Wpisy archiwalne w kategorii
> 50 km
Dystans całkowity: | 20451.88 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 790:19 |
Średnia prędkość: | 25.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.60 km/h |
Suma podjazdów: | 13114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 94828 kcal |
Liczba aktywności: | 300 |
Średnio na aktywność: | 68.17 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 10 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział VI (Karwia - Gdynia)
W którym Czytelnik dowie się, czy spanie pod gołym niebem w porze deszczowej popłaca, a następnie przejedzie się Mierzeją Helską, przedmucha wiatrem i wsiądzie z Bohaterami do pociągu.
Pierwszy budzik zadzwonił o 1:30. Szlag! Nie wiedziałem nawet, że Ona tak je ustawiła. Wybieram jedyną słuszną opcję: wyłączyć to gówno i wracamy w kimę. Przy okazji orientuję się, że temperatura na zewnątrz oscyluje w granicach 2-4 stopni, nic nie pada, a mi jest ciepło. Dobre te śpiwory. Co prawda spaliśmy w softshellach, żeby ograniczyć utratę ciepła przy poruszaniu się (nie zaciągaliśmy kapturów i kołnierza termicznego w śpiworze), ale jestem pewien, że nawet gdybym spał tylko w bieliźnie termicznej i zasłonił górę, byłoby ciepło.
Kolejny budzik - druga z minutami. Tak jak poprzedni: bęc i cisza ma być! Kolejny - godzina trzecia. No, tu już byłem nastawiony na wstanie o tej godzinie, więc robię szybki siad, sięgam do sakwy, w której zgromadziliśmy bieżące ubrania, ubieram górę... po czym okazuje się, że to mi się wydawało, że o trzeciej, to my zbieramy się po wojskowemu: raz-dwa-trzy, zebrać, pakować i wsiadać. Nie, Hipcia wstawać jeszcze nie chce, więc sobie spokojnie leżymy, dopijając wino. Chwilę później, tak gdzieś przed czwartą, pojawia się Pan Deszcz, który zaczyna znienacka i zupełnie bezczelnie padać. Ponieważ nie jest to tylko mżawka, decydujemy o zwinięciu obozowiska w tempie "na godzinę temu" i ruszeniu w drogę.
Wokół ciemno, chlupie deszcz, rowery zapakowane, pchamy do najbliższej drogi i ruszamy. Od momentu rozpoczęcia podróży miałem nadzieję, że uda nam się zrobić coś takiego: wstać i ruszyć w trasę, gdy jest jeszcze ciemno... i wygląda na to, że się udało. Po ciemku przejeżdżamy śpiącą Karwię, przy okazji znajdując waypointa metodą "na farta": Hipcia mówi do mnie "Czy tu w Karwii nie miałeś jakiegoś waypointa do zdobycia?". Podnoszę wzrok, patrzę dookoła i widzę, że zupełnie przypadkowo jesteśmy dokładnie we właściwym miejscu - tuż obok karwieńskiej stacji pomp. Niestety, tabliczka, na której była vlepka, zniknęła w związku z robotami budowlanymi.
Z Karwii jedziemy dalej, w kierunku Jastrzębiej Góry, tu chwilę szukamy właściwego skrętu do Gwiazdy Północy, potem jedziemy w kierunku Władysławowa. Na jezdni zaczyna się kostka, więc jedziemy chodnikiem. I tu zaczyna się najgorsze dwadzieścia minut całego dnia: bierze mnie śpioch. Oczy kleiły się tak, że momentami jechałem na ślepo, rozbudzały mnie krawężniki i czerwone, bijące w oczy, tylne światło Hipci. Na szczęście jakoś przy początku Władysławowa dochodzę do siebie, robimy przystanek w Żabce, jedziemy dalej.
Przy rozjeździe Hel-Gdynia decydujemy przejechać się kawałeczek Mierzeją Helską. Tuż za rondem pojawia się stacja Statoil, stajemy na kawę i hotdoga. Rozgrzewamy się i ruszamy dalej, w kierunku Chałup. Droga przez Mierzeję jest prosta i... nudna. Nic się nie dzieje: po prawej zatoka, po lewej - las. Pewnie byłoby fajniej przejechać się tym leśnym szlakiem (jakiś bunkier w lesie się czai), ale tym razem skupiamy się na asfalcie. W Chałupach schodzimy na plażę, patrząc na morze pijemy piwko i zawracamy.
Zjeżdżamy na drogę rowerową prowadzącą wzdłuż Zatoki Puckiej i kontynuujemy podróż szlakiem. Bardzo przyjemnym szlakiem: droga rowerowa prowadzi pięknie wzdłuż wybrzeża, jedziemy sobie spokojnie aż do Pucka. Za Puckiem nagle droga się kończy, wjeżdżamy na drogę polną. Później dopiero okazuje się, że w tamtym momencie szlak rowerowy się urywa, a my jedziemy szlakiem pieszym. Nadal jest wygodnie, ale jedziemy teraz już brzegiem lasku i pola, pojawia się wdrapywanie się na klif, w końcu zjeżdżamy do pewnej zatoczki, gdzie robimy chwilę przerwy, z niej wsiadamy na konny szlak, którym docieramy do Rzucewa, dalej do Osłonina, a stamtąd brzegiem rezerwatu Beka jedziemy prosto na południe, niestety pod wiatr. Z rezerwatu wyjeżdżamy na asfalt, na tereny Elektrowni, z nich, jadąc cały czas niedaleko brzegu zatoki, wyskakujemy na asfalt w Rewie. Stamtąd droga już prosta: Pierwoszyno-Kosakowo, stamtąd na południe do Gdyni. Jedziemy chodnikiem, bo droga wąska i nierówna, a ruch duży. Gdynię osiągamy od Pogórza, robimy sobie spory zjazd ul. Czernickiego (mając na plecach autobus), potem pytamy kolejnych ludzi o drogę do dworca. Tak sobie jadąc radośnie osiągamy ul. Morską, którą docieramy pod samą Gdynię Główną.
I tu przeprosiny należą się wszystkim warszawiakom, których w myślach tyle razy sponiewieraliśmy za to, że łażą jak krowy: w porównaniu z tym, co napotkaliśmy na DDR na drodze do dworca, Warszawiacy są zorganizowani, rozglądają się i zupełnie nie włażą pod koła. Tu zastał nas zupełny chaos...
Podziw należy się architektowi, który DDR poprowadził dokładnie przed przystankiem.
Z ulgą osiągnęliśmy przejście podziemne, które doprowadziło nas do dworca. Tam na szczęście okazało się, że rowery i do domu nam zawiozą, bilety kupione, zrobiliśmy sobie jeszcze godzinny spacer po Gdyni, zjedliśmy pizzę (ciężko było znaleźć miejsce, gdzie możemy siedzieć, jednocześnie mając oko na objuczone rowery i wróciliśmy na dworzec. Do Warszawy jechał duży skład i dwa wagony rowerowe, więc usiedliśmy sobie w przedziale, zrobiliśmy w nim odpowiednią atmosferę wystawiając buty do suszenia i kimaliśmy.
Wagon, w którym początkowo było ciepło, nagle stwierdził, że skoro jechaliśmy sześć dni w chłodzie, to kilka godzin więcej nam różnicy nie zrobi, więc przestał grzać. Dodatkowo na większości stacji (chyba w związku z remontami), staliśmy po 10-15 minut. Przynajmniej nikt nawet nie próbował się dosiadać, miejsca było dość w innych przedziałach.
Pierwszy budzik zadzwonił o 1:30. Szlag! Nie wiedziałem nawet, że Ona tak je ustawiła. Wybieram jedyną słuszną opcję: wyłączyć to gówno i wracamy w kimę. Przy okazji orientuję się, że temperatura na zewnątrz oscyluje w granicach 2-4 stopni, nic nie pada, a mi jest ciepło. Dobre te śpiwory. Co prawda spaliśmy w softshellach, żeby ograniczyć utratę ciepła przy poruszaniu się (nie zaciągaliśmy kapturów i kołnierza termicznego w śpiworze), ale jestem pewien, że nawet gdybym spał tylko w bieliźnie termicznej i zasłonił górę, byłoby ciepło.
Kolejny budzik - druga z minutami. Tak jak poprzedni: bęc i cisza ma być! Kolejny - godzina trzecia. No, tu już byłem nastawiony na wstanie o tej godzinie, więc robię szybki siad, sięgam do sakwy, w której zgromadziliśmy bieżące ubrania, ubieram górę... po czym okazuje się, że to mi się wydawało, że o trzeciej, to my zbieramy się po wojskowemu: raz-dwa-trzy, zebrać, pakować i wsiadać. Nie, Hipcia wstawać jeszcze nie chce, więc sobie spokojnie leżymy, dopijając wino. Chwilę później, tak gdzieś przed czwartą, pojawia się Pan Deszcz, który zaczyna znienacka i zupełnie bezczelnie padać. Ponieważ nie jest to tylko mżawka, decydujemy o zwinięciu obozowiska w tempie "na godzinę temu" i ruszeniu w drogę.
Wokół ciemno, chlupie deszcz, rowery zapakowane, pchamy do najbliższej drogi i ruszamy. Od momentu rozpoczęcia podróży miałem nadzieję, że uda nam się zrobić coś takiego: wstać i ruszyć w trasę, gdy jest jeszcze ciemno... i wygląda na to, że się udało. Po ciemku przejeżdżamy śpiącą Karwię, przy okazji znajdując waypointa metodą "na farta": Hipcia mówi do mnie "Czy tu w Karwii nie miałeś jakiegoś waypointa do zdobycia?". Podnoszę wzrok, patrzę dookoła i widzę, że zupełnie przypadkowo jesteśmy dokładnie we właściwym miejscu - tuż obok karwieńskiej stacji pomp. Niestety, tabliczka, na której była vlepka, zniknęła w związku z robotami budowlanymi.
Z Karwii jedziemy dalej, w kierunku Jastrzębiej Góry, tu chwilę szukamy właściwego skrętu do Gwiazdy Północy, potem jedziemy w kierunku Władysławowa. Na jezdni zaczyna się kostka, więc jedziemy chodnikiem. I tu zaczyna się najgorsze dwadzieścia minut całego dnia: bierze mnie śpioch. Oczy kleiły się tak, że momentami jechałem na ślepo, rozbudzały mnie krawężniki i czerwone, bijące w oczy, tylne światło Hipci. Na szczęście jakoś przy początku Władysławowa dochodzę do siebie, robimy przystanek w Żabce, jedziemy dalej.
Przy rozjeździe Hel-Gdynia decydujemy przejechać się kawałeczek Mierzeją Helską. Tuż za rondem pojawia się stacja Statoil, stajemy na kawę i hotdoga. Rozgrzewamy się i ruszamy dalej, w kierunku Chałup. Droga przez Mierzeję jest prosta i... nudna. Nic się nie dzieje: po prawej zatoka, po lewej - las. Pewnie byłoby fajniej przejechać się tym leśnym szlakiem (jakiś bunkier w lesie się czai), ale tym razem skupiamy się na asfalcie. W Chałupach schodzimy na plażę, patrząc na morze pijemy piwko i zawracamy.
Zjeżdżamy na drogę rowerową prowadzącą wzdłuż Zatoki Puckiej i kontynuujemy podróż szlakiem. Bardzo przyjemnym szlakiem: droga rowerowa prowadzi pięknie wzdłuż wybrzeża, jedziemy sobie spokojnie aż do Pucka. Za Puckiem nagle droga się kończy, wjeżdżamy na drogę polną. Później dopiero okazuje się, że w tamtym momencie szlak rowerowy się urywa, a my jedziemy szlakiem pieszym. Nadal jest wygodnie, ale jedziemy teraz już brzegiem lasku i pola, pojawia się wdrapywanie się na klif, w końcu zjeżdżamy do pewnej zatoczki, gdzie robimy chwilę przerwy, z niej wsiadamy na konny szlak, którym docieramy do Rzucewa, dalej do Osłonina, a stamtąd brzegiem rezerwatu Beka jedziemy prosto na południe, niestety pod wiatr. Z rezerwatu wyjeżdżamy na asfalt, na tereny Elektrowni, z nich, jadąc cały czas niedaleko brzegu zatoki, wyskakujemy na asfalt w Rewie. Stamtąd droga już prosta: Pierwoszyno-Kosakowo, stamtąd na południe do Gdyni. Jedziemy chodnikiem, bo droga wąska i nierówna, a ruch duży. Gdynię osiągamy od Pogórza, robimy sobie spory zjazd ul. Czernickiego (mając na plecach autobus), potem pytamy kolejnych ludzi o drogę do dworca. Tak sobie jadąc radośnie osiągamy ul. Morską, którą docieramy pod samą Gdynię Główną.
I tu przeprosiny należą się wszystkim warszawiakom, których w myślach tyle razy sponiewieraliśmy za to, że łażą jak krowy: w porównaniu z tym, co napotkaliśmy na DDR na drodze do dworca, Warszawiacy są zorganizowani, rozglądają się i zupełnie nie włażą pod koła. Tu zastał nas zupełny chaos...
Podziw należy się architektowi, który DDR poprowadził dokładnie przed przystankiem.
Z ulgą osiągnęliśmy przejście podziemne, które doprowadziło nas do dworca. Tam na szczęście okazało się, że rowery i do domu nam zawiozą, bilety kupione, zrobiliśmy sobie jeszcze godzinny spacer po Gdyni, zjedliśmy pizzę (ciężko było znaleźć miejsce, gdzie możemy siedzieć, jednocześnie mając oko na objuczone rowery i wróciliśmy na dworzec. Do Warszawy jechał duży skład i dwa wagony rowerowe, więc usiedliśmy sobie w przedziale, zrobiliśmy w nim odpowiednią atmosferę wystawiając buty do suszenia i kimaliśmy.
Wagon, w którym początkowo było ciepło, nagle stwierdził, że skoro jechaliśmy sześć dni w chłodzie, to kilka godzin więcej nam różnicy nie zrobi, więc przestał grzać. Dodatkowo na większości stacji (chyba w związku z remontami), staliśmy po 10-15 minut. Przynajmniej nikt nawet nie próbował się dosiadać, miejsca było dość w innych przedziałach.
- DST 81.29km
- Czas 07:06
- VAVG 11.45km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 9 października 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km, sakwy
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział V (Łeba - Karwia)
W którym Hipek dowie się, że z noclegiem nie byłoby tak źle, po czym wspólnie z Hipcią podróżuje znanymi już terenami
Pobudka w hotelu była chyba o ósmej, ale już od szóstej Hipcia naciskała na to, żeby wstać i jechać. Koniec końców wychodzimy z pokoju przed dziesiątą, rezygnujemy ze śniadania (za które zapłaciliśmy) i jedziemy w las. Świecą gołe ręce, ciepłe rękawiczki schną, rękawiczki rowerowe Hipci są mokre jak gąbka, moje - są suche, ale Hipcia ich nie chce, więc jadą w torbie.
Wjeżdżamy w las nieopodal Stilo, tu po drodze Hipcia wskazuje sto tysięcy miejsc, w których można było rozłożyć namiot. Faktycznie, las wilgotny, ale płaski; jest gdzie się ukryć i jest gdzie spać. Ale to dzisiaj, na spokojnie, a wczoraj, wieczorem, było trochę inaczej. Było bardziej mokro, zimno i ogólnie do dupy. A dziś zapowiada się znośnie, nawet nie deszczowo, nawet momentami słońce się objawia.
Jedziemy czerwonym szlakiem, który gdzieś potem znika, chyba na południe; my uparcie przemy na zachód. Tereny kojarzymy, więc wiemy, że waląc na wprost dojedziemy do latarni w Stilo, objeżdżamy ją od północy szlakiem konikowym, potem wracamy do czerwonego, którym uparcie jedziemy i jedziemy... aż do wejścia w Słajszewie, gdzie na plaży robimy przerwę. Na piwo. I Rudą.
Ze Słajszewa do Lubiatowa jedziemy też znaną już drogą, trochę czerwonym, trochę konikowym szlakiem, celem w Lubiatowie jest, jako że mamy niedzielę, zrobić zakupy. Najwyższa pora, bo głód zaczyna powoli przyciskać. Niestety, Lubiatowo opustoszało, sklepów otwartych brak. Pozostaje Białogóra. Próbujemy zaatakować lasem, ale początek drogi dość przypomina wczorajszy początek bagien, więc postanawiamy jednak zrobić trasę asfaltem. Tuż po zawróceniu smaruję łańcuchy, które czekały już na to dłuższą chwilę: po wczorajszym, gdy wyschły, skrzypiały tak, że wioskowe psy uciekały, a po błocie zyskały piękny, brązowy kolor. Po wyczyszczeniu i smarowaniu zaczynają przypominać to, co Stwórca określił jako "łańcuch rowerowy" i wreszcie jadą cicho i lekko. Do Białogóry docieramy jedyną możliwą drogą przez Osieki Lęborskie, na szczęście znajdujemy sklep i tuż przed zamknięciem wyposażamy się w potrzebne dobra. Z Białogóry na zachód prowadzi, szeroką, dobrą drogą czerwony szlak, więc wsiadamy na niego i jedziemy dalej.
Las ciągnie się leniwie, spokojnie docieramy sobie do ujścia Piaśnicy, która dzieli plażę w Dębkach na część dla tekstylnych i dla nudziarzy. Przy tejże rzeczce ustrzelamy waypointa, po czym zaraz zaczynają się Dębki. Dębki, czyli wschodnia część pomorskiej enklawy Warszawiaków, miejscowość, do której w sezonie nawet łańcuchem by nas nie zaciągnięto. Dębki wiedzą o tym, jakie mamy o nich zdanie, więc prowadzą czerwony szlak na południe, a my, jak te krówki, jedziemy za nim dobry kilometr, dopóki nie orientujemy się, że miejscowości to nie ma, a jedziemy na południe, czyli tam, gdzie nam nie jest po drodze. Wracamy i ruszamy przez wieś, na szczęście o tej porze roku zupełnie pustą.
Za Dębkami powoli zaczyna doskwierać brak rękawiczek, niestety, "ciepłe" nadal są mokre i usiłują schnąć, więc zakładamy na dłonie ciepłe, "nocne" skarpetki i kontynuujemy jazdę. Przy tempie, w jakim sobie jedziemy (a raczej w jakim musimy, biorąc pod uwagę obciążenie, jechać), taki sposób ochrony dłoni zupełnie nie przeszkadza.
Między Dębkami a Karwią powoli zapada zmrok i zaczyna się nieskończony ciąg zejść na plażę w ramach terenu Karwieńskich Błot. Przy jednym z nich zjeżdżamy, szukając terenu na namiot, niestety, nic nie ma; w końcu przy kolejnym zerkamy na mapę i orientujemy się, że nie jest dobrze. W zasięgu na ten dzień mamy Władysławowo, a bez większego problemu możemy osiągnąć Puck. Ma to jednak minusy: rano wstajemy będąc tuż obok Gdyni i trzeba będzie zagospodarować czas - powrót dopiero o 17:46. Poza tym pozostaje kwestia noclegu: niby za Władysławowem jest jakiś stary teren bazy rakietowej, ale co tam teraz jest, czy da się spać, nie wiemy. Z kolei nadmorskie tereny Karwii i Jastrzębiej Góry, wyglądają z mapy raczej jak miejski park, nie las do spokojnego noclegu. Postanawiamy zatem zostać tu, gdzie jesteśmy, wyjść na plażę, zanocować, wstać nad ranem i jechać dalej, żeby spokojnie, z zapasem dotrzeć do Gdyni.
Schodzimy zatem na plażę, po raz pierwszy, ponieważ jest mokro, wykorzystujemy folię (malarską - cienka, lekka i wytrzymała), rozkładamy karimaty, śpiwory, rozgwieżdżone dotychczas niebo zasnuwa się chmurami, ale jakoś to nam nie przeszkadza: zawijamy się w ciepłe śpiwory, jemy kolację i dobranoc.
Pobudka w hotelu była chyba o ósmej, ale już od szóstej Hipcia naciskała na to, żeby wstać i jechać. Koniec końców wychodzimy z pokoju przed dziesiątą, rezygnujemy ze śniadania (za które zapłaciliśmy) i jedziemy w las. Świecą gołe ręce, ciepłe rękawiczki schną, rękawiczki rowerowe Hipci są mokre jak gąbka, moje - są suche, ale Hipcia ich nie chce, więc jadą w torbie.
