do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 3,5 - z dworca
Pozostało tylko 10 km do przejechania. Ranek i cholernie skrzypiące (aż wstyd!) łańcuchy, które po kilkudniowych zlewach zupełnie wyschły (na trzy dni nie chciało nam się targać smaru). W domu nastąpiła symboliczna scena: miałem na sobie bluzkę termoaktywną, a na niej bluzę rowerową. Przed wyjściem zapiąłem suwak tej ostatniej. Teraz, po powrocie - suwak rozpiąłem. Nie był rozpięty wcale przez cały czas podróży.
Pozostała jeszcze krótka i szybka zmiana pedałów i przesunięcie rogów i już drugi komplet rowerów był gotów do jazdy do pracy. To jest dopiero komfort!
- DST 7.36km
- Czas 00:29
- VAVG 15.23km/h
- Sprzęt Zenon
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 3

Drugi poranek © Hipek99
Pierwsze kilkanaście kilometrów to szlajanie się po bocznych dróżkach by wyjechać na główną, wojewódzką (przy okazji zaliczając gminę Skarszewy).

Start po gminnych drogach © Hipek99
Potem wpadamy na drogę 222 i ruszamy prosto na północ (po drodze robiąc skandalicznie szybki przystanek na stacji). Ruch jakoś taki większy, wiatr średnio przeszkadza, ale dziś już to nie ma znaczenia. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie: jak daleko zajedziemy? Robimy skręt w 226 na Warcz, po kilku kilometrach odbicie w pola by zaliczyć jeszcze jedną gminę, po czym wracamy na główną.

Jakimiś szutrami zasuwamy by coś zaliczyć © Hipek99

Tu się uprawia kamienie © Hipek99
Po drodze pojawia się sporo napisów i to na budynkach, i to na drzewach - protestów przeciwko poszukiwaniom gazu łupkowego. My jednak bez protestu jedziemy dalej: dojechanie do Kościerzyny to cel oczywiście osiągalny, ale co dalej? Wszystko zależy od wiatru, teoretycznie moglibyśmy rzucić się na Bytów, ale jeśli potem dostaniemy wiatr w twarz, to może być ciężko.

Protest © Hipek99
Tymczasem jedziemy sobie spokojnie, mijając polsko-kaszubskie nazwy miejscowości, ot, taka lokalna atrakcja. Wkrótce pojawia sie znak z narysowanym niedźwiedziem: wjeżdżamy do gminy Kościerzyna. W samym mieście przystanek pod jakimś opuszczonym budynkiem, po przeliczeniu decydujemy się pojechać krótszą, ale spokojniejszą opcją drogami 214 i 228.

