Wpisy archiwalne w kategorii
< 50km
Dystans całkowity: | 11464.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 482:43 |
Średnia prędkość: | 23.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.12 km/h |
Suma podjazdów: | 5953 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 164 (84 %) |
Suma kalorii: | 44964 kcal |
Liczba aktywności: | 304 |
Średnio na aktywność: | 37.71 km i 1h 35m |
Więcej statystyk |
Sobota, 21 stycznia 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Trzeba kombinować, żeby pojeździć po śniegu
Mieliśmy wyjść na rower, proponowałem to od popołudnia, skończyło się na wieczorze. Koło 22:00 zaczęliśmy się zbierać, na zewnątrz już zaczynało prószyć. Przy okazji zastosowaliśmy nowy patent, który okazał się dobrym pomysłem: dodatkowe, ciepłe wkładki do butów SPD. Przez całą trasę w stopy było bardzo ciepło.
Wtopiliśmy się w tłum na Górczewskiej, co było bardzo trudne, bo byliśmy jednymi z niewielu ludzi i jedynymi rowerzystami o tej porze. Spokojnie doturlaliśmy się do skrzyżowania z Prymasa i tu nadeszła pora na decyzję: czy pętla na północ i powrót przez Maczka, czy atakujemy Okęcie i tamtejsze waypointy. Oczywiście, zabawa nie mogła się za szybko skończyć, zwłaszcza, że Maczkiem katujemy dwa razy w tygodniu, a na Okęciu bywamy rzadko. Na Prymasa jeszcze było widać jakieś ślady, ale Bitwy Warszawskiej i Grójecka to już rozdziewiczanie świeżego puchu. Po drodze postraszyliśmy dresika, którego bardzo grzecznie i spokojnie zaczepiłem, bo lazl nam na drodze. Chyba nie spodziewał się człowieka, ubranego na czarno i do tego na rowerze :)
Przez wiadukt przejechaliśmy jezdnią, koło McDonald's robimy postój serwisowy, by odgarnąć okulary ze szronu i sprawdzić mapę. Pierwszy punkt programu: Fort Okęcie. Skręcamy w uliczkę, turlamy się po śniegu, wjeżdżamy na teren fortu, wyjeżdżamy, zwiedzamy okolice Schroniska dla Nieletnich, dopiero podpytany pracownik powiedział nam, gdzie jest krzyż upamiętniający katastrofę Iła-62. Dziwne, gościu nie wyglądał na zdziwionego tym, że o wpół do pierwszej, w śnieżycy, o krzyż w okolicach fosy pyta go dwójka rowerzystów. Dziwni ci ludzie jakoś ostatnio...
Znaleźliśmy w końcu teren, stamtąd atakujemy dalej na południe w kierunku Lotniska. Jedziemy już spokojnie chodnikiem, cały czas pod zacinający w twarz śnieg, cały czas po ładnym, białym dywanie. Dwa punkty: Górka Spotterów (swoją drogą, ciekawe hobby) i Janko Muzykant odbite, wracamy, tym razem już do samej Bitwy Warszawskiej jedziemy sobie z wiatrem w plecy, nawet w niektórych miejscach chodnik juz odśnieżony.
To, czego bym na pewno się nie spodziewał, to tego, że przy warunkach, jakie były, w śniegu i wietrze, o godzinie 1:15 w nocy, przy niewielkim bądź co bądź ruchu, minie nas ktoś znajomy. A nawet, jeśli minie, to, że rozpozna. A tu - proszę - w poniedziałek Goro zapytuje mnie, czy to czasem nie byliśmy my. :)
Do domu planowaliśmy wrócić jednak szerzej - przez Maczka, ale stwierdziliśmy, że już nam się nie chce ciąć w ten śnieg (zwłaszcza, że Hipcia miała awarię przerzutek i jechała w zasadzie na singlu, na wcale nie lekkim przełożeniu) i wróciliśmy przez Obozową - Księcia Janusza - Górczewską. A na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie w śniegu, może jedno z ostatnich w tym roku ;)
Wtopiliśmy się w tłum na Górczewskiej, co było bardzo trudne, bo byliśmy jednymi z niewielu ludzi i jedynymi rowerzystami o tej porze. Spokojnie doturlaliśmy się do skrzyżowania z Prymasa i tu nadeszła pora na decyzję: czy pętla na północ i powrót przez Maczka, czy atakujemy Okęcie i tamtejsze waypointy. Oczywiście, zabawa nie mogła się za szybko skończyć, zwłaszcza, że Maczkiem katujemy dwa razy w tygodniu, a na Okęciu bywamy rzadko. Na Prymasa jeszcze było widać jakieś ślady, ale Bitwy Warszawskiej i Grójecka to już rozdziewiczanie świeżego puchu. Po drodze postraszyliśmy dresika, którego bardzo grzecznie i spokojnie zaczepiłem, bo lazl nam na drodze. Chyba nie spodziewał się człowieka, ubranego na czarno i do tego na rowerze :)
Przez wiadukt przejechaliśmy jezdnią, koło McDonald's robimy postój serwisowy, by odgarnąć okulary ze szronu i sprawdzić mapę. Pierwszy punkt programu: Fort Okęcie. Skręcamy w uliczkę, turlamy się po śniegu, wjeżdżamy na teren fortu, wyjeżdżamy, zwiedzamy okolice Schroniska dla Nieletnich, dopiero podpytany pracownik powiedział nam, gdzie jest krzyż upamiętniający katastrofę Iła-62. Dziwne, gościu nie wyglądał na zdziwionego tym, że o wpół do pierwszej, w śnieżycy, o krzyż w okolicach fosy pyta go dwójka rowerzystów. Dziwni ci ludzie jakoś ostatnio...
Znaleźliśmy w końcu teren, stamtąd atakujemy dalej na południe w kierunku Lotniska. Jedziemy już spokojnie chodnikiem, cały czas pod zacinający w twarz śnieg, cały czas po ładnym, białym dywanie. Dwa punkty: Górka Spotterów (swoją drogą, ciekawe hobby) i Janko Muzykant odbite, wracamy, tym razem już do samej Bitwy Warszawskiej jedziemy sobie z wiatrem w plecy, nawet w niektórych miejscach chodnik juz odśnieżony.
To, czego bym na pewno się nie spodziewał, to tego, że przy warunkach, jakie były, w śniegu i wietrze, o godzinie 1:15 w nocy, przy niewielkim bądź co bądź ruchu, minie nas ktoś znajomy. A nawet, jeśli minie, to, że rozpozna. A tu - proszę - w poniedziałek Goro zapytuje mnie, czy to czasem nie byliśmy my. :)
Do domu planowaliśmy wrócić jednak szerzej - przez Maczka, ale stwierdziliśmy, że już nam się nie chce ciąć w ten śnieg (zwłaszcza, że Hipcia miała awarię przerzutek i jechała w zasadzie na singlu, na wcale nie lekkim przełożeniu) i wróciliśmy przez Obozową - Księcia Janusza - Górczewską. A na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie w śniegu, może jedno z ostatnich w tym roku ;)

Zima w Warszawie© Hipek99
- DST 30.91km
- Czas 02:36
- VAVG 11.89km/h
- VMAX 27.21km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 8 stycznia 2012
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania
Przez WOŚP na Grochów
Jako że jesteśmy bardzo zorientowani w czasie i przestrzeni, dopiero w Żabce zauwazyłem, że przy kasie stoi owsiakowa skarbonka. Przyszedłem z tą wieścią do domu, a tu, proszę: Hipcia, gdy dowiedziała się, że to dzisiaj, od razu nabrała ochoty na wyjście, jak co roku, na Światełko do Nieba. A jeszcze wcześniej było "nie, nie chce mi się". Zatem pakujemy manatki, odpisujemy kilka WP do odwiedzenia, gdyby nam się zechciało wozić kuper gdzieś dalej i ruszamy.
Na skrzyżowaniu Górczewskiej z Powstańców przed nosem przejeżdża nam taka jedna, ale że jedzie tak, jakby jej się gdzieś spieszyło, to nie wołamy niepotrzebnie. Nam akurat droga prowadzi w drugą stronę, jakoś tak podejrzanie przyjemnie się jedzie, mimo że pod wiatr, to prędkość rozsądna; w ramach szaleństwa jedziemy sobie Płocką, a dalej - standard: Grzybowska do Królewskiej. Tam skręcamy w Marszałkowską i chwilę później zsadzamy kupry i włazimy w tłum.
Jak już te wodotryski wszystkie się skończyły, pozostał problem logistyczny: jak z rowerem przebić się przez masę luda. Pan Władza nie pozwolił włączyć się do ruchu z torowiska, a ja nie czułem specjalnej potrzeby udowadniać mu, że umiem zrobić to sprawnie i bez tamowania ruchu ;), zatem przetupaliśmy piechotą niesieni przez tłum, aż do Kruczej, tam w końcu wsiedliśmy na siodła i ruszyliśmy w kierunku Alei George'a Harrisona, gdzie była fajna zagadka, ale, niestety, w komentarzu już pojawiło się rozwiązanie, które nieopatrznie przeczytałem.
Dalej trasa powiodła Mostem Łazienkowskim na Grochów, most paskudny, jakoś zupełnie nieprzystosowany dla rowerzystów. Podobno jest tam nawet zakaz wjazdu rowerów; my jechaliśmy północną stroną, ciągiem pieszo-rowerowym. Na Grochowie cisza i spokój, odwiedziliśmy zaległą kładkę, prawdopodobnie najdłuższy blok w Polsce, a potem przez latarnię w krzakach jedziemy do Domu z Butelek. Potem ruszyliśmy na północ, robiąc przystanek przy kamieniu przy Stadionie Narodowym (nadal upieram się, że ładnie wygląda, Hipci się nie podoba), na sam koniec z wielką ulgą odwiedzamy punkt przy La Playa, bo wisiał juz długo i strasznie mnie denerwował.
Stamtąd już najkrótszą trasą do domu. Weekend się kończy, czas do pracy. Spodziewałem się, że taka trasa na Grochów wyjdzie dłużej, tymczasem okazało się jakoś zaskakująco krótko; wychodzi na to, że na Wilanów mamy dalej niż tam.
Na skrzyżowaniu Górczewskiej z Powstańców przed nosem przejeżdża nam taka jedna, ale że jedzie tak, jakby jej się gdzieś spieszyło, to nie wołamy niepotrzebnie. Nam akurat droga prowadzi w drugą stronę, jakoś tak podejrzanie przyjemnie się jedzie, mimo że pod wiatr, to prędkość rozsądna; w ramach szaleństwa jedziemy sobie Płocką, a dalej - standard: Grzybowska do Królewskiej. Tam skręcamy w Marszałkowską i chwilę później zsadzamy kupry i włazimy w tłum.
Jak już te wodotryski wszystkie się skończyły, pozostał problem logistyczny: jak z rowerem przebić się przez masę luda. Pan Władza nie pozwolił włączyć się do ruchu z torowiska, a ja nie czułem specjalnej potrzeby udowadniać mu, że umiem zrobić to sprawnie i bez tamowania ruchu ;), zatem przetupaliśmy piechotą niesieni przez tłum, aż do Kruczej, tam w końcu wsiedliśmy na siodła i ruszyliśmy w kierunku Alei George'a Harrisona, gdzie była fajna zagadka, ale, niestety, w komentarzu już pojawiło się rozwiązanie, które nieopatrznie przeczytałem.
Dalej trasa powiodła Mostem Łazienkowskim na Grochów, most paskudny, jakoś zupełnie nieprzystosowany dla rowerzystów. Podobno jest tam nawet zakaz wjazdu rowerów; my jechaliśmy północną stroną, ciągiem pieszo-rowerowym. Na Grochowie cisza i spokój, odwiedziliśmy zaległą kładkę, prawdopodobnie najdłuższy blok w Polsce, a potem przez latarnię w krzakach jedziemy do Domu z Butelek. Potem ruszyliśmy na północ, robiąc przystanek przy kamieniu przy Stadionie Narodowym (nadal upieram się, że ładnie wygląda, Hipci się nie podoba), na sam koniec z wielką ulgą odwiedzamy punkt przy La Playa, bo wisiał juz długo i strasznie mnie denerwował.
Stamtąd już najkrótszą trasą do domu. Weekend się kończy, czas do pracy. Spodziewałem się, że taka trasa na Grochów wyjdzie dłużej, tymczasem okazało się jakoś zaskakująco krótko; wychodzi na to, że na Wilanów mamy dalej niż tam.