Wjeżdżamy w las nieopodal Stilo, tu po drodze Hipcia wskazuje sto tysięcy miejsc, w których można było rozłożyć namiot. Faktycznie, las wilgotny, ale płaski; jest gdzie się ukryć i jest gdzie spać. Ale to dzisiaj, na spokojnie, a wczoraj, wieczorem, było trochę inaczej. Było bardziej mokro, zimno i ogólnie do dupy. A dziś zapowiada się znośnie, nawet nie deszczowo, nawet momentami słońce się objawia.
Jedziemy czerwonym szlakiem, który gdzieś potem znika, chyba na południe; my uparcie przemy na zachód. Tereny kojarzymy, więc wiemy, że waląc na wprost dojedziemy do latarni w Stilo, objeżdżamy ją od północy szlakiem konikowym, potem wracamy do czerwonego, którym uparcie jedziemy i jedziemy... aż do wejścia w Słajszewie, gdzie na plaży robimy przerwę. Na piwo. I Rudą.
Ze Słajszewa do Lubiatowa jedziemy też znaną już drogą, trochę czerwonym, trochę konikowym szlakiem, celem w Lubiatowie jest, jako że mamy niedzielę, zrobić zakupy. Najwyższa pora, bo głód zaczyna powoli przyciskać. Niestety, Lubiatowo opustoszało, sklepów otwartych brak. Pozostaje Białogóra. Próbujemy zaatakować lasem, ale początek drogi dość przypomina wczorajszy początek bagien, więc postanawiamy jednak zrobić trasę asfaltem. Tuż po zawróceniu smaruję łańcuchy, które czekały już na to dłuższą chwilę: po wczorajszym, gdy wyschły, skrzypiały tak, że wioskowe psy uciekały, a po błocie zyskały piękny, brązowy kolor. Po wyczyszczeniu i smarowaniu zaczynają przypominać to, co Stwórca określił jako "łańcuch rowerowy" i wreszcie jadą cicho i lekko. Do Białogóry docieramy jedyną możliwą drogą przez Osieki Lęborskie, na szczęście znajdujemy sklep i tuż przed zamknięciem wyposażamy się w potrzebne dobra. Z Białogóry na zachód prowadzi, szeroką, dobrą drogą czerwony szlak, więc wsiadamy na niego i jedziemy dalej.
Las ciągnie się leniwie, spokojnie docieramy sobie do ujścia Piaśnicy, która dzieli plażę w Dębkach na część dla tekstylnych i dla nudziarzy. Przy tejże rzeczce ustrzelamy waypointa, po czym zaraz zaczynają się Dębki. Dębki, czyli wschodnia część pomorskiej enklawy Warszawiaków, miejscowość, do której w sezonie nawet łańcuchem by nas nie zaciągnięto. Dębki wiedzą o tym, jakie mamy o nich zdanie, więc prowadzą czerwony szlak na południe, a my, jak te krówki, jedziemy za nim dobry kilometr, dopóki nie orientujemy się, że miejscowości to nie ma, a jedziemy na południe, czyli tam, gdzie nam nie jest po drodze. Wracamy i ruszamy przez wieś, na szczęście o tej porze roku zupełnie pustą.
Za Dębkami powoli zaczyna doskwierać brak rękawiczek, niestety, "ciepłe" nadal są mokre i usiłują schnąć, więc zakładamy na dłonie ciepłe, "nocne" skarpetki i kontynuujemy jazdę. Przy tempie, w jakim sobie jedziemy (a raczej w jakim musimy, biorąc pod uwagę obciążenie, jechać), taki sposób ochrony dłoni zupełnie nie przeszkadza.
Między Dębkami a Karwią powoli zapada zmrok i zaczyna się nieskończony ciąg zejść na plażę w ramach terenu Karwieńskich Błot. Przy jednym z nich zjeżdżamy, szukając terenu na namiot, niestety, nic nie ma; w końcu przy kolejnym zerkamy na mapę i orientujemy się, że nie jest dobrze. W zasięgu na ten dzień mamy Władysławowo, a bez większego problemu możemy osiągnąć Puck. Ma to jednak minusy: rano wstajemy będąc tuż obok Gdyni i trzeba będzie zagospodarować czas - powrót dopiero o 17:46. Poza tym pozostaje kwestia noclegu: niby za Władysławowem jest jakiś stary teren bazy rakietowej, ale co tam teraz jest, czy da się spać, nie wiemy. Z kolei nadmorskie tereny Karwii i Jastrzębiej Góry, wyglądają z mapy raczej jak miejski park, nie las do spokojnego noclegu. Postanawiamy zatem zostać tu, gdzie jesteśmy, wyjść na plażę, zanocować, wstać nad ranem i jechać dalej, żeby spokojnie, z zapasem dotrzeć do Gdyni.
Schodzimy zatem na plażę, po raz pierwszy, ponieważ jest mokro, wykorzystujemy folię (malarską - cienka, lekka i wytrzymała), rozkładamy karimaty, śpiwory, rozgwieżdżone dotychczas niebo zasnuwa się chmurami, ale jakoś to nam nie przeszkadza: zawijamy się w ciepłe śpiwory, jemy kolację i dobranoc.
- DST 57.29km
- Czas 05:06
- VAVG 11.23km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 8 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział IV (las między Poddąbiem a Dębiną - Łeba)
W którym Czytelnik dowie się, że w lesie jest błoto, a gdy wody jest dużo, to i bagienko się trafi, po czym przejedzie z Bohaterami niesamowicie nudną trasę i przełamie się w kwestii noclegów. Z winy Hipka.
Pobudka rano, nawet sprawnie poszła. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie, zjedliśmy śniadanie, dopiliśmy wino, po czym powoli chcieliśmy się zbierać. Gdy zamierzaliśmy wyjść - zaczynało padać, więc czekaliśmy "jeszcze chwilę", po czym, gdy już zaczęło przestawać, to zaraz zaczęło zaczynać i tak w kółko. Koniec końców musieliśmy się zbierać w deszczu, na szczęście niewielkim. Tak, jak wczoraj nauczyłem się rozkładać namiot w deszczu, tak dziś udało się wszystko spakować przy minimalnej liczbie ofiar.
Ruszamy przez las czerwonym szlakiem, w okolicach Dębiny pojawia się obok jakiś stary teren wojskowy, droga prowadzi najpierw klifem, potem łagodnie zjeżdża w dół; szlak wyprowadza nas do Rowów. W Rowach tuż przed mostem na Łupawie stoi sobie smażalnia ryb, korzystając więc z chwilowej przerwy w deszczu, jemy rybkę, zapijając piwkiem pitym na spółkę (sprzedawcy zostało jedno, jedyne, ostatnie) i patrząc na piękną, wyraźną tęczę nad morzem. Zanim skończyliśmy jeść, zaczął padać deszcz, więc w oczach nielicznych spacerowiczów musieliśmy się ciekawie prezentować: dwójka ludzi ubranych w niezbyt ciepłe rzeczy, siedząca niewzruszenie w deszczu i jedząca rybę.
Z Rowów dalej jedziemy za czerwonym i zielonym szlakiem w kierunku Słowińskiego Parku Narodowego. Nie podoba mi się ta opcja, jakoś nie byłem przekonany do jazdy lasem (nawet i ubitą, utwardzoną drogą) po półtoradniowych opadach. Szefowej nie przegadasz jednak - miał być las, niech będzie las. Ruszamy. Wjazd od początku października jest już bezpłatny; wjeżdżamy zatem jak do siebie, początkowo mijamy jeszcze kilku spacerowiczów, potem robi się pusto. Chwilę później decyduję się na założenie długich spodni i grubszej kurtki, a dwa łyki Rudej wyrównują poziom ciepła w organizmie.
Po drodze robimy przerwę na zerknięcie z podestu na jezioro Gardno, po czym docieramy do rozwidlenia szlaków: Czołpino - dalej w las; Smołdziński Las - na zewnątrz rezerwatu. Oczywiście jedziemy dalej w las. Droga - im dalej, tym bardziej mokra, kałuże coraz większe i głębsze. W pewnym miejscu zielony szlak odchodzi na południe, jedziemy nim dalej, bo Hipcia koniecznie chce zobaczyć plażę. Dobrze, jedźmy; droga prowadzi betonowymi płytami, momentami zatopionymi tak, że łatwo jadąc przez kałużę najechać kołem na kant i spaść z roweru. Morze zobaczone, możemy wracać: jedziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Czołpina.
Tu trzeba napisać wprost, wszem i wobec: zrzędzę. Cały czas siedzę na siodle, mruczę i narzekam na ten cholerny las. Im więcej zasranego błota, tym bardziej się wkurzam. Bo można było asfaltem, zamiast pchać się w to zakichane wilgotne gówno.
Dojeżdżamy do leśnego parkingu, kilka kilometrów przed Czołpinem. Po drodze łapie nas... niewielki grad. Teraz to tylko śniegu nam brakuje do kompletu, bo przez mgłę już wieczorami jechaliśmy. Za parkingiem skręcamy w lewo i... zaczyna się. Droga między podmokłymi terenami, dużo błota, najpierw da się jechać, potem już się wleczemy: trochę pchania przez drogę, skok przez rów, pchanie przez las, skok przez rów... Niektóre miejsca trzeba obchodzić z daleka, bo na drodze robi się małe jeziorko, a do tego małe bagienka tworzą niewielki labirynt w głębi lasu, więc nie wystarczy tylko omijać, trzeba również planować. W końcu, już po 15:00 wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Czołpina mając na liczniku imponujący wynik: niecałe 20km przebyte w niecałe cztery godziny podróży. To powoduje, że naciskam na dotarcie do Łeby asfaltem, już nie pchając się w dalszą część lasu, za Czołpinem.
I teraz zaczyna się... masakra. Pomińmy mokre rękawiczki i przemoczone buty, skupmy się na trasie, bo była ona... nudna. Nudna jak cholera, nudna jak flaki z olejem, nudna jak nie wiem co. Smołdzino -> Żelazo -> Wierzchocino -> Witkowo -> Choćmirówko, a potem trasa 213 i do Łeby. Po drodze robimy przystanek w jakiejś wiosce na banana z batonem i ciągniemy dalej. Trochę wcześniej orientujemy się, że Hipci przestało działać tylne światło, więc z konieczności jedzie ona z przodu, a ja ciągnę się z tyłu oświetlając nasze położenie. W międzyczasie Hipci przestały działać również dłonie: potrafiły trzymać kierownicę, ale zmiana przełożenia czy hamowanie okazywało się dużym problemem.