Witamy w Kościerzynie © Hipek99
Powoli zaczyna robić się szarawo, mijamy dwa jeziora i spotykamy spory teren na którym trwają poszukiwania gazu łupkowego... to był zawsze temat który poruszano hen daleko, w telewizji, a tu, proszę, jesteśmy właśnie w takim miejscu. Tylko jedno zaczyna przeszkadzać: ciche kap! kap! kap! Po chwili, gdy już zasuwaliśmy na Kartuzy, zrobiła się z tego regularna zlewa. Deszcz leje, samochody jakby sobie nagle przypomniały, że jest niedziela i trzeba do miasta do sklepu jechać, paskudny asfalt (co szczególnie dawało znać na zjazdach, gdy auta z naprzeciwka jeszcze dodatkowo oślepiały)... zdecydowanie najbardziej paskudny fragment całej drogi. W Kartuzach przystanek na potrzeby nawigacji (nie wiem, naprawdę, czemu ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów), po czym zbijamy do DK20. Po drodze deszcz w końcu ustał, a już na samej krajówce bajka. Jechało się elegancko aż do Żukowa, gdzie zrobiliśmy przystanek przy Orlenie (wcześniej próbowałem innej stacji ale tam nie mieli parówek. Granda!). Tam wsunęliśmy spory obiad.
Tutaj należy podkreślić, że w wyniku gleby na lodzie Hipcia nabiła sobie potężnego sińca na kolanie, który właśnie rozkwitał i przy każdym ruchu przypominał o sobie. W domu kolano okazało się potężnie spuchnięte, przez trzy dni zbijaliśmy opuchliznę i konieczne stało się zrezygnowanie z treningów przez tydzień.
Po przystanku mieliśmy dużo czasu na to, żeby dojechać na miejsce. DK 20 nadal kusiła ładnym asfaltem, więc bardzo spokojnie (Gdynia: 30 km - co to jest?) jechaliśmy przed siebie aż... wjechaliśmy do Gdyni. To było zaskoczeniem, bo nie zakładałem, że w ogóle o nią zahaczymy, myślałem, że Dąbrowa to miejscowość, a nie dzielnica. Tu straciliśmy trochę czasu na nawigację, bo nie byłem pewien kiedy będzie skręt... w końcu się udało i z wielkiej dwupasmówki wjechaliśmy w boczną dróżkę prowadzącą przez rezerwat przyrody. Czekał nas długi zjazd po ładnym asfalcie (aż na poziom morza) i jeden kretyn, który nieoświetlony na jednym z zakrętów łapał stopa. Nie wiem, skąd ci ludzie się biorą, ale ewolucja działa zdecydowanie za wolno. W końcu pojawiła się tablica z napisem "Sopot" a po jej przekroczeniu udało nam się w końcu połączyć wszystkie nasze zdobyte gminy w graf spójny!
Po zjeździe trafiliśmy na jakąś główną ulicę z zakazem dla rowerów, początkowo nawet się zastosowaliśmy, ale zaraz potem szlag mnie trafił i zjechałem na asfalt. Do ciężkiej cholery, jeśli zakazujecie jazdy rowerom, to trzeba dać jakąś alternatywę! Kawałek dalej zjechaliśmy na dworzec, ustaliwszy co i gdzie się znajduje, postanowiliśmy wykorzystać dostępny czas i zjechać nad Zatokę. Ignorując zupełnie zakazy dla rowerów wyjechaliśmy sobie na molo (ha, ciekawe komu się udaje tak komfortowo przejechać rowerem po molo sopockim).

Molo w Sopocie © Hipek99
Przy powrocie na dworzec przy okazji zrobiliśmy również zdjęcie słynnego znaku ograniczenia prędkości...

Słynna ścieżka rowerowa © Hipek99
Potem trzeba było tylko czekać na maleńkiej sopockiej stacyjce... Pociąg nadjechał, rowery się podwiesiły, a my po chwili usnęliśmy.
- DST 166.42km
- Czas 09:37
- VAVG 17.31km/h
- Sprzęt Zenon
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 2

Poranek © Hipek99
Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania i odbijamy w prawo po to, by zaliczyć gminę Rybno. Potem zawracamy i walimy prosto na Nowe Miasto Lubawskie, po drodze mijając ileś tam skrętów w stronę Lubawy - kolejna znajoma z poprzedniego wyjazdu. Deszcz już zdążył się znudzić, za to wiatr stwierdził, że tęskniliśmy i wiejąc z boku uparcie utrudnia jazdę. Droga powiatowa numer 538 też nie zachwyca jakością asfaltu, z nadzieją patrzymy na krajówkę na Grudziądz, ale zanim do tego doszło, zauważyliśmy z boku skręt z nazwą gminy... i tak oto, zupełnie przypadkiem zaliczyliśmy gminę Świecie nad Osą.

Gdzieś w Polsce. Gdzieś po drodze © Hipek99
W Łasinie wskakujemy na DK 16 do Grudziądza. Wiatr nadal denerwuje, ale jedzie się nieźle, słońce zaczęło wychodzić, a droga meandruje pomiędzy wysokimi, leśnymi zboczami. Dojechanie do samego miasta trochę nam zajęło, a my nie mieliśmy tam jeszcze przekroczonych 100 km!

W kierunku Grudziądza © Hipek99
Wjazd do Grudziądza nieciekawy, trzeba było się bujać jakąś boczną drogą osiedlową, bo na głównej walnęli zakaz. Dobrze, że było toto w miarę równe. Przy głownym skrzyżowaniu minęliśmy fantastyczny znak przeznaczony dla kierowców ciężarowek (rozmieszczenie strategicznych punktów, stacji i postojów), po czym odbiliśmy w prawo, na Malbork.

Wszystko jasne? © Hipek99
I... i wreszcie zaczęło się jechać. Wiatr po zmianie kierunku dawał w plecy, a akurat tak się złożyło, że stacji (na której mieliśmy zrobić planowany postój) nie było, więc nie marnując czasu zasuwaliśmy przed siebie. Zmrok powoli zapadał, już po ciemku wpadamy do Kwidzynia (Hipcia chciała go bardzo odwiedzić podczas poprzedniego wyjazdu), na dzień dobry dostajemy długi zjazd... i Orlena. Mimo że jechało się pięknie, to skurczone już zapasy i przyschnięty nieco do kręgosłupa żołądek skutecznie obniżał radość z jazdy. Po konkretnym posiłku ruszyliśmy dalej... i świat był już różowy i piękny. Przecięliśmy Kwidzyn i zasuwaliśmy przed siebie aż do Sztumu, gdzie pięć minut przed zamknięciem zrobiliśmy zakupy w Lidlu. Potem znowu seria pięknych kilometrów po dobrym asfalcie i już wita nas Malbork. Zgodnie z tradycją niczego nie zwiedzaliśmy, na wylotówce tylko zjechaliśmy jeszcze raz na Orlen (zostałem zapytany o to, gdzie jeździłem na nartach...), a dalej już DK22 i... i, proszę Państwa, Wisła. A za Wisłą asfalt na krajówce zmienia się w... kocie łby. Aż do skrętu na Tczew przez kilka kilometrów walimy po kocich łbach! Drogą krajową! Dopiero po skręcie na Tczew robi się normalnie.

Może nie widać, ale to Tczew © Hipek99
Robi się coraz później, ale jedzie się bardzo dobrze. Mijamy Tczew i wpadamy do gminy Pszczółki. Tam krótki postój i zerknęcie na mapę. Zielone ciapki oznaczające lasy pojawiają się coraz rzadziej; w tę stronę już raczej nie zanocujemy w namiocie. Hyc, nawrotka, i w Miłobądzu zbijamy w bok, żeby dotrzeć w okolice Sobowidza. Kilku ziomali w golfie kieruje nas we właściwą stronę, uprzedzając, że droga "nie jest raczej dobra". "Raczej niedobra droga" okazuje się być utwardzonym traktem pełnym olbrzymich dołów, czasem z kocimi łbami... Tłuczemy się konsekwentnie lewą stroną, bo tam tylko dało się rozsądnie jechać. Po dłuższej chwili wjeżdżamy na asfalt, a zaraz potem w leśny teren. Mapa wskazuje, że z kolejnymi lasami może być problem, więc wbijamy się w miarę równe miejsce i wskakujemy do namiotu.
Pod koniec jazdy Hipcia zorientowała się, że nieco boli ją noga. Początkowo wydawało jej się, że to napinają się spodnie przeciwdeszczowe, ale po sprawdzeniu w namiocie okazało się, że to solidny krwiak na kolanie.
Teraz żałuję, że nie jechaliśmy dalej, poprawienie rekordu z sakwami o 10 km to żadne osiągnięcie, a gdybyśmy znali teren i wiedzieli, że coś dobrego się znajdzie, można by było się pokusić i o 250. Moc była, czas... czas jest zawsze.
- DST 209.18km
- Czas 11:06
- VAVG 18.85km/h
- Sprzęt Zenon
Noworoczne, mostowe "do domu"
- DST 29.81km
- Czas 01:33
- VAVG 19.23km/h
- Sprzęt Jaszczur
Noworoczne szorowanie
Ostatnia godzina jazdy paskudna, bo pod wiatr.
Jednak Jaszczur to jest rower na krótsze trasy. Na dwie godziny jest już zbyt niewygodny.
- DST 50.82km
- Czas 02:30
- VAVG 20.33km/h
- Sprzęt Jaszczur
Praca
Z drugiej strony, jeszcze siedem i będzie równik.
- DST 7.67km
- Czas 00:18
- VAVG 25.57km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sylwestrowe "tam"
Zgodnie z kilkuletnią tradycją, ten dzień spędzaliśmy we dwójkę. W tym roku mieliśmy plan zakręcenia pętli po okolicznych włościach i zaliczenia nowej gminy, ale uznaliśmy, że kręcenie się po wioskach tuż po północy, gdy całe narąbane towarzystwo będzie wracało "bo przessiesz to tylko pięś kihomehów, dam hhadę!", jest pomysłem głupim.
O dwudziestej włączyliśmy muzykę, pogibaliśmy się trochę, po czym ubraliśmy się rowerowo i ruszyliśmy sobie przez pustą Stolicę w kierunku Stadionu Narodowego. Planem było zobaczyć fajerwerki i zawinąć do domu. Przy Stadionie musieliśmy trochę pokluczyć, potem trochę popchać i osiem minut przed północą zajęliśmy sobie dogodny punkt obserwacyjn
- DST 17.19km
- Czas 01:00
- VAVG 17.19km/h
- Sprzęt Jaszczur
Do domu - i w samochód
- DST 14.33km
- Czas 00:29
- VAVG 29.65km/h
- Sprzęt Stefan
Na trzydziestkę zrób coś nietypowego
Mors na trzydziestkę walnął sobie trzysta kilometrów. Hipcia na trzydziestkę (no dobrze, wyprawa była wspólna, ale weźmy pod uwagę dzień) pojechała sobie na wyprawę rowerową... a ja... Ja mam problem, bo urodziny mam tak konkretnie dzisiaj. 24 grudnia, w Wigilię. Dodatkową atrakcją do tej daty jest odpowiadanie na niekończące się pytania "Ale to chyba beznadziejne, bo tylko jeden prezent dostajesz" i fakt, że nigdy te urodziny nie były "zwykłe". Takie, że, wiecie, normalne.
W tym roku za to Najlepszy Pracodawca pomógł mi w realizacji moich planów na świętowanie. Zatem:
- przyjechałem sobie rowerem do pracy,
- siedzimy sobie w pracy (miałem być sam, siedzę z El Stalkero - miało go z kolei nie być, ale został awaryjnie wezwany),
- pojadę sobie do domu po pracy, też rowerem,
- wieczór spędzę tylko z Hipcią,
- nie będzie żadnych kolacji, wigiliów, opłatków, pasterków, kolęd. Będzie zupelnie cywilnie i wcale nieświątecznie - czyli tak, jak chciałbym, żeby było.
Najlepsze urodziny, jakie miałem w życiu!
Co do rowerowania - wieczorem zajechałem do Tranquilo po forumowy kalendarz, potem pojechałem do domu (50 km/h na płaskim, bez wiatru, bez podnoszenia kupra z siodła poszło jak burza), a rano wstałem i również spokojnie zajechałem sobie na szosie do roboty. To jest jednak zupełnie inny typ roweru - trzeba się do wszystkiego od nowa przyzwyczaić i nauczyć na nim jeździć. Ale wszystko z czasem.
- DST 20.60km
- Czas 00:49
- VAVG 25.22km/h
- Sprzęt Stefan
W czasie dżdżu szosa mokra
Pobudka nie należała do najfajniejszych, bo zaczęła się od okrzyku "Cholera, gdzie są moje klucze?!". Zwlokłem zatem mój (jeszcze dwudziestodziewięcioletni) zewłok z barłogu i ruszyłem na poszukiwania. Znalazłem. Potem, gdy JKW pojechała do pracy, dokonałem szybkiego myk-myk i po chwili, gdy już wszystko było prawie zakończone, zorientowałem się, że na zewnątrz trochę pada. A ja trochę właśnie zdemontowałem Jaszczura. Skoro rzekło się "A", trzeba powiedzieć "Psik!", wytoczyłem się z domu i po chwili siedziałem już na mojej szosie, żwawo pedałując w kierunku roboty.
Cudów nie było. Owszem, chyba jedzie się lepiej, ale dystans jest za krotki, żeby cokolwiek przesądzać. Chociaż jazda 30 km/h, po Powstańców, bez wysiłku, a pod wiatr, dawała sporo satysfakcji. Widelec bez amortyzacji nie przeszkadza zupełnie - pewnie dlatego, że od półtora roku w ogóle nie korzystam z amorka i zawsze mam go zablokowanego (albo, jak w Viperze - zapiaszczony tak, że się nie zgina wcale).
- DST 7.85km
- Czas 00:18
- VAVG 26.17km/h
- Sprzęt Stefan