Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 11 lutego 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos, trening
Hej bracia, w las!
Tak, jak ostatnio dojechałem do drogi na Palmiry, ale tym razem nie zabłądziłem po zachodniej jej stronie. Miałem w planie dojechać do Roztoki, ale w końcu nie byłem pewien, jak długo mi to zajmie, więc trochę zygzakując wróciłem do domu.
Odwiedziłem sporo nowych, nieznanych ścieżek, a ślad wyszedł mi... no, dość pokręcony.
Odwiedziłem sporo nowych, nieznanych ścieżek, a ślad wyszedł mi... no, dość pokręcony.
- DST 59.49km
- Czas 03:00
- VAVG 19.83km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sobota, 10 lutego 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Kawałeczek za Leszno
No już, już, odrobinę wyjrzałem za ciąg drogi wojewódzkiej łączącej Kazuń z Radziejowicami. Tak tylko symbolicznie.
Na początku ciężka przeprawa przez wylotówkę (w końcu na DDR miejscami lód), ale potem, na wioskach, jechało się już przyjemnie. Temperatura stabilnie wisiała w okolicy siedmiu na minusie, ale nie było bynajmniej zimno.
Od chwili jeżdżę już z lampką taktyczną w charakterze "wspomagania" dla ciemniejszych fragmentów trasy i ten pomysł sprawdza się znakomicie. W miejscach, gdzie tradycyjnie jest paskudnie, widzę wszystko i nie muszę się zastanawiać nad tym, w co tym razem wpadnę.
Na początku ciężka przeprawa przez wylotówkę (w końcu na DDR miejscami lód), ale potem, na wioskach, jechało się już przyjemnie. Temperatura stabilnie wisiała w okolicy siedmiu na minusie, ale nie było bynajmniej zimno.
Od chwili jeżdżę już z lampką taktyczną w charakterze "wspomagania" dla ciemniejszych fragmentów trasy i ten pomysł sprawdza się znakomicie. W miejscach, gdzie tradycyjnie jest paskudnie, widzę wszystko i nie muszę się zastanawiać nad tym, w co tym razem wpadnę.
- DST 71.04km
- Czas 02:29
- VAVG 28.61km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 3 lutego 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Pierwsze Leszno w tym roku
Na zachód bardzo przyjemny, ale lekki wietrzyk w plecy. Ale na powrocie, gdy już wyjechałem pod ten niezbyt mocny - ale czołowy i niezasłonięty - wiatr, ciężko było wyjść powyżej 24-25 km/h.
No ale Leszno to Leszno, zaliczonego nie da się odzaliczyć.
No ale Leszno to Leszno, zaliczonego nie da się odzaliczyć.
- DST 56.44km
- Czas 02:02
- VAVG 27.76km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 7 stycznia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Chłodniejsze wioski (-2)
- DST 56.21km
- Czas 02:07
- VAVG 26.56km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 6 stycznia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Ciepłe wioski (4 stopnie)
- DST 57.40km
- Czas 02:03
- VAVG 28.00km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 25 grudnia 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Kilka pagóreczków
Wyrwaliśmy się od świątecznych obowiązków i zakręciliśmy po okolicznych górkach. Młynek mam już starty, więc wszystkie podjazdy musiałem obowiązkowo wciągnąć z blatu. No... jakoś poszło.
- DST 52.65km
- Czas 01:59
- VAVG 26.55km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: powrót
Poranek otworzył chyba skrzysie.k, który przyszedł ze swojego namiotu robić śniadanie. Po chwili zaczął krzątać się Iwo, który śniadanie grzał na ognisku.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
- DST 74.96km
- Czas 03:18
- VAVG 22.72km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 1 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, ze zdjęciem
Z Litwy
Powrót do Suwałk. Pod wiatr. I większość pod górę. I do tego nie było gdzie zrobić zakupów - nie spodziewałem się, że z dworca w Suwałkach odchodzi zaledwie kilka pociągów dziennie, a przez to nie będzie miejsca, w którym będzie można zrobić zakupy.
- DST 97.33km
- Czas 04:57
- VAVG 19.66km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 7 października 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Kutno to nie pluszowy miś
Pomysl na wyjazd zrodził się spontanicznie. Tomek zaproponował ognisko nad Wisłą. A że pogoda tej jesieni jest wybitnie "ogniskowa", to nie trzeba było się długo zastanawiać. W międzyczasie projekt wyewoluował z "jedźmy nad Wisłę" poprzez "przejedźmy się i jedźmy nad Wisłę" aż do "jedźmy do Kutna, zaliczmy kilka gmin". Czyli zrobiło się poważnie. Nie w kij dmuchał, bo Kutno - to Kutno, parafrazując Rocha Kowalskiego (starsi wiedzą, kto to, ci od nowej matury się doszkolą).
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
- DST 86.34km
- Czas 03:27
- VAVG 25.03km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 12 września 2017
Kategoria trening, > 50 km, szypko, do czytania
Popołudniowe Leszno
Najtrudniejsze z wszystkiego, to pamiętać, by zabrać ze sobą oświetlenie. Jakoś te dni dramatycznie się skróciły i za każdym razem zaskakują.
- DST 60.38km
- Czas 02:00
- VAVG 30.19km/h
- Sprzęt Stefan