W Łebie (jako że jest to sobota) sezon imprezowy. Ludzi kręci się sporo, jest głośno i nieprzyjemnie. Zastanawia nas, czy wczasowicze jedzą tylko smażone ryby i pizzę, bo nie ma restauracji, nie ma kebabów, są tylko same smażalnio-pizzerie. Wchodzimy do jednej, zamawiamy pizzę i ul. Nadmorską kierujemy się na zachód. Tu już uparcie sugeruję, że fajnie by było jednak znaleźć hotel, bo w lesie cholera wie, czy będzie jakaś dobra miejscówka, zresztą mam jakieś takie dziwne wrażenie, że lepiej by było przynajmniej odrobinę podsuszyć buty, ubranie i tak przykładowo posiedzieć chwilę, dla odmiany, w suchym miejscu. Koniec końców w hotelu lądujemy, pokój, który wyglądał jeszcze chwilę wcześniej bardzo elegancko, przystosowujemy do roli suszarni, wszystko, na czym można położyć rzeczy, jest nimi obwieszone... i tu kończy się nasz dzień.
Pobudka rano, nawet sprawnie poszła. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie, zjedliśmy śniadanie, dopiliśmy wino, po czym powoli chcieliśmy się zbierać. Gdy zamierzaliśmy wyjść - zaczynało padać, więc czekaliśmy "jeszcze chwilę", po czym, gdy już zaczęło przestawać, to zaraz zaczęło zaczynać i tak w kółko. Koniec końców musieliśmy się zbierać w deszczu, na szczęście niewielkim. Tak, jak wczoraj nauczyłem się rozkładać namiot w deszczu, tak dziś udało się wszystko spakować przy minimalnej liczbie ofiar.
Ruszamy przez las czerwonym szlakiem, w okolicach Dębiny pojawia się obok jakiś stary teren wojskowy, droga prowadzi najpierw klifem, potem łagodnie zjeżdża w dół; szlak wyprowadza nas do Rowów. W Rowach tuż przed mostem na Łupawie stoi sobie smażalnia ryb, korzystając więc z chwilowej przerwy w deszczu, jemy rybkę, zapijając piwkiem pitym na spółkę (sprzedawcy zostało jedno, jedyne, ostatnie) i patrząc na piękną, wyraźną tęczę nad morzem. Zanim skończyliśmy jeść, zaczął padać deszcz, więc w oczach nielicznych spacerowiczów musieliśmy się ciekawie prezentować: dwójka ludzi ubranych w niezbyt ciepłe rzeczy, siedząca niewzruszenie w deszczu i jedząca rybę.
Z Rowów dalej jedziemy za czerwonym i zielonym szlakiem w kierunku Słowińskiego Parku Narodowego. Nie podoba mi się ta opcja, jakoś nie byłem przekonany do jazdy lasem (nawet i ubitą, utwardzoną drogą) po półtoradniowych opadach. Szefowej nie przegadasz jednak - miał być las, niech będzie las. Ruszamy. Wjazd od początku października jest już bezpłatny; wjeżdżamy zatem jak do siebie, początkowo mijamy jeszcze kilku spacerowiczów, potem robi się pusto. Chwilę później decyduję się na założenie długich spodni i grubszej kurtki, a dwa łyki Rudej wyrównują poziom ciepła w organizmie.
Po drodze robimy przerwę na zerknięcie z podestu na jezioro Gardno, po czym docieramy do rozwidlenia szlaków: Czołpino - dalej w las; Smołdziński Las - na zewnątrz rezerwatu. Oczywiście jedziemy dalej w las. Droga - im dalej, tym bardziej mokra, kałuże coraz większe i głębsze. W pewnym miejscu zielony szlak odchodzi na południe, jedziemy nim dalej, bo Hipcia koniecznie chce zobaczyć plażę. Dobrze, jedźmy; droga prowadzi betonowymi płytami, momentami zatopionymi tak, że łatwo jadąc przez kałużę najechać kołem na kant i spaść z roweru. Morze zobaczone, możemy wracać: jedziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Czołpina.
Tu trzeba napisać wprost, wszem i wobec: zrzędzę. Cały czas siedzę na siodle, mruczę i narzekam na ten cholerny las. Im więcej zasranego błota, tym bardziej się wkurzam. Bo można było asfaltem, zamiast pchać się w to zakichane wilgotne gówno.
Dojeżdżamy do leśnego parkingu, kilka kilometrów przed Czołpinem. Po drodze łapie nas... niewielki grad. Teraz to tylko śniegu nam brakuje do kompletu, bo przez mgłę już wieczorami jechaliśmy. Za parkingiem skręcamy w lewo i... zaczyna się. Droga między podmokłymi terenami, dużo błota, najpierw da się jechać, potem już się wleczemy: trochę pchania przez drogę, skok przez rów, pchanie przez las, skok przez rów... Niektóre miejsca trzeba obchodzić z daleka, bo na drodze robi się małe jeziorko, a do tego małe bagienka tworzą niewielki labirynt w głębi lasu, więc nie wystarczy tylko omijać, trzeba również planować. W końcu, już po 15:00 wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Czołpina mając na liczniku imponujący wynik: niecałe 20km przebyte w niecałe cztery godziny podróży. To powoduje, że naciskam na dotarcie do Łeby asfaltem, już nie pchając się w dalszą część lasu, za Czołpinem.
I teraz zaczyna się... masakra. Pomińmy mokre rękawiczki i przemoczone buty, skupmy się na trasie, bo była ona... nudna. Nudna jak cholera, nudna jak flaki z olejem, nudna jak nie wiem co. Smołdzino -> Żelazo -> Wierzchocino -> Witkowo -> Choćmirówko, a potem trasa 213 i do Łeby. Po drodze robimy przystanek w jakiejś wiosce na banana z batonem i ciągniemy dalej. Trochę wcześniej orientujemy się, że Hipci przestało działać tylne światło, więc z konieczności jedzie ona z przodu, a ja ciągnę się z tyłu oświetlając nasze położenie. W międzyczasie Hipci przestały działać również dłonie: potrafiły trzymać kierownicę, ale zmiana przełożenia czy hamowanie okazywało się dużym problemem.
W Łebie (jako że jest to sobota) sezon imprezowy. Ludzi kręci się sporo, jest głośno i nieprzyjemnie. Zastanawia nas, czy wczasowicze jedzą tylko smażone ryby i pizzę, bo nie ma restauracji, nie ma kebabów, są tylko same smażalnio-pizzerie. Wchodzimy do jednej, zamawiamy pizzę i ul. Nadmorską kierujemy się na zachód. Tu już uparcie sugeruję, że fajnie by było jednak znaleźć hotel, bo w lesie cholera wie, czy będzie jakaś dobra miejscówka, zresztą mam jakieś takie dziwne wrażenie, że lepiej by było przynajmniej odrobinę podsuszyć buty, ubranie i tak przykładowo posiedzieć chwilę, dla odmiany, w suchym miejscu. Koniec końców w hotelu lądujemy, pokój, który wyglądał jeszcze chwilę wcześniej bardzo elegancko, przystosowujemy do roli suszarni, wszystko, na czym można położyć rzeczy, jest nimi obwieszone... i tu kończy się nasz dzień.
- DST 85.37km
- Czas 06:32
- VAVG 13.07km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 7 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział III (Łazy - las między Poddąbiem a Dębiną)
W którym zostanie podjęta Pierwsza Błędna Decyzja, następnie zastanowimy się, ile piją osoby znakujące szlaki, ale i tak wszystko skończy się dobrze. Mimo że w deszczu.
W Łazach budzimy się rano... Budzik dzwoni od siódmej, ale chyba o ósmej dopiero wstajemy. Zgodnie z zasadą "w śpiworze ciepło, na zewnątrz zimno, poczekajmy", czekamy. Nie wiemy na co czekamy, więc to, na co czekamy, nie przychodzi, zatem w końcu wyłazimy na zimny świat, podziwiamy pole namiotowe, które w świetle słonecznym wygląda dużo ciekawiej i dużo bardziej gościnnie niż widziane w świetle czołówki. Pakujemy wszystko do sakw i idziemy na plażę. Albowiem wpadliśmy na pomysł, żeby (wzorem dnia poprzedniego), dotrzeć do Dąbkowic plażą, tym samym rezygnując z waypointa w Osiekach. Jemy śniadanie na plaży i ruszamy dalej... pchając rowery. Piach okazuje się bardzo niegościnny, spulchniony po wczorajszym deszczu, utrudnia nawet pchanie roweru. Ale idziemy, cierpliwie... niektórzy cierpliwie. Niektórzy, jak na przykład ja, coraz bardziej niecierpliwie, a po tym, jak fala zalewa mi buty, trafia mnie szlag. I potem, po kolejnym zalaniu - znów. A Hipcia cierpliwie idzie, zlewając wszystkie buty i zapadający się rower. Nigdy nie mogę się nadziwić, jak ona tak umie, mieć wyłożone na wszystkie nieprzychylne zdarzenia; ja tam wolę sobie narzekać, nakląć i od razu na sercu lżej.
Koniec końców, kilkadziesiąt minut i kilkadziesiąt brzydkich słów później, docieramy do Dąbkowic. Włazimy starym podestem na teren jakiegoś, opuszczonego chwilowo, ośrodka wypoczynkowego. Ośrodka, który, jak wiele innych, mógłby być żywym pomnikiem Starej Epoki; wrażenie wzmagał szumiący dookoła las i zupełny brak ludzi w okolicy. Z Dąbkowic wracamy leśną, wyłożoną betonowymi płytami drogą i wjeżdżamy z boku do Dąbek, które, jak się okazuje, tętnią życiem o tej porze roku. Z nich trafiamy do Darłowa, a z Darłowa... wpadamy na pomysł jazdy szlakami. Albowiem tereny na Zachód od Darłowa są, na naszej mapie, pięknie oszlakowane.
Z 203 prowadzącej na Ustkę jedziemy szlakiem do Cisowa, następnie na Kopań. Stamtąd znośną trasą między polami (bez znakowania szlaków) docieramy do Palczewic, gdzie wita nas piękny znak rozjazdu szlaków, z kierunkami i w ogóle. Ruszamy... Żadnego oznaczenia szlaku, droga staje się drogą polną, później prowadzi w bagnisty zaułek, z którego zawracamy i bokiem jakiegoś świeżo zaoranego pola docieramy do asfaltu - drogi Wicie-Barzowice. Skręcamy na Barzowice i stamtąd poruszamy się już patrząc na mapę, bo oznakowania szlakow pojawiają się losowo, zresztą wszystkie drogi tam pokryte są czarnym szlakiem, więc pies jeden wie, gdzie to i skąd prowadzi. Z Barzowic docieramy do Rusinowa, stamtąd przez Nacmierz do Nowego Łącka, tam odbijamy na Łącko, by odwiedzić pewien stary kościół. Lokalni pytani o drogę przez wybrzeże sugerują objazd jeziora Wicko dołem, bo przy wybrzeżu są tereny wojskowe. Nie poddajemy się, jedziemy na zachód i w miejscowości Górsko pytamy ponownie, odpowiedź znów odmowna - nie ma co jechać, tereny wojskowe. Tu już poddajemy się i lecimy na zachód, w Zaleskim wsiadamy na 203 do Ustki i uparcie kręcimy, tuż wcześniej przejeżdżając symboliczną połowę drogi - przełom województwa zachodniopomorskiego i pomorskiego. Z trasy widzimy nad morzem jakąś rezydencję: duży dom, trzy śmigłowce... czyżby tam była ta nadmorska rezydencja Prezydenta RP?
Przy wjeździe do Ustki na zakręcie na żyletki wyprzedza Hipcię rozwoziciel chipsów Lay's, za późno się orientuję (jechałem pierwszy) i odjeżdża mi, nie mam szans go złapać. Zaraz potem zaczyna padać deszcz, a my w opuszczonym mieście szukamy otwartego sklepu. Miasto spore, a sklepów jak na lekarstwo. Znajdujemy jeden - bez pieczywa. Dopiero w drugim kupuję zestaw rowerzysty: wino, Rudą, piwo i jedzenie. Ruszamy dalej na wschód - parkiem miejskim, dalej już lasem. W jednym miejscu, na skrzyżowaniu, skręcamy do morza i tam, na wysokim klifie, z kapitalnym widokiem na nocne morze i ukrytą już nieco w oddali Ustkę, wypoczywamy przy piwku. Z klifu zgania nas deszcz, więc wsiadamy znów na rowery i jedziemy dalej lasem. Dojeżdżamy do Orzechowa za czerwonym szlakiem, ponieważ szlak (pieszy) wychodzi prawie pionowo na klif, rezygnujemy z tego pomysłu i zjeżdżamy do wsi. Na miejscu w jakimś ośrodku, gdzie kręci się kupa harcerzyków, czy inszej młodzieży w mundurach, dopytujemy się, że do Poddąbia dojedziemy, owszem, ale nie lasem, a ulicą. Nic to. Wracamy kawałek: Zapadłe, Przewłoka... tam na skrzyżowaniu decydujemy się ubrać: po raz pierwszy w ciągu całej wycieczki zakładamy długie spodnie; na górę idą ciepłe bluzy, jest dobrze. Zwłaszcza, że temperatura spada, gdybym miał strzelać, to było mniej niż dziesięć stopni, a między polami około pięciu, może mniej. Do Poddąbia zajeżdżamy, rozglądamy się za noclegiem, dwa nieczynne kempingi, jeden trawiasty parking, gdzie można rozłożyć namiot, ale rano nas pewnie ktoś pogoni... Wszystko ciemne. Deszcz zaczyna lać - znajdujemy jakiś hotel, wchodzę do środka... pusto. Nikogo na recepcji, nikt nie odpowiada na wołanie... raj dla złodziei. Decydujemy o kontynuowaniu jazdy w las... Jedziemy kawałek leśną drogą, w końcu skręcamy na północ, ku plaży, klif, fajna miejscówka... Tu, czy nie tu? Decyzję o "tu" wymusza deszcz, który nagle zaczyna lać, jakby chciał wyrobić normę za cały miesiąc. Raz-dwa, miejsce znalezione, namiot... Nigdy w moim indywidualnym namiotowym życiu (czyt.: odkąd jestem duży i nie jeżdżę z Rodzicami), nie musiałem rozkładać namiotu w deszczu. Ot, tak się złożyło, że przez dziesięć lat ani razu w deszczu nie rozbijałem. A tu nagle życie postanowiło mnie tego nauczyć i to bardzo szybko. Więc szybko nauczyłem się, namiot rozbity, sypialnia prawie sucha (a mamy stelaż wewnętrzny), rowery przypięte... do środka i dobranoc.
Przez cały dzień zanosiło się na bardzo kiepski wynik, a z zaskoczeniem odkryłem, że przejechaliśmy nieco ponad sto kilometrów, tym samym ustanawiając (jak się później okazało), rekord całego wyjazdu. Ot, ironia.
W Łazach budzimy się rano... Budzik dzwoni od siódmej, ale chyba o ósmej dopiero wstajemy. Zgodnie z zasadą "w śpiworze ciepło, na zewnątrz zimno, poczekajmy", czekamy. Nie wiemy na co czekamy, więc to, na co czekamy, nie przychodzi, zatem w końcu wyłazimy na zimny świat, podziwiamy pole namiotowe, które w świetle słonecznym wygląda dużo ciekawiej i dużo bardziej gościnnie niż widziane w świetle czołówki. Pakujemy wszystko do sakw i idziemy na plażę. Albowiem wpadliśmy na pomysł, żeby (wzorem dnia poprzedniego), dotrzeć do Dąbkowic plażą, tym samym rezygnując z waypointa w Osiekach. Jemy śniadanie na plaży i ruszamy dalej... pchając rowery. Piach okazuje się bardzo niegościnny, spulchniony po wczorajszym deszczu, utrudnia nawet pchanie roweru. Ale idziemy, cierpliwie... niektórzy cierpliwie. Niektórzy, jak na przykład ja, coraz bardziej niecierpliwie, a po tym, jak fala zalewa mi buty, trafia mnie szlag. I potem, po kolejnym zalaniu - znów. A Hipcia cierpliwie idzie, zlewając wszystkie buty i zapadający się rower. Nigdy nie mogę się nadziwić, jak ona tak umie, mieć wyłożone na wszystkie nieprzychylne zdarzenia; ja tam wolę sobie narzekać, nakląć i od razu na sercu lżej.
Koniec końców, kilkadziesiąt minut i kilkadziesiąt brzydkich słów później, docieramy do Dąbkowic. Włazimy starym podestem na teren jakiegoś, opuszczonego chwilowo, ośrodka wypoczynkowego. Ośrodka, który, jak wiele innych, mógłby być żywym pomnikiem Starej Epoki; wrażenie wzmagał szumiący dookoła las i zupełny brak ludzi w okolicy. Z Dąbkowic wracamy leśną, wyłożoną betonowymi płytami drogą i wjeżdżamy z boku do Dąbek, które, jak się okazuje, tętnią życiem o tej porze roku. Z nich trafiamy do Darłowa, a z Darłowa... wpadamy na pomysł jazdy szlakami. Albowiem tereny na Zachód od Darłowa są, na naszej mapie, pięknie oszlakowane.
Z 203 prowadzącej na Ustkę jedziemy szlakiem do Cisowa, następnie na Kopań. Stamtąd znośną trasą między polami (bez znakowania szlaków) docieramy do Palczewic, gdzie wita nas piękny znak rozjazdu szlaków, z kierunkami i w ogóle. Ruszamy... Żadnego oznaczenia szlaku, droga staje się drogą polną, później prowadzi w bagnisty zaułek, z którego zawracamy i bokiem jakiegoś świeżo zaoranego pola docieramy do asfaltu - drogi Wicie-Barzowice. Skręcamy na Barzowice i stamtąd poruszamy się już patrząc na mapę, bo oznakowania szlakow pojawiają się losowo, zresztą wszystkie drogi tam pokryte są czarnym szlakiem, więc pies jeden wie, gdzie to i skąd prowadzi. Z Barzowic docieramy do Rusinowa, stamtąd przez Nacmierz do Nowego Łącka, tam odbijamy na Łącko, by odwiedzić pewien stary kościół. Lokalni pytani o drogę przez wybrzeże sugerują objazd jeziora Wicko dołem, bo przy wybrzeżu są tereny wojskowe. Nie poddajemy się, jedziemy na zachód i w miejscowości Górsko pytamy ponownie, odpowiedź znów odmowna - nie ma co jechać, tereny wojskowe. Tu już poddajemy się i lecimy na zachód, w Zaleskim wsiadamy na 203 do Ustki i uparcie kręcimy, tuż wcześniej przejeżdżając symboliczną połowę drogi - przełom województwa zachodniopomorskiego i pomorskiego. Z trasy widzimy nad morzem jakąś rezydencję: duży dom, trzy śmigłowce... czyżby tam była ta nadmorska rezydencja Prezydenta RP?
