Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Środa, 7 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Wyprowadzka
Do Hipci do roboty zabrać kilka gratów. Skończyło się to następującym rozkładem sił: Hipcia robi tunel, a ja z sakwą i plecakiem zasuwam z tyłu.
A poza tym okazało się, że przedwczoraj nakłamałem i musiałem to prostować w komentarzu.
A poza tym okazało się, że przedwczoraj nakłamałem i musiałem to prostować w komentarzu.
- DST 28.24km
- Czas 01:08
- VAVG 24.92km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 6 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Do pracy, a gdzieżby indziej?
Na batonie zaliczgminowym mam już pierwszą kreskę!
- DST 22.42km
- Czas 00:54
- VAVG 24.91km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 5 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Poranne mękolenie do roboty
Po powrocie z trasy wieczorem zamowiliśmy pizzę i opchnęliśmy prawie po półtorej (dla porównania: ostatnio wypadłem z ciągu jedzenia pizzy i naraz zwykle zjadałem jakoś 3/4). Noc była masakryczna: nie szło się wyspać, bo było cholernie gorąco, do tego pić się chciało po tej pizzy. Rano jeszcze trzeba było zwlec się i popedałować do roboty.
Ciekawi mnie, jak by to wyglądało, gdybyśmy dwa razy z rzędu zrobili powyżej 200 km. Takiego czegoś jeszcze na koncie nie mamy.
Ciekawi mnie, jak by to wyglądało, gdybyśmy dwa razy z rzędu zrobili powyżej 200 km. Takiego czegoś jeszcze na koncie nie mamy.
- DST 7.94km
- Czas 00:18
- VAVG 26.47km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 4 sierpnia 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wybojowe gminożerstwo
Lublin. Lublin chodził za nami od jeszcze zeszłego roku, gdy już dojechaliśmy do Rzeszowa, planem było wywieźć się PKP właśnie do Lublina i wrócić do Warszawy. Wówczas się nie udało, w zeszłym roku jeszcze nie mieliśmy takiego przekonania do opcji "pociągowej", w tym roku wyjść mogło. Z Lublina tak naprawdę mieliśmy dwie trasy, Hipcia forsowała swoją przez Siedlce, ale nie chciałem pchać się znowu w rejony, w których byliśmy tydzień temu. Zaproponowałem inne rozwiązanie. Alternatywą była jeszcze pętla w okolice Płocka, ale "pętla" to coś, czego ostatnio nie lubię. Poszliśmy więc spać z myślą, że jeśli wstaniemy, to pojedziemy.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.





Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.

Na Nałęczów!© Hipek99

Właśnie wyjechaliśmy z gminy Gniewoszów© Hipek99

Czyżby tu mieszkali wspinacze?© Hipek99

Przerwa. Po lewej buduje się stacja Orlenu© Hipek99

Przystanek gdzieś za Ryczywołem© Hipek99

Czołg przed skansenem wojennym w Mniszewie© Hipek99
- DST 238.30km
- Czas 09:38
- VAVG 24.74km/h
- VMAX 55.48km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 3 sierpnia 2013
Kategoria < 25km, do czytania
Szlajanie po Warszawie
Ścianka i jedna sprawa załatwiona przy Jerozolimskich. Powrót przez południową obwodnicę.
- DST 20.97km
- Czas 00:56
- VAVG 22.47km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 2 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Pogotowie kluczowe
Rano zrywa mnie telefon. 6:35. I tak planowałem wstać o 6:15, więc odbieram bez zbędnego narzekania, w końcu mnie obudziło. Kolega. Zamknięty w domu na klucz antywłamaniowy, otworzyć go można tylko z zewnątrz. Weź przyjedź, poratuj. Wstaję. Czołganie do łazienki, owsianka, o siódmej jestem na rowerze. Z Bemowa przez Mokotów na Ochotę. Z Mokotowa, spod jego bloku, ścigamy się. On jedzie autobusem.
Jestem w 20 minut. On - w 50. Rowery górą!
Jestem w 20 minut. On - w 50. Rowery górą!
- DST 31.64km
- Czas 01:17
- VAVG 24.65km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 2 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Kolejna granica pękła
Po pracy do sklepu dokonać jednego z ostatnich zakupów przed kursem taternickim. Nie spojrzałem wcześniej w statystyki i przegapiłem moment, w którym przekroczyłem kolejną granicę. 30000 km od początku mojej historii na BS!
- DST 16.76km
- Czas 00:44
- VAVG 22.85km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 1 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport
Do pracy
Gdzieś na Kasprzaka przy starcie ze świateł wyprzedzałem chłopaka, który dość wolno się zbierał. Potem, ponieważ już byłem w tempie, jakieś 1,5 km pocisnąłem sobie z prędkością 42 km/h. Fajnie.
Ale nawet taka średnia na tak nikczemnym dystansie nie cieszy...
Ale nawet taka średnia na tak nikczemnym dystansie nie cieszy...
- DST 7.94km
- Czas 00:18
- VAVG 26.47km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 31 lipca 2013
Kategoria do czytania, transport
Jak "prowadziłem" samochód po pijanemu
Po pracy, po powrocie, pojechaliśmy na ściankę. Auto zostało w okolicach na parkingu, a po wszystkim wyszliśmy ze znajomymi na piwo (w tym roku czwarte piwo z kimś spoza naszej dwójki - a drugie, jeśli wykluczymy piwo z rodziną). Po piwie wróciliśmy jednak kawałek spacerem, bo w aucie został plecak a w nim mokre rzeczy wymagające rozwieszenia. Dochodząc do samochodu zastanowiłem się, że jakby nie patrzeć, to jest to ciekawa sytuacja: do domu mam szeroką, ale średnio uczęszczaną drogę, dobrze oświetloną, marne dziesięć minut jazdy, wliczając światła, a wypiłem "tylko" trzy piwa - ilość zapewne wystarczająca, żeby ogarnąć spokojną jazdę z prędkością 50 km/h. Nie, oczywiście nie wsiadłem do auta, bo w kwestii kierowania i alkoholu nie uznaję żadnych "ale" oraz "bo tylko". Dlaczego więc o tym piszę?
Bo zmroziła mnie myśl o tym, ilu takich, którzy wypili "tylko" ileś tam, codziennie wsiada w takiej sytuacji do auta i jedzie nim do domu.
Bo zmroziła mnie myśl o tym, ilu takich, którzy wypili "tylko" ileś tam, codziennie wsiada w takiej sytuacji do auta i jedzie nim do domu.
- DST 15.97km
- Czas 00:41
- VAVG 23.37km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 30 lipca 2013
Kategoria do czytania, transport
W piekarniku
Gdy wypadłem z roboty, miałem wrażenie, że ktoś zostawił otwarty bardzo duży piekarnik. Pierwszy raz zdarzyło mi się na półgodzinnej trasie wypić cały bidon... nie, nie wypić, wyżłopać, lejąc po sobie, zgodnie z definicją "Żłopanie przypomina picie, tylko więcej się wylewa" (Pratchett). Miałem ochotę zrobić sobie jeszcze turdefranca, czyli oblać się wodą po plecach, ale nie chciałem dawać radości spacerowiczom.
Rano za to zastał mnie licznik z temperaturą 27 stopni, gdy dojeżdżałem do roboty spadło na chwilę do 26, by zaraz wrócić do 27.
Rano za to zastał mnie licznik z temperaturą 27 stopni, gdy dojeżdżałem do roboty spadło na chwilę do 26, by zaraz wrócić do 27.
- DST 21.41km
- Czas 00:54
- VAVG 23.79km/h
- Sprzęt Zenon