Wpisy archiwalne w kategorii
< 25km
Dystans całkowity: | 2968.95 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 146:53 |
Średnia prędkość: | 20.11 km/h |
Maksymalna prędkość: | 53.86 km/h |
Suma podjazdów: | 1059 m |
Maks. tętno maksymalne: | 186 (96 %) |
Maks. tętno średnie: | 159 (82 %) |
Suma kalorii: | 6939 kcal |
Liczba aktywności: | 233 |
Średnio na aktywność: | 12.74 km i 0h 39m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 8 lutego 2015
Kategoria < 25km
Ściana
- DST 8.18km
- Czas 00:23
- VAVG 21.34km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 1 lutego 2015
Kategoria < 25km, do czytania
Ścianka
Plan spełniony w 75%; 3 x VI.1 poprowadzone, z jednego VI.1+ wziąłem i spadłem.
- DST 8.19km
- Czas 00:22
- VAVG 22.34km/h
- Sprzęt Jaszczur
Przedmowa, czyli pogawędka w czasie drogi na lotnisko
Bałkany wykopała (jak zawsze zresztą) Hipcia. Stwierdziła już rok temu, że po prostu pojedziemy i już. Rodzinnie próbowano nas do tego zniechęcić na wszystkie sposoby (również te niedorzeczne - zdziwilibyście się, jak bardzo niedorzeczne), ale jakoś nie przejmujemy się tym co do powiedzenia ma ktoś, dla kogo Bałkany są niebezpieczne ale tylko dlatego że to daleko i mówili o tym w telewizji. Bardziej wiarygodni są dla nas podróżnicy, którzy całkiem niedawno byli na Bałkanach (wielkie dzięki m.in. dla Worka Foliowego i Roberta!).
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
- DST 8.00km
- Czas 00:20
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 1 września 2014
Kategoria < 25km
Po okolicy - kaletnik i takie sprawy
- DST 6.48km
- Czas 00:18
- VAVG 21.60km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 31 sierpnia 2014
Kategoria do czytania, < 25km
Owoce
Lubię owoce. Dużo owoców. Albo jeszcze więcej.
- DST 5.65km
- Czas 00:15
- VAVG 22.60km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 30 sierpnia 2014
Kategoria < 25km
Nocą na myjkę
- DST 4.30km
- Czas 00:17
- VAVG 15.18km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 22 sierpnia 2014
Kategoria < 25km, do czytania
Wyprawa na pierwszy koniec Polski czyli dojazd na BBT
Wstaliśmy rano, wzięliśmy juz przygotowane rowery i
ruszyliśmy jak zawsze na Zachodnią. Na miejscu po chwili pojawił się Ricardo ze
swoją nową szosą z przebiegiem 200 km. Zdziwił się nieco, że mamy mało bagażu. Faktycznie
niewiele tego było: dwie torby podsiodłowe i mały plecak zapchany jedzeniem na
drogę (głównie owocami); wzięliśmy ze sobą tylko to co mogłoby się przydać na
trasę, żadnych rzeczy „cywilnych” itp. Pociąg do Świnoujścia - oczywiście
spóźniony - wtoczył się na stację chwilę po ósmej. Myślałem, że będzie to
maleństwo ze standardowym małym przedziałem rowerowym, tymczasem był to duży
wagon z połową przeznaczoną na rowery. Prawie doszczętnie zapchaną, bo w środku
byli już Wilk, Blondas, Tytan i na oko jeszcze ósemka osób.
Wepchnęliśmy swoje pojazdy, zajęliśmy miejsca i po chwili odpieczętowaliśmy pierwsze piwo. Chłopaki tymczasem przegadywali coraz to różniejsze tematy, czyli opowieści z cyklu "kiedyś mi się wydarzyło". Ogólnie nuda. Próbowaliśmy spać, zawsze trochę więcej snu przed wyścigiem może się przydać, ale różnie z tym bywało, jak w końcu usnęliśmy porządnie, to stanęliśmy w Poznaniu i zrobił się szum, bo wsiedli Kot z CRL-em. Później, w okolicach Szczecina dosiedli się Robert1973 z dwoma kolegami. Pogoda za oknem była zmienna, czasem słońce, czasem się chmurzyło, ale ogóle była dobrym prognostykiem na jutrzejszy start.
Nareszcie Świnoujście. Nasze rowery były na wierzchu, więc jako jedni z pierwszych wypakowaliśmy się z pociągu i ruszyliśmy w stronę nadpływającego promu. Tam czekała już grupka lokalnych rowerzystów, dwie sakwiarki, a po chwili stawiła się również cała nasza gromadka.
Po przeprawieniu się ruszyliśmy do Bryzy (część pojechała najpierw na miejsce noclegu), by dowiedzieć się, że odbioru pakietów jednak nie będzie, bo nikogo już nie ma (mimo ,że zdążyliśmy przed 16.30!). Stamtąd więc ruszyliśmy do MDK, gdzie pojawiło się trochę znajomych twarzy (niektórzy już z numerami startowymi). Po zrobieniu zdjęcia forumowego naliczyliśmy się 33 osób z forum. Czyżby najliczniejsza reprezentacja?
Odprawa. Sprawna. Standardowo gadanie o trasie, punktach kontrolnych, żarciu i słowo od sponsora. Sędzia wyścigu groźnie również przestrzegł że nie będzie tolerował żadnego odstępstwa od regulaminu, dając jako przykład wyścigi zagraniczne, gdzie kasa jest jeszcze większa, ale jak komuś coś się nie podoba, to może spadać.
Została nam godzina do Masy Krytycznej, w międzyczasie bujnęliśmy się po klucz do pokoju, wróciliśmy akurat przed startem. Nie chcieliśmy iść, ale Transatlantyk przekonał nas, że w sumie można się przewieźć, bo organizatorom zależy... no to pojechaliśmy. Podpisaliśmy listę i pojechaliśmy. Zaraz po strzale z armaty.
Pierwszy raz w życiu jechałem w Masie Krytycznej. Czyli robiąc start honorowy. Nuda, nuda, nuda, nuda, trochę hulajnogoroweru, ciągłe hamowanie i dalej nuda. Ale odprężająca nuda, przynajmniej dla mnie. Hipcia wszystkimi czterema łapami zapierała się przed udziałem w tym „wydarzeniu” , a jak już jechała to widać było, że zaraz nie wytrzyma i porozjeżdża wszystkich i wszystko na drodze – cały czas marudziła.
Już wiemy dlaczego w MK nie bierzemy udziału. Była prowadzona przez jaką babeczkę, która pod niebiosa wychwalała tegorocznych uczestników BBT, jacy to oni są cudowni i wytrzymali, przerywając od czasu do czasu na kilka słów o zaletach jazdy na rowerze, i o tym że Świnoujście to miasto przyjazne rowerzystom.
W międzyczasie zepsułem też czujnik kadencji. Gówniany kabelek z gniazda Sigmy znowu pękł.
Na szczęście męczarnie się skończyły i dojechaliśmy do tego zasranego placu na którym toto miało się skończyć. A tam znowu gadanie i gadanie… które nie wyglądało jakby miało się skończyć, o BBT, jego historii i znowu o rowerach. Nie wytrzymaliśmy i wzorem Waxa i Yoshka pojechaliśmy do Bryzy aby tam w końcu może upolować swoje pakiety startowe.
W Bryzie przed świetlicą już ustawiła się mała kolejka. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że to trochę niepoważne traktowanie zawodników, zwłaszcza że była już godzina 20:00 i na pewno większość chciała położyć się w miarę wcześnie spać. Najpierw pojawiła się nasz pani lekarz dorabiającą okazjonalnie jako maskota-wiewiórka (od sponsora) a po dłużej chwili dziewczyna, która w końcu nas „obsłużyła”. Dostaliśmy (jako świeżynki) różowe numery (mój ulubiony kolor, który jednak zupełnie mi nie pasował do czerwonej koszulki), również różowe worki na buty mające spełniać funkcję torby na przepak na DPK,zupełnie niepotrzebne mapki Jeleniej Góry i miód.
Swoją drogą ciekawe po co taka stygmatyzacja – żeby „stary” wiedział z kim jedzie w grupie, czy żeby sędzia bardziej zwracał na świeżaków uwagi?
Stamtąd zawinęliśmy już do swojej lokalizacji, nocowaliśmy w fajnym miejscu praktycznie zaraz przy przystań promowej, więc rano będzie można 5 min dłużej pospać.
Wybraliśmy się jeszcze na pizzę do Da Grasso. Ja zamówiłem a Hipcia skoczyła na zakupy na śniadanie. Dziwny był wyraz kelnerki kiedy poprosiłem ją o dwie największe pizzę i dwa piwa, dopiero jak wróciła Hipcia to zrozumiała, że nie chciałem tego wszystkiego sam opchnąć. Chociaż… dwie największe z DaGrasso? Do zrobienia.
Wciągnęliśmy po jednej dużej pizzy czujnie obserwując przy tym grupkę rosłych Niemców przy stole obok (a bo to wiadomo czy oni wiedzą, że wojna się skończyła?). Pozostało jeszcze szybkie naprawienie kadencji, spakowanie się na trasę i spakowanie przepaków (worki „na buty” okazały się całkiem pojemne, więc wszytko co zakładaliśmy zabrać wpakowaliśmy do nich), uroczyste przypięcie numerów na ubranie i rower oraz uzupełnienie zapasu węglowodanów o dwa piwa (a mieliśmy nie pić przed startem!). Przed północą położyliśmy się spać.