Przy wjeździe do Ustki na zakręcie na żyletki wyprzedza Hipcię rozwoziciel chipsów Lay's, za późno się orientuję (jechałem pierwszy) i odjeżdża mi, nie mam szans go złapać. Zaraz potem zaczyna padać deszcz, a my w opuszczonym mieście szukamy otwartego sklepu. Miasto spore, a sklepów jak na lekarstwo. Znajdujemy jeden - bez pieczywa. Dopiero w drugim kupuję zestaw rowerzysty: wino, Rudą, piwo i jedzenie. Ruszamy dalej na wschód - parkiem miejskim, dalej już lasem. W jednym miejscu, na skrzyżowaniu, skręcamy do morza i tam, na wysokim klifie, z kapitalnym widokiem na nocne morze i ukrytą już nieco w oddali Ustkę, wypoczywamy przy piwku. Z klifu zgania nas deszcz, więc wsiadamy znów na rowery i jedziemy dalej lasem. Dojeżdżamy do Orzechowa za czerwonym szlakiem, ponieważ szlak (pieszy) wychodzi prawie pionowo na klif, rezygnujemy z tego pomysłu i zjeżdżamy do wsi. Na miejscu w jakimś ośrodku, gdzie kręci się kupa harcerzyków, czy inszej młodzieży w mundurach, dopytujemy się, że do Poddąbia dojedziemy, owszem, ale nie lasem, a ulicą. Nic to. Wracamy kawałek: Zapadłe, Przewłoka... tam na skrzyżowaniu decydujemy się ubrać: po raz pierwszy w ciągu całej wycieczki zakładamy długie spodnie; na górę idą ciepłe bluzy, jest dobrze. Zwłaszcza, że temperatura spada, gdybym miał strzelać, to było mniej niż dziesięć stopni, a między polami około pięciu, może mniej. Do Poddąbia zajeżdżamy, rozglądamy się za noclegiem, dwa nieczynne kempingi, jeden trawiasty parking, gdzie można rozłożyć namiot, ale rano nas pewnie ktoś pogoni... Wszystko ciemne. Deszcz zaczyna lać - znajdujemy jakiś hotel, wchodzę do środka... pusto. Nikogo na recepcji, nikt nie odpowiada na wołanie... raj dla złodziei. Decydujemy o kontynuowaniu jazdy w las... Jedziemy kawałek leśną drogą, w końcu skręcamy na północ, ku plaży, klif, fajna miejscówka... Tu, czy nie tu? Decyzję o "tu" wymusza deszcz, który nagle zaczyna lać, jakby chciał wyrobić normę za cały miesiąc. Raz-dwa, miejsce znalezione, namiot... Nigdy w moim indywidualnym namiotowym życiu (czyt.: odkąd jestem duży i nie jeżdżę z Rodzicami), nie musiałem rozkładać namiotu w deszczu. Ot, tak się złożyło, że przez dziesięć lat ani razu w deszczu nie rozbijałem. A tu nagle życie postanowiło mnie tego nauczyć i to bardzo szybko. Więc szybko nauczyłem się, namiot rozbity, sypialnia prawie sucha (a mamy stelaż wewnętrzny), rowery przypięte... do środka i dobranoc.
Przez cały dzień zanosiło się na bardzo kiepski wynik, a z zaskoczeniem odkryłem, że przejechaliśmy nieco ponad sto kilometrów, tym samym ustanawiając (jak się później okazało), rekord całego wyjazdu. Ot, ironia.
- DST 100.97km
- Czas 08:30
- VAVG 11.88km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 6 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział II (Pogorzelica - Łazy)
W którym po raz pierwszy pojawiają się Deszcz i Namiot.
Rano wstajemy, jemy śniadanie i zapijemy je winem pozostałym z poprzedniego wieczoru (staje się to tradycją, zresztą rozpoczętą nie podczas tego wyjazdu), po czym pakujemy wszystko i ruszamy. Plaża wygląda zachęcającą, więc zapraszani zachodnim wiatrem więjącym w plecy, jedziemy plażą do Mrzeżyna. Po drodze Hipcia, jak zawsze, znajduje wiele Lepszych Miejsc na Nocleg ("wystarczyło tylko jeszcze tylko kawałeczek i..."). W Mrzeżynie czyszczę łańcuch z piachu i wsiadamy na asfalt, za chwilę zjeżdżamy do lasu i jedziemy... chcieliśmy zahaczyć o opuszczoną jednostkę wojskową w Rogowie, ale cholera wie, czy nie trafiliśmy, czy ją już zagospodarowano... wyjeżdżamy w końcu na jakiś pustostan (wnioskując po napisach na ścianach, opuszczony od piętnastu lat), tam zostawiam waypointa.
Droga wyprowadza nas na jezdnię, więc jedziemy dalej do Dźwirzyna, gdzie siadamy na kawę, a dalej jedziemy ładną ścieżką do Grzybowa... i dalej do Kołobrzegu... i dalej do Ustronia. I dalej... Tu należy przyznać, że tamta droga rowerowa jest zrobiona naprawdę dobrze, prowadzi równo, bez dodatkowych niespodzianek. No i po drodze przed Ustroniem jedzie się przez Ekopark - dodatkowa atrakcja na trasie i bardzo uprzyjemniająca jazdę. Na tej ścieżce też, jak prawdziwy Turysta, pomagam babci przeprowadzić rower przez gałęzie drzewa, które spadło na drogę. Przypłacam to wlezieniem w i wydrapaniem się o krzaki jeżyn, ale dobry uczynek spełniony, gwiazdka w niebie jest :-D
Tuż za Ustroniem robimy sobie przystanek, po czym kierujemy się dalej na zachód. Na plaży w Pleśni robimy przerwę na piwo, po czym jedziemy dalej plażą, aż do Gąsek. Tam odwiedzamy latarnię i szurujemy do Sarbinowa. W Sarbinowie droga prowadzi na południe, wracamy, szlak powinien prowadzić przy morzu. Przy okazji wchodzimy do sklepu... i jak nie dmuchnie! Dmuchnęło, rozpadało się na dobre, co było robić: poczekaliśmy aż zelżało, kurtki na grzbiet i wio! Po drodze, za Chłopami mijamy Szesnasty południk, do Mielna dojeżdżamy bocznymi drogami, tam robimy przerwę na rozgrzanie się w Sfinksie (czy tam Ramzesie, jeden pies), podziwiając lokalną i przyjezdną, podpitą młodzież. I nie tylko młodzież. W innych miejscowościach wieczorem była cisza i spokój, a tu... życie tętni.
Pierwotny plan zakładał odwiedzenie Koszalina (sześć waypointów!), Hipcia co prawda chciałaby jechać, ale ja wolę wersję spokojną: zajechać, zanocować, odpocząć, a nie szlajać się po obcym mieście w poszukiwaniu naklejek i pedałować na nocleg grubo po północy z zamykającymi się oczami.
Dalej jedziemy prościutko, nudną drogą do Łazów. W Łazach przestaje padać, ale za to jest chłodno: pierwszy i nie ostatni dzień załamania pogody. Wolimy dmuchać na zimne i chcemy rozbić namiot. Pierwotnie plan zakłada rozbicie się w lesie, ale przypadkowo trafiamy na opuszczone i otwarte pole namiotowe, gdzie (w towarzystwie jakiegoś lisa czy kota włóczącego się po lesie - świeciły mu oczy) rozkładamy domek i... dobranoc.
Rano wstajemy, jemy śniadanie i zapijemy je winem pozostałym z poprzedniego wieczoru (staje się to tradycją, zresztą rozpoczętą nie podczas tego wyjazdu), po czym pakujemy wszystko i ruszamy. Plaża wygląda zachęcającą, więc zapraszani zachodnim wiatrem więjącym w plecy, jedziemy plażą do Mrzeżyna. Po drodze Hipcia, jak zawsze, znajduje wiele Lepszych Miejsc na Nocleg ("wystarczyło tylko jeszcze tylko kawałeczek i..."). W Mrzeżynie czyszczę łańcuch z piachu i wsiadamy na asfalt, za chwilę zjeżdżamy do lasu i jedziemy... chcieliśmy zahaczyć o opuszczoną jednostkę wojskową w Rogowie, ale cholera wie, czy nie trafiliśmy, czy ją już zagospodarowano... wyjeżdżamy w końcu na jakiś pustostan (wnioskując po napisach na ścianach, opuszczony od piętnastu lat), tam zostawiam waypointa.
Droga wyprowadza nas na jezdnię, więc jedziemy dalej do Dźwirzyna, gdzie siadamy na kawę, a dalej jedziemy ładną ścieżką do Grzybowa... i dalej do Kołobrzegu... i dalej do Ustronia. I dalej... Tu należy przyznać, że tamta droga rowerowa jest zrobiona naprawdę dobrze, prowadzi równo, bez dodatkowych niespodzianek. No i po drodze przed Ustroniem jedzie się przez Ekopark - dodatkowa atrakcja na trasie i bardzo uprzyjemniająca jazdę. Na tej ścieżce też, jak prawdziwy Turysta, pomagam babci przeprowadzić rower przez gałęzie drzewa, które spadło na drogę. Przypłacam to wlezieniem w i wydrapaniem się o krzaki jeżyn, ale dobry uczynek spełniony, gwiazdka w niebie jest :-D
Tuż za Ustroniem robimy sobie przystanek, po czym kierujemy się dalej na zachód. Na plaży w Pleśni robimy przerwę na piwo, po czym jedziemy dalej plażą, aż do Gąsek. Tam odwiedzamy latarnię i szurujemy do Sarbinowa. W Sarbinowie droga prowadzi na południe, wracamy, szlak powinien prowadzić przy morzu. Przy okazji wchodzimy do sklepu... i jak nie dmuchnie! Dmuchnęło, rozpadało się na dobre, co było robić: poczekaliśmy aż zelżało, kurtki na grzbiet i wio! Po drodze, za Chłopami mijamy Szesnasty południk, do Mielna dojeżdżamy bocznymi drogami, tam robimy przerwę na rozgrzanie się w Sfinksie (czy tam Ramzesie, jeden pies), podziwiając lokalną i przyjezdną, podpitą młodzież. I nie tylko młodzież. W innych miejscowościach wieczorem była cisza i spokój, a tu... życie tętni.
Pierwotny plan zakładał odwiedzenie Koszalina (sześć waypointów!), Hipcia co prawda chciałaby jechać, ale ja wolę wersję spokojną: zajechać, zanocować, odpocząć, a nie szlajać się po obcym mieście w poszukiwaniu naklejek i pedałować na nocleg grubo po północy z zamykającymi się oczami.
Dalej jedziemy prościutko, nudną drogą do Łazów. W Łazach przestaje padać, ale za to jest chłodno: pierwszy i nie ostatni dzień załamania pogody. Wolimy dmuchać na zimne i chcemy rozbić namiot. Pierwotnie plan zakłada rozbicie się w lesie, ale przypadkowo trafiamy na opuszczone i otwarte pole namiotowe, gdzie (w towarzystwie jakiegoś lisa czy kota włóczącego się po lesie - świeciły mu oczy) rozkładamy domek i... dobranoc.
- DST 90.51km
- Czas 06:51
- VAVG 13.21km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 5 października 2011
Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km
Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział I (Świnoujście - Pogorzelica)
W którym Czytelnik rusza z Bohaterami w emocjonującą podróż i znajduje Dzika. I Żubra.
Nad ranem budzi nas konduktor - chłopak w naszym wieku - który przy sprawdzaniu biletów pyta, czy te rowery bez kół to nasze. Jako, że mnie zbudził, potrzebuję kilku sekund by trybiki w głowie zaskoczyły, że to był żart.
Świnoujście. Wysiadamy na dworcu i pojawia się to kapitalne uczucie związane z wylądowaniem w nowym miejscu: "Dokąd teraz?". Na szczęście po drodze pojawia się nasz konduktor, podpytujemy go o pierwszy cel naszej podróży, czyli waypoint "Fort Gerharda". Pakujemy wszystko na rowery... I pierwsza niespodzianka: urywa mi się taśma trzymająca hak na dole sakwy. Na szczęście Turysta zawsze jest przygotowany, sznurek jest, scyzoryk jest, raz-dwa i sakwa gotowa do drogi. Przy okazji pakowania opis okolicy snuje wspomniany już konduktor - żadnych z miejsc, o których wspominał, nie odwiedziliśmy, ale zapamiętaliśmy, więc będzie okazja tam wpaść.
Na miejscu w Forcie okazuje się, że przez trzy lata vlepka znika. Niby nic dziwnego, ale początek dobry :-) Wracamy i pakujemy się w szlak leśny prowadzący do Międzyzdrojów. Tam w centrum w cukierni kawa z pączkami (przy okazji zachwycamy się średnią wieku turystek: ca. 60 lat) i jedziemy dalej. Chcemy ominąć trasę 102 i jechać szlakiem, ale koniec końców i tak lądujemy na asfalcie - czarny szlak zjeżdża gdzieś znienacka do portu. Kilka kilometrów dalej pojawia się Zagroda Pokazowa Żubrów, drogowskaz sugeruje, że blisko, więc ruszamy. Blisko... tak, dwa kilometry wzdłuż czarnego szlaku. Ale jak już zajechaliśmy, to zwiedziliśmy sobie, był dzik, sporo żubrow i coś rogatego, co opisali jako "sarna". W międzyczasie pod ławeczką zostawiam waypointa.
Jedziemy dalej szlakiem, tym razem w kierunku Wisełki. W Wisełce wychodzimy na plażę, odpoczywamy, po czym włazimy do wody. Woda jest przyjemnie chłodna, trochę co prawda wybijamy się naszą golizną na tle ludzi ubranych po uszy, ale kąpiel w Bałtyku być musiała. Po wyschnięciu ruszamy dalej - szlakiem. Rezygnujemy z wspięcia się na górę do latarni Kikut i wyjeżdżamy na asfalt. Tu po chwili przydają się krótkofalówki, które zabraliśmy, dzięki nim można porozumiewać się jadąc gęsiego (miały nadajnik i gruszkę, więc było wygodnie). Tak dojeżdżamy aż do Dziwnowa, gdzie wjeżdżamy w las na czerwony szlak prowadzący do Dziwnówka; po drodze teren ciekawie nierówny, dobry do rozjeżdżenia kiedyś, już bez bagażu. W Dziwnówku jemy smażoną rybę i jedziemy dalej w las.
Ponieważ jest jeszcze jasno, decydujemy się jechać o tak sobie bez powodu do Drezewa. Od Trzęsacza wzdłuż torów wąskotorówki prowadzi prosta, droga wyłożona betonowymi płytami. Prosta i nudna. Do wsi docieramy już o zmroku, pusta wieś i tylko pojedyncze, szczekające psy oraz jedna, jedyna latarnia, robią wrażenie jak z horroru. Wracamy do Trzęsacza i dalej docieramy do Rewala, gdzie chwilę szukamy drogi na Niechorze, w Niechorzu odwiedzamy latarnię (po zmroku jest bardzo fajnie podświetlana - na fioletowo) i jedziemy dalej. Pogorzelica okazuje się być sporą miejscowością, przejeżdżamy całą, schodzimy na plażę, odchodzimy kilkaset metrów, znajdujemy dobre, osłonięte miejsce, karimaty, śpiwory, kolacja z winem... i spać. W nocy trochę kropi deszcz, ale wierzchnia warstwa śpiworów jest dobra i taką ilość wody spokojnie odpiera.
Nad ranem budzi nas konduktor - chłopak w naszym wieku - który przy sprawdzaniu biletów pyta, czy te rowery bez kół to nasze. Jako, że mnie zbudził, potrzebuję kilku sekund by trybiki w głowie zaskoczyły, że to był żart.
Świnoujście. Wysiadamy na dworcu i pojawia się to kapitalne uczucie związane z wylądowaniem w nowym miejscu: "Dokąd teraz?". Na szczęście po drodze pojawia się nasz konduktor, podpytujemy go o pierwszy cel naszej podróży, czyli waypoint "Fort Gerharda". Pakujemy wszystko na rowery... I pierwsza niespodzianka: urywa mi się taśma trzymająca hak na dole sakwy. Na szczęście Turysta zawsze jest przygotowany, sznurek jest, scyzoryk jest, raz-dwa i sakwa gotowa do drogi. Przy okazji pakowania opis okolicy snuje wspomniany już konduktor - żadnych z miejsc, o których wspominał, nie odwiedziliśmy, ale zapamiętaliśmy, więc będzie okazja tam wpaść.
Na miejscu w Forcie okazuje się, że przez trzy lata vlepka znika. Niby nic dziwnego, ale początek dobry :-) Wracamy i pakujemy się w szlak leśny prowadzący do Międzyzdrojów. Tam w centrum w cukierni kawa z pączkami (przy okazji zachwycamy się średnią wieku turystek: ca. 60 lat) i jedziemy dalej. Chcemy ominąć trasę 102 i jechać szlakiem, ale koniec końców i tak lądujemy na asfalcie - czarny szlak zjeżdża gdzieś znienacka do portu. Kilka kilometrów dalej pojawia się Zagroda Pokazowa Żubrów, drogowskaz sugeruje, że blisko, więc ruszamy. Blisko... tak, dwa kilometry wzdłuż czarnego szlaku. Ale jak już zajechaliśmy, to zwiedziliśmy sobie, był dzik, sporo żubrow i coś rogatego, co opisali jako "sarna". W międzyczasie pod ławeczką zostawiam waypointa.
Jedziemy dalej szlakiem, tym razem w kierunku Wisełki. W Wisełce wychodzimy na plażę, odpoczywamy, po czym włazimy do wody. Woda jest przyjemnie chłodna, trochę co prawda wybijamy się naszą golizną na tle ludzi ubranych po uszy, ale kąpiel w Bałtyku być musiała. Po wyschnięciu ruszamy dalej - szlakiem. Rezygnujemy z wspięcia się na górę do latarni Kikut i wyjeżdżamy na asfalt. Tu po chwili przydają się krótkofalówki, które zabraliśmy, dzięki nim można porozumiewać się jadąc gęsiego (miały nadajnik i gruszkę, więc było wygodnie). Tak dojeżdżamy aż do Dziwnowa, gdzie wjeżdżamy w las na czerwony szlak prowadzący do Dziwnówka; po drodze teren ciekawie nierówny, dobry do rozjeżdżenia kiedyś, już bez bagażu. W Dziwnówku jemy smażoną rybę i jedziemy dalej w las.
Ponieważ jest jeszcze jasno, decydujemy się jechać o tak sobie bez powodu do Drezewa. Od Trzęsacza wzdłuż torów wąskotorówki prowadzi prosta, droga wyłożona betonowymi płytami. Prosta i nudna. Do wsi docieramy już o zmroku, pusta wieś i tylko pojedyncze, szczekające psy oraz jedna, jedyna latarnia, robią wrażenie jak z horroru. Wracamy do Trzęsacza i dalej docieramy do Rewala, gdzie chwilę szukamy drogi na Niechorze, w Niechorzu odwiedzamy latarnię (po zmroku jest bardzo fajnie podświetlana - na fioletowo) i jedziemy dalej. Pogorzelica okazuje się być sporą miejscowością, przejeżdżamy całą, schodzimy na plażę, odchodzimy kilkaset metrów, znajdujemy dobre, osłonięte miejsce, karimaty, śpiwory, kolacja z winem... i spać. W nocy trochę kropi deszcz, ale wierzchnia warstwa śpiworów jest dobra i taką ilość wody spokojnie odpiera.
- DST 94.51km
- Czas 07:01
- VAVG 13.47km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 24 września 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Waypointy w Kampinosie
Start po południu. Warszawa->Stare Babice->Lipków. Tam łapiemy jeden punkt i wskakujemy na niebieski szlak. Na przecięciu niebieskiego i ul. Borzęcińskiej widząc morze pokrzyw, rezygnujemy z szukania ambony przy strumyku. Może zimą. :)
Dalej szlak robi się bagnisty, w pewnym okolicach więcej jest pchania i noszenia rowerów niż jazdy, za bagnami robimy przerwę na piwko... Która to przerwa, jako że trwała chwilę, okazuje się brzemienna w skutkach.
Do Ław dojedżamy już o zmierzchu do drogowskazu. Chcemy jeszcze zapolować na dom i piwniczkę, ale przeszukaliśmy trzy piwniczki, trochę blisko drogi i odpuściliśmy, bo zrobiło się ciemno, a skakać po ciemku po mokradłach nam się nie chciało.
Na sam koniec jeszcze Ławska Góra i jazda zielonym aż do drogi na Leszno. Na skrzyżowaniu żółtego z zielonym w altance pijemy ostatnie piwo, po co je wieźć z powrotem do domu?
W Lesznie chwytamy punkt na cmentarzu i rezygnujemy z romantycznej wyprawy Warszawską - celujemy w równoległą drogę przez Wąsy, Pilaszków i tak dalej. Celujemy za dobrze, bo za szybko prowadzę skręt w lewo i w rezultacie lądujemy na drodze między polami. Też jest fajnie, na pewno przyjemniej niż na Warszawskiej. Z tej drogi odbijamy w prawo i dojeżdżamy do asfaltu. Potem już do Warszawy, bez przygód.
Dalej szlak robi się bagnisty, w pewnym okolicach więcej jest pchania i noszenia rowerów niż jazdy, za bagnami robimy przerwę na piwko... Która to przerwa, jako że trwała chwilę, okazuje się brzemienna w skutkach.
Do Ław dojedżamy już o zmierzchu do drogowskazu. Chcemy jeszcze zapolować na dom i piwniczkę, ale przeszukaliśmy trzy piwniczki, trochę blisko drogi i odpuściliśmy, bo zrobiło się ciemno, a skakać po ciemku po mokradłach nam się nie chciało.
Na sam koniec jeszcze Ławska Góra i jazda zielonym aż do drogi na Leszno. Na skrzyżowaniu żółtego z zielonym w altance pijemy ostatnie piwo, po co je wieźć z powrotem do domu?
W Lesznie chwytamy punkt na cmentarzu i rezygnujemy z romantycznej wyprawy Warszawską - celujemy w równoległą drogę przez Wąsy, Pilaszków i tak dalej. Celujemy za dobrze, bo za szybko prowadzę skręt w lewo i w rezultacie lądujemy na drodze między polami. Też jest fajnie, na pewno przyjemniej niż na Warszawskiej. Z tej drogi odbijamy w prawo i dojeżdżamy do asfaltu. Potem już do Warszawy, bez przygód.
- DST 64.46km
- Czas 04:31
- VAVG 14.27km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 11 września 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Jezioro Czerniakowskie i Wilanów
Zaczęliśmy od wyprawy na Okęcie, do Archiwum i kapliczki. Stamtąd pojechaliśmy nad Jeziorko Czerniakowskie, gdzie po długim czasie w większości przyjemnego wypoczywania w słońcu (jeden minus: słońce!... - chociaż Hipcia była zadowolona) i krótkiej kąpieli w jeziorku (z widokiem na PKiN), ustawiamy punkt tuż przy pomoście wędkarskim, przy którym się kąpaliśmy.
Stamtąd ruszamy w kierunku Wilanowa, po drodze gubimy skrzyżowanie, ale znajdujemy komin.
A dalej to już poszło: Jeziorko Powsinkowskie, Jezioro pod Morgami. Nie pojechaliśmy dalej do Bielawy, bo chcieliśmy wrócić na mecz... i wrócilismy - żeby przeczytać wynik końcowy.
A, przetestowałem lemondkę. Użyteczny stwór, ale nie na miasto. Chociaż przydawał się przy doganianiu Hipci. Chyba czas założyć silnik do roweru :)
Stamtąd ruszamy w kierunku Wilanowa, po drodze gubimy skrzyżowanie, ale znajdujemy komin.
A dalej to już poszło: Jeziorko Powsinkowskie, Jezioro pod Morgami. Nie pojechaliśmy dalej do Bielawy, bo chcieliśmy wrócić na mecz... i wrócilismy - żeby przeczytać wynik końcowy.
A, przetestowałem lemondkę. Użyteczny stwór, ale nie na miasto. Chociaż przydawał się przy doganianiu Hipci. Chyba czas założyć silnik do roweru :)
- DST 63.74km
- Czas 03:15
- VAVG 19.61km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 2 września 2011
Kategoria > 50 km, waypointgame, transport, do czytania
No to plan mnie zaskoczył
Rozumiem, że proste plany się zesrywają. Tak to już jest. Prosty plan ma już szablonowo, drobnym druczkiem wpisane "Zesrać się". Jeśli jakimś cudem plan taki się nie zesra, znaczy to, że już to zrobił, ale my tego jeszcze nie widzimy.
Inaczej jest z planami ambitnymi. Te mają to do siebie, ze zwykle się zesrywają, ale tylko po jednym boku. Jakąś część założeń zawsze udaje się zrealizować.
Najlepiej powinno być z planami beznadziejnymi. Tak głupimi, że po prostu muszą się... No, już wiecie co. I przez to, że muszą, zwykle jakimś niewiarygodnym cudem... udaje się je zrealizować.
Zrobiłem wczoraj plan. Tak? Że luźniej i spokojniej. Był tak szalenie głupi, ze musiał się zesrać. Liczyłem więc na stuprocentową jego realizację.
Tymczasem... Tymczasem wczoraj, około dwudziestej drugiej wszedłem na stronę WaypointGame. I co? I nowe dwa punkty. Akurat na samym wierzchu. Krótka rozmowa, wbijamy się w obcisłe i ruszamy na polowanie. Oba punkty zwinięte.
I tym samym plan się zesrał.
Inaczej jest z planami ambitnymi. Te mają to do siebie, ze zwykle się zesrywają, ale tylko po jednym boku. Jakąś część założeń zawsze udaje się zrealizować.
Najlepiej powinno być z planami beznadziejnymi. Tak głupimi, że po prostu muszą się... No, już wiecie co. I przez to, że muszą, zwykle jakimś niewiarygodnym cudem... udaje się je zrealizować.
Zrobiłem wczoraj plan. Tak? Że luźniej i spokojniej. Był tak szalenie głupi, ze musiał się zesrać. Liczyłem więc na stuprocentową jego realizację.
Tymczasem... Tymczasem wczoraj, około dwudziestej drugiej wszedłem na stronę WaypointGame. I co? I nowe dwa punkty. Akurat na samym wierzchu. Krótka rozmowa, wbijamy się w obcisłe i ruszamy na polowanie. Oba punkty zwinięte.
I tym samym plan się zesrał.
- DST 60.55km
- Czas 02:55
- VAVG 20.76km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 30 sierpnia 2011
Kategoria do czytania, transport, waypointgame, > 50 km
Tour de Ursynów
Zbliża się koniec miesiąca, zbliża się koniec serii na WaypointGame, więc trzeba przycisnąć w ostatnie dni.
Wypadamy z Hipcią, atakujemy najpierw dwie świeże dziesiątki (świeży waypoint to dobry waypoint), potem lecimy na południe. Nie chce mi się opisywać, które dokładnie waypointy odwiedziliśmy, bo zebrało się ich z piętnaście... A i tak czeka mnie wpisywanie kodów. Tych piętnastu i jeszcze kilku, które kiedyś odpisałem, a kodu nie wprowadziłem...
Trasa po Ursynowie z grubsza: Wyczółki -> Jeziorki -> Las Kabacki -> Natolin -> Kabaty -> Stary Ursynów -> Służew.
Sam Ursynów... nie przepadam za tą dzielnicą. Nie jest brzydki, przynajmniej nie tak, jak reszta Warszawy, która, gdy pierwszy raz tu przyjechałem, jawiła mi się jako wielki pomnik Socjalizmu... a potem do tego przywykłem. Nie, w Ursynowie problem jest w tym, że jest ładny. Jadąc przezeń mam wrażenie, że kiedyś tu byłem - w jakimś SimCity albo innej grze o rozbudowie miasta. Domy i parki - jak odbite z identycznej, wypukłej pieczątki; drogi, chodniki i DDR - jak rozwinięte z walca. Do tego wszystko podobne do siebie. Jest to jedyne chyba miejsce w jakimkolwiek mieście, gdzie żeby mieć pewność, gdzie się znajduję, wolę dla bezpieczeństwa spojrzeć na tabliczkę z nazwą ulicy (a orientację przestrzenną mam bardzo dobrą).
Przykład - Park przy Bażantarni, w którym zdobywaliśmy jednego z WP. Ławeczki - jak odlane z plastiku, równo wytyczone ścieżki, przepięknie podświetlony mostek, drzewka posadzone równo... wszystko śliczne, ładne - i bez duszy. Wolę już te miejsca, gdzie widać, że coś żyje - parki, w których zachował się cień dawnych czasów mają w sobie jednak to coś; parki zrobione nowocześnie - są jak idealnie wysprzątane mieszkanie - przypominają grobowiec, bez żadnego życia.
Dałem ciała, bo dopiero w domu sobie przypomniałem, że mogłem włączyć śledzenie GPSem i miałbym fajną mapę tej podróży - bo trasa była bardzo ciekawa. :/
Wypadamy z Hipcią, atakujemy najpierw dwie świeże dziesiątki (świeży waypoint to dobry waypoint), potem lecimy na południe. Nie chce mi się opisywać, które dokładnie waypointy odwiedziliśmy, bo zebrało się ich z piętnaście... A i tak czeka mnie wpisywanie kodów. Tych piętnastu i jeszcze kilku, które kiedyś odpisałem, a kodu nie wprowadziłem...
Trasa po Ursynowie z grubsza: Wyczółki -> Jeziorki -> Las Kabacki -> Natolin -> Kabaty -> Stary Ursynów -> Służew.
Sam Ursynów... nie przepadam za tą dzielnicą. Nie jest brzydki, przynajmniej nie tak, jak reszta Warszawy, która, gdy pierwszy raz tu przyjechałem, jawiła mi się jako wielki pomnik Socjalizmu... a potem do tego przywykłem. Nie, w Ursynowie problem jest w tym, że jest ładny. Jadąc przezeń mam wrażenie, że kiedyś tu byłem - w jakimś SimCity albo innej grze o rozbudowie miasta. Domy i parki - jak odbite z identycznej, wypukłej pieczątki; drogi, chodniki i DDR - jak rozwinięte z walca. Do tego wszystko podobne do siebie. Jest to jedyne chyba miejsce w jakimkolwiek mieście, gdzie żeby mieć pewność, gdzie się znajduję, wolę dla bezpieczeństwa spojrzeć na tabliczkę z nazwą ulicy (a orientację przestrzenną mam bardzo dobrą).
Przykład - Park przy Bażantarni, w którym zdobywaliśmy jednego z WP. Ławeczki - jak odlane z plastiku, równo wytyczone ścieżki, przepięknie podświetlony mostek, drzewka posadzone równo... wszystko śliczne, ładne - i bez duszy. Wolę już te miejsca, gdzie widać, że coś żyje - parki, w których zachował się cień dawnych czasów mają w sobie jednak to coś; parki zrobione nowocześnie - są jak idealnie wysprzątane mieszkanie - przypominają grobowiec, bez żadnego życia.
Dałem ciała, bo dopiero w domu sobie przypomniałem, że mogłem włączyć śledzenie GPSem i miałbym fajną mapę tej podróży - bo trasa była bardzo ciekawa. :/
- DST 55.36km
- Czas 03:16
- VAVG 16.95km/h
- Sprzęt Unibike Viper