Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 5 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening
Kampinos trochę bardziej naokoło
Miałem rano ruszyć na wycieczkę z Legionem (cotygodniowa, niedzielna ustawka ruszająca spod pobliskiