Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.
Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!
W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.
Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.
W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.
No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!
Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!
Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.
Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".
Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.
Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.
I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.
Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.
Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?
Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.
Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.
Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".
Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.
I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.
Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
- DST 723.84km
- Czas 30:56
- VAVG 23.40km/h
- Sprzęt Czorny
Rozgrzewka przed MPP
- DST 24.15km
- Czas 00:53
- VAVG 27.34km/h
- Sprzęt Czorny
Czwartek, 14 września 2017
Kategoria < 25km
Hel
- DST 2.38km
- Czas 00:10
- VAVG 14.28km/h
- Sprzęt Czorny
Czwartek, 14 września 2017
Kategoria transport
Miasto i dworzec
- DST 9.49km
- Czas 00:34
- VAVG 16.75km/h
- Sprzęt Czorny
Środa, 13 września 2017
Kategoria do czytania, transport
Reklamacja
Kolejna wymiana w centrum serwisowym Garmina. Jak się okazuje, Garmin nie potrafi zrobić porządnie urządzenia tzw. "refurbished", czyli odnowionego. I chyba powoli tracę cierpliwość. Bo co, co tydzień będę wymieniał urządzenia?
Rzut oka w przyszłość, bo ten wpis piszę już 22 września, czyli po MPP: urządzenie, które wtedy odebrałem, idzie do reklamacji, bo nie da się z niego nawigować. Lepiej pewnie by chodził stary smartfon podpięty do powerbanka. A razem z nim do reklamacji idzie drugie urządzenie - które padło po jakichś 60 godzinach użytkowania.
Podobno te "odnowione" przechodzą testy. Ale chyba jedyny testem jest "włancza się".
Rzut oka w przyszłość, bo ten wpis piszę już 22 września, czyli po MPP: urządzenie, które wtedy odebrałem, idzie do reklamacji, bo nie da się z niego nawigować. Lepiej pewnie by chodził stary smartfon podpięty do powerbanka. A razem z nim do reklamacji idzie drugie urządzenie - które padło po jakichś 60 godzinach użytkowania.
Podobno te "odnowione" przechodzą testy. Ale chyba jedyny testem jest "włancza się".
- DST 19.50km
- Czas 01:02
- VAVG 18.87km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 12 września 2017
Kategoria trening, > 50 km, szypko, do czytania
Popołudniowe Leszno
Najtrudniejsze z wszystkiego, to pamiętać, by zabrać ze sobą oświetlenie. Jakoś te dni dramatycznie się skróciły i za każdym razem zaskakują.
- DST 60.38km
- Czas 02:00
- VAVG 30.19km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 12 września 2017
Kategoria do czytania, transport
Nic szczególnego
No, może poza tym, że wstałem znowu piętnaście minut za późno. Nie mogę się wyspać...
- DST 14.04km
- Czas 00:49
- VAVG 17.19km/h
- Sprzęt Zenon