- DST 36.25km
- Czas 02:25
- VAVG 15.00km/h
- VMAX 37.76km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 7 stycznia 2012
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania
Nareszcie Nadarzyn. Tym razem rowerowo.
Od poprzedniej, niezbyt rowerowej wyprawy, minęły trzy miesiące i ze dwa tysiące kilometrów przejechanych przez samochód. Gdy skończyło się całe świąteczno-urlopowe jeżdżenie, stwierdziłem, ze nie ma co czekać, auto trzeba odstawić, niech sie naprawia. I tak zrobiliśmy: umówieni na sobotę pojechaliśmy do Nadarzyna w sumie na czterech kołach, z rowerami na dachu. Na miejscu przesiadka, auto zostaje, my ruszamy znów na czterech kołach, ale tym razem dwoma pojazdami.
Pierwszym naszym celem były Lasy Sękocińskie. Tam bowiem czekał na nas bar (Hipcia nie chciała się w nim zatrzymywać), leśna gra edukacyjna, wiata oraz miejsce na piknik. Po chwili bardzo przyjemnej jazdy trasą katowicką załatwiliśmy powyższą czwórkę i skierowaliśmy się w mniej uczęszczane rejony, w kierunku mostku na Zimnej Wodzie. Mostek oznaczony jako "teren prywatny", ale nikt się nami jakoś nie interesował, więc pojechaliśmy sobie - w las. Tu, oczywiście, mogłem wyciągnąć kompas, ale nie, używałem tylko nawigacji i tylko na postojach. A jako że ścieżka skręcała trochę, to szybko mnie zmyliła. Wyjechaliśmy na jakieś osiedle, stamtąd na szczęście łatwo trafiliśmy na asfalt w kierunku Pruszkowa. Ładny i przyjemny, trzeba przyznać, ruch do tego też był niewielki. W Komorowie robimy chwilę przerwy dla Marii Dąbrowskiej, Aleksandra Janowskiego i starszych Braci w Wierze, po czym wpadamy do Pruszkowa. Tam skręcamy na Poznań trochę wcześniej, niż przy poprzedniej wizycie, wskutek czego przypadkowo lądujemy obok nieplanowanego do odwiedzenia Dulagu 121. Nieprzyjemne miejsce.
Dalej trasa prowadzi standardowo: przez Ursus na Bemowo.
Koniec.
Pierwszym naszym celem były Lasy Sękocińskie. Tam bowiem czekał na nas bar (Hipcia nie chciała się w nim zatrzymywać), leśna gra edukacyjna, wiata oraz miejsce na piknik. Po chwili bardzo przyjemnej jazdy trasą katowicką załatwiliśmy powyższą czwórkę i skierowaliśmy się w mniej uczęszczane rejony, w kierunku mostku na Zimnej Wodzie. Mostek oznaczony jako "teren prywatny", ale nikt się nami jakoś nie interesował, więc pojechaliśmy sobie - w las. Tu, oczywiście, mogłem wyciągnąć kompas, ale nie, używałem tylko nawigacji i tylko na postojach. A jako że ścieżka skręcała trochę, to szybko mnie zmyliła. Wyjechaliśmy na jakieś osiedle, stamtąd na szczęście łatwo trafiliśmy na asfalt w kierunku Pruszkowa. Ładny i przyjemny, trzeba przyznać, ruch do tego też był niewielki. W Komorowie robimy chwilę przerwy dla Marii Dąbrowskiej, Aleksandra Janowskiego i starszych Braci w Wierze, po czym wpadamy do Pruszkowa. Tam skręcamy na Poznań trochę wcześniej, niż przy poprzedniej wizycie, wskutek czego przypadkowo lądujemy obok nieplanowanego do odwiedzenia Dulagu 121. Nieprzyjemne miejsce.
Dalej trasa prowadzi standardowo: przez Ursus na Bemowo.
Koniec.
- DST 40.83km
- Czas 02:28
- VAVG 16.55km/h
- VMAX 32.54km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 3 grudnia 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
W nocy można spać...