Wepchnęliśmy swoje pojazdy, zajęliśmy miejsca i po chwili odpieczętowaliśmy pierwsze piwo. Chłopaki tymczasem przegadywali coraz to różniejsze tematy, czyli opowieści z cyklu "kiedyś mi się wydarzyło". Ogólnie nuda. Próbowaliśmy spać, zawsze trochę więcej snu przed wyścigiem może się przydać, ale różnie z tym bywało, jak w końcu usnęliśmy porządnie, to stanęliśmy w Poznaniu i zrobił się szum, bo wsiedli Kot z CRL-em. Później, w okolicach Szczecina dosiedli się Robert1973 z dwoma kolegami. Pogoda za oknem była zmienna, czasem słońce, czasem się chmurzyło, ale ogóle była dobrym prognostykiem na jutrzejszy start.
Nareszcie Świnoujście. Nasze rowery były na wierzchu, więc jako jedni z pierwszych wypakowaliśmy się z pociągu i ruszyliśmy w stronę nadpływającego promu. Tam czekała już grupka lokalnych rowerzystów, dwie sakwiarki, a po chwili stawiła się również cała nasza gromadka.
Po przeprawieniu się ruszyliśmy do Bryzy (część pojechała najpierw na miejsce noclegu), by dowiedzieć się, że odbioru pakietów jednak nie będzie, bo nikogo już nie ma (mimo ,że zdążyliśmy przed 16.30!). Stamtąd więc ruszyliśmy do MDK, gdzie pojawiło się trochę znajomych twarzy (niektórzy już z numerami startowymi). Po zrobieniu zdjęcia forumowego naliczyliśmy się 33 osób z forum. Czyżby najliczniejsza reprezentacja?
Odprawa. Sprawna. Standardowo gadanie o trasie, punktach kontrolnych, żarciu i słowo od sponsora. Sędzia wyścigu groźnie również przestrzegł że nie będzie tolerował żadnego odstępstwa od regulaminu, dając jako przykład wyścigi zagraniczne, gdzie kasa jest jeszcze większa, ale jak komuś coś się nie podoba, to może spadać.
Została nam godzina do Masy Krytycznej, w międzyczasie bujnęliśmy się po klucz do pokoju, wróciliśmy akurat przed startem. Nie chcieliśmy iść, ale Transatlantyk przekonał nas, że w sumie można się przewieźć, bo organizatorom zależy... no to pojechaliśmy. Podpisaliśmy listę i pojechaliśmy. Zaraz po strzale z armaty.
Pierwszy raz w życiu jechałem w Masie Krytycznej. Czyli robiąc start honorowy. Nuda, nuda, nuda, nuda, trochę hulajnogoroweru, ciągłe hamowanie i dalej nuda. Ale odprężająca nuda, przynajmniej dla mnie. Hipcia wszystkimi czterema łapami zapierała się przed udziałem w tym „wydarzeniu” , a jak już jechała to widać było, że zaraz nie wytrzyma i porozjeżdża wszystkich i wszystko na drodze – cały czas marudziła.
Już wiemy dlaczego w MK nie bierzemy udziału. Była prowadzona przez jaką babeczkę, która pod niebiosa wychwalała tegorocznych uczestników BBT, jacy to oni są cudowni i wytrzymali, przerywając od czasu do czasu na kilka słów o zaletach jazdy na rowerze, i o tym że Świnoujście to miasto przyjazne rowerzystom.
W międzyczasie zepsułem też czujnik kadencji. Gówniany kabelek z gniazda Sigmy znowu pękł.
Na szczęście męczarnie się skończyły i dojechaliśmy do tego zasranego placu na którym toto miało się skończyć. A tam znowu gadanie i gadanie… które nie wyglądało jakby miało się skończyć, o BBT, jego historii i znowu o rowerach. Nie wytrzymaliśmy i wzorem Waxa i Yoshka pojechaliśmy do Bryzy aby tam w końcu może upolować swoje pakiety startowe.
W Bryzie przed świetlicą już ustawiła się mała kolejka. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że to trochę niepoważne traktowanie zawodników, zwłaszcza że była już godzina 20:00 i na pewno większość chciała położyć się w miarę wcześnie spać. Najpierw pojawiła się nasz pani lekarz dorabiającą okazjonalnie jako maskota-wiewiórka (od sponsora) a po dłużej chwili dziewczyna, która w końcu nas „obsłużyła”. Dostaliśmy (jako świeżynki) różowe numery (mój ulubiony kolor, który jednak zupełnie mi nie pasował do czerwonej koszulki), również różowe worki na buty mające spełniać funkcję torby na przepak na DPK,zupełnie niepotrzebne mapki Jeleniej Góry i miód.
Swoją drogą ciekawe po co taka stygmatyzacja – żeby „stary” wiedział z kim jedzie w grupie, czy żeby sędzia bardziej zwracał na świeżaków uwagi?
Stamtąd zawinęliśmy już do swojej lokalizacji, nocowaliśmy w fajnym miejscu praktycznie zaraz przy przystań promowej, więc rano będzie można 5 min dłużej pospać.
Wybraliśmy się jeszcze na pizzę do Da Grasso. Ja zamówiłem a Hipcia skoczyła na zakupy na śniadanie. Dziwny był wyraz kelnerki kiedy poprosiłem ją o dwie największe pizzę i dwa piwa, dopiero jak wróciła Hipcia to zrozumiała, że nie chciałem tego wszystkiego sam opchnąć. Chociaż… dwie największe z DaGrasso? Do zrobienia.
Wciągnęliśmy po jednej dużej pizzy czujnie obserwując przy tym grupkę rosłych Niemców przy stole obok (a bo to wiadomo czy oni wiedzą, że wojna się skończyła?). Pozostało jeszcze szybkie naprawienie kadencji, spakowanie się na trasę i spakowanie przepaków (worki „na buty” okazały się całkiem pojemne, więc wszytko co zakładaliśmy zabrać wpakowaliśmy do nich), uroczyste przypięcie numerów na ubranie i rower oraz uzupełnienie zapasu węglowodanów o dwa piwa (a mieliśmy nie pić przed startem!). Przed północą położyliśmy się spać.
- DST 24.42km
- Czas 01:34
- VAVG 15.59km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 13 lipca 2014
Kategoria < 25km
Dworzec
- DST 7.06km
- Czas 00:16
- VAVG 26.47km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 7 lipca 2014
Kategoria < 25km, do czytania
Z dworca
Poranek, a tu trzeba do domu się spieszyć, wykąpać i lecieć do roboty.
Wpis pierwszy chronologicznie, ale BS uparł się go wstawić jako ostatni...
Wpis pierwszy chronologicznie, ale BS uparł się go wstawić jako ostatni...
- DST 7.24km
- Czas 00:17
- VAVG 25.55km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 25 czerwca 2014
Kategoria szypko, < 25km, do czytania
Sprawnie po mieście, wpis ku czci dostawcy usług pocztowych
Zaczniemy wierszem:
Inpoście, Inpoście
ZGIŃ!
Przez to, że ktoś sprzedał tym patałachom wydawanie przesyłek sądowych, musiałem dziś się uwinąć do "mojego" punktu (10:30 - 17:00). Na poczcie miałbym czas od 8:00 do 20:00, ale to przecież za łatwo było, zresztą Poczta Polska to siedlisko zła, komuny i wyzysku, a Inpost - postępowym Dostawcą Usług Pocztowych.
Musiałem wyjazd ogarnąć w godzinach pracy. A czasu szkoda... Jakoś mi się tak dobrze jechało, mimo że przez miasto i to bynajmniej nie puste, pod punktem sprawdziłem średnią: 30,0 km/h.
Skoro tak ładnie, to czemu by jej nie utrzymać? Wyjechałem z powrotem i po chwili dowiedziałem się, czemu się jechało dobrze - w tamtą stronę miałem z wiatrem. Ale i pod wiatr się udało pocisnąć, przed zjazdem do garażu było 31,5.
Inpoście, Inpoście
ZGIŃ!
Przez to, że ktoś sprzedał tym patałachom wydawanie przesyłek sądowych, musiałem dziś się uwinąć do "mojego" punktu (10:30 - 17:00). Na poczcie miałbym czas od 8:00 do 20:00, ale to przecież za łatwo było, zresztą Poczta Polska to siedlisko zła, komuny i wyzysku, a Inpost - postępowym Dostawcą Usług Pocztowych.
Musiałem wyjazd ogarnąć w godzinach pracy. A czasu szkoda... Jakoś mi się tak dobrze jechało, mimo że przez miasto i to bynajmniej nie puste, pod punktem sprawdziłem średnią: 30,0 km/h.
Skoro tak ładnie, to czemu by jej nie utrzymać? Wyjechałem z powrotem i po chwili dowiedziałem się, czemu się jechało dobrze - w tamtą stronę miałem z wiatrem. Ale i pod wiatr się udało pocisnąć, przed zjazdem do garażu było 31,5.
- DST 16.44km
- Czas 00:32
- VAVG 30.83km/h
- Sprzęt Zenon