... i pewnie większość z Was, ciapciaki, smacznie sobie spała. My zaś ruszyliśmy kupry tuż przed drugą w nocy, by do piątej sobie krążyć. Ot, przewaga gier terenowych nad zwykłą jazdą: jak jest powód, to jest mobilizacja większa. Bo przejechać się zawsze można, a punkty uciekną.
Surf wymyślił koncepcję kładek warszawskich, więc wyjechaliśmy z domu mając odpisane trzy. Po drodze publikowały się kolejne i tak sobie jechaliśmy... aż do tej, która się opublikowała ostatnia (kładki nad S8), której kod znaleźliśmy (no dobra, nie ja znalazłem), jakieś pół godziny przed publikacją. Wiedzieliśmy, że tej kładki nie odpuści ;-)
Dzięki Rooterowi poznałem SportyPal i przetestowałęm sobie na dzisiejszej trasie. O tak sobie jechaliśmy, o tutaj.
A teraz szybciutko spać, bo o siódmej meczyk, a wieczorem Alleypiast.
Surf wymyślił koncepcję kładek warszawskich, więc wyjechaliśmy z domu mając odpisane trzy. Po drodze publikowały się kolejne i tak sobie jechaliśmy... aż do tej, która się opublikowała ostatnia (kładki nad S8), której kod znaleźliśmy (no dobra, nie ja znalazłem), jakieś pół godziny przed publikacją. Wiedzieliśmy, że tej kładki nie odpuści ;-)
Dzięki Rooterowi poznałem SportyPal i przetestowałęm sobie na dzisiejszej trasie. O tak sobie jechaliśmy, o tutaj.
A teraz szybciutko spać, bo o siódmej meczyk, a wieczorem Alleypiast.
- DST 45.53km
- Czas 02:26
- VAVG 18.71km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 20 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Rajd zdechłych waypointów
Startujemy wieczorkiem. Pierwszy punkt: dom przy ulicy Szeligowskiej 32. Jak twierdzą źródła, dom nawiedzony. Podobnież zostawione tam vlepki znikają, okiennice "same" się zamykają po jakimś czasie. Pokręciliśmy się dookoła, vlepki nie znaleźliśmy, poświeciliśmy w okna. Piszą, że swego czasu gość na imprezie zamordował tam siekierą gospodarzy, ale do nas nikt z siekierą się nie wybierał. Dom spełnia jednak wszelkie wymagania, by być nawiedzonym: stoi na uboczu, zdala od drogi i innych domów, stary, zarośnięty nieco ogród, budynki gospodarcze niszczeją, okna brudne, zza nich wystają firanki, i jeśli dobrze widziałem, kikuty uschniętych kwiatków; dobry klimat do horrorów. Co prawda wydaje się nam, że miejsce prędzej jest wykorzystywane jako dziupla, do tego przekonuje nas fakt, że gdy zjeżdżaliśmy z posesji, tuż obok nas na chodnik zjechało czarne BMW (zmieniając stronę jezdni), niby puścić kogoś z tyłu, ale kierowca i pasażer zwrócili na nas uwagę. Trochę dłużej, niż robi to kierowca szukający miejsca do zjechania. Może przypadek, może nie.
Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.
Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.
Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.
Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.
Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.
Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.
Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.
Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.
Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
- DST 32.73km
- Czas 01:59
- VAVG 16.50km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 5 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, autorower
Autorower w Wawrze
Pierwsza wycieczka z gatunku "autorower". Po wszystkich ostatnich wycieczkach nie chciało nam się za bardzo jechać z domu na Wawer, więc pakujemy rowery na samochód, dowozimy kupry na Wawer i tam robimy przesiadkę na jednoślady. Przy okazji dowiaduję się, czy da się prowadzić auto w butach SPD. Da się, jest nawet wygodnie.
Wycieczka nie była długa, ot taka, na rozpędzenie ale przez dwa tygodnie względnie bez roweru zgubiliśmy gdzieś ślad pogody i teraz wyjechaliśmy średnio przygotowani. Znaczy - ubrani za lekko. Cała prawie trasa przebiegła asfaltem, bez większych wrażeń, ot, typowe jeżdżenie od kapliczki do kościoła i spisywanie kodów. Pod koniec zrobiło się ciekawiej, bo zajechaliśmy pod las, gdzie pałętamy się po cmentarzu, a potem jedziemy w ciemny las (cała trasa była robiona po zmroku), szukać wierzby. Przy przecięciu z ul. Podkowy mylimy drogę i wyjeżdżamy komuś pod dom. Ów, pewnie zaniepokojony, że ktoś mu pod domem łazi i świeci latarkami, kieruje nas na właściwą drogę.
Wycieczka nie była długa, ot taka, na rozpędzenie ale przez dwa tygodnie względnie bez roweru zgubiliśmy gdzieś ślad pogody i teraz wyjechaliśmy średnio przygotowani. Znaczy - ubrani za lekko. Cała prawie trasa przebiegła asfaltem, bez większych wrażeń, ot, typowe jeżdżenie od kapliczki do kościoła i spisywanie kodów. Pod koniec zrobiło się ciekawiej, bo zajechaliśmy pod las, gdzie pałętamy się po cmentarzu, a potem jedziemy w ciemny las (cała trasa była robiona po zmroku), szukać wierzby. Przy przecięciu z ul. Podkowy mylimy drogę i wyjeżdżamy komuś pod dom. Ów, pewnie zaniepokojony, że ktoś mu pod domem łazi i świeci latarkami, kieruje nas na właściwą drogę.
- DST 34.99km
- Czas 02:24
- VAVG 14.58km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 16 października 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Praskie waypointy
Szybka wycieczka na wschodnią stronę Wisły po kilka świeżych waypointów. Najbardziej cieszy waypoint w Porcie Praskim, który już długo wisiał niezdobyty, a nam się udało jako pierwszym.
Przy Wiśle już chłodniutko.
Przy Wiśle już chłodniutko.
- DST 47.72km
- Czas 02:49
- VAVG 16.94km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 1 października 2011
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania, kampinos
Wpuszczeni w puszczę
Sobota, czyli pierwszy dzień większych robót rowerowych. Na początek wymienione zostały opony w rowerze Hipci, slicki średnio się spisują w piachu i w terenie. Potem nastąpił atak: czysta transportowa jazda do Truskawia. Zero zbędnego gadania, jazda na zmiany, jak mustangi, kurna. :)
Tamże wsiadamy na czarny szlak, który okazuje się być bardzo przyjemny, drewniane mostki dodają tylko uroku (z wyjątkiem jednego, z którego ktoś usunął deski i zamiast zjazdu był spad - gdyby jechać tam nocą, byłby wywinięty orzeł). Znajdujemy strumień, szukam vlepki pod spodem mostku, przeganiam pająki... nie wpadłbym na to, że vlepka została przyklejona pod olbrzymim zwojem taśmy na słupku poręczy. :) Hipcia w tym czasie znalazła w trawie żabę i na temat poszukiwania nalepek miała, delikatnie mówiąc, wyłożone :D
Dalej atakujemy czarnym, na połączeniu z czerwonym i niebieskim znajdujemy sporo pozostałości po dystansie Mega pewnie z Mazovii w Nowym Dworze. Dalej zielonym docieramy do rozstania szlaków i tu łapiemy Ćwikową Górę... Szkoda, że za późno się zorientowałem, że gdzieś tam jest skrzynka keszowa i jakiś list... Ale będzie jeszcze okazja.
Dalej jest Krzyż Jerzyków, miejsce, obok którego przejeżdżaliśmy kilka razy jadąc nocą, ale nigdy nie zwróciliśmy uwagi. Potem Muzeum i Brama, przy której to usiedliśmy sobie i słuchając drących gardła ptaków patrzyliśmy w gwiazdy, sącząc piwko.
Wieczorem jeszcze, przy okazji wyprawy na pocztę, podjechaliśmy (samochodem) ustrzelić Biurowiec New City. Teren znany, kiedyś pracowałem w pobliżu, więc pozostała formalność - odpisanie vlepki.
W domu zastosowałem się do poradnika "Jak z wyścigówki zrobić mieszczucha w dwie godziny i dwa piwa" i dokleiłem Hipci bagażnik i błotnik. I światło na bagażniku.
Tamże wsiadamy na czarny szlak, który okazuje się być bardzo przyjemny, drewniane mostki dodają tylko uroku (z wyjątkiem jednego, z którego ktoś usunął deski i zamiast zjazdu był spad - gdyby jechać tam nocą, byłby wywinięty orzeł). Znajdujemy strumień, szukam vlepki pod spodem mostku, przeganiam pająki... nie wpadłbym na to, że vlepka została przyklejona pod olbrzymim zwojem taśmy na słupku poręczy. :) Hipcia w tym czasie znalazła w trawie żabę i na temat poszukiwania nalepek miała, delikatnie mówiąc, wyłożone :D
Dalej atakujemy czarnym, na połączeniu z czerwonym i niebieskim znajdujemy sporo pozostałości po dystansie Mega pewnie z Mazovii w Nowym Dworze. Dalej zielonym docieramy do rozstania szlaków i tu łapiemy Ćwikową Górę... Szkoda, że za późno się zorientowałem, że gdzieś tam jest skrzynka keszowa i jakiś list... Ale będzie jeszcze okazja.
Dalej jest Krzyż Jerzyków, miejsce, obok którego przejeżdżaliśmy kilka razy jadąc nocą, ale nigdy nie zwróciliśmy uwagi. Potem Muzeum i Brama, przy której to usiedliśmy sobie i słuchając drących gardła ptaków patrzyliśmy w gwiazdy, sącząc piwko.
Wieczorem jeszcze, przy okazji wyprawy na pocztę, podjechaliśmy (samochodem) ustrzelić Biurowiec New City. Teren znany, kiedyś pracowałem w pobliżu, więc pozostała formalność - odpisanie vlepki.
W domu zastosowałem się do poradnika "Jak z wyścigówki zrobić mieszczucha w dwie godziny i dwa piwa" i dokleiłem Hipci bagażnik i błotnik. I światło na bagażniku.
- DST 41.36km
- Czas 02:21
- VAVG 17.60km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 18 września 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Niedziela wieczór - wracamy do korzeni
Posiedzieliśmy spokojnie w domu, oglądając mecze i ciesząc się dekoracją naszych chłopaków. Potem wyskoczyliśmy na rower. Pomysł jazdy na Wilanów odpadł, ruszyliśmy okrężną drogą w kierunku puszczy, zostawiając za sobą ślad z vlepek.
Najpierw Pętla na Boernerowie, stamtąd - Obrońcow Tobruku. Potem Wólczyńską - Arkuszową w kierunku Truskawa. Gdzieś po drodze zostawiliśmy kod w takim oto wrednym punkcie.
W Izabelinie skręcamy w lewo na Stare Babice, w nich - odbijamy w prawo i wracamy do Izabelina. Z Izabelina z powrotem w kierunku Warszawy, tuż przed Estrady w prawo w kierunku Starych Babic i powrót do domu przez Lachotrzew.
Najpierw Pętla na Boernerowie, stamtąd - Obrońcow Tobruku. Potem Wólczyńską - Arkuszową w kierunku Truskawa. Gdzieś po drodze zostawiliśmy kod w takim oto wrednym punkcie.
W Izabelinie skręcamy w lewo na Stare Babice, w nich - odbijamy w prawo i wracamy do Izabelina. Z Izabelina z powrotem w kierunku Warszawy, tuż przed Estrady w prawo w kierunku Starych Babic i powrót do domu przez Lachotrzew.
- DST 43.55km
- Czas 02:21
- VAVG 18.53km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 10 września 2011
Kategoria waypointgame, do czytania, < 50km
Park leśny Bemowo
Pierwotny plan zakładał jazdę na zachód, przez Stare Babice, Laski i dalej Kampinosem. W Babicach jednak zawróciliśmy i skoczyliśmy do Parku leśnego Bemowo. Tam posiedzieliśmy chwilę, ustawiliśmy dwa waypointy: Katastrofa motoszybowca oraz Opuszczony teren wojskowy.
Wracając do domu na końcowkę meczu, zostawiliśmy jeszcze vlepkę przy kościele na Boernerowie.
Wracając do domu na końcowkę meczu, zostawiliśmy jeszcze vlepkę przy kościele na Boernerowie.
- DST 29.70km
- Czas 01:54
- VAVG 15.63km/h
- Sprzęt Unibike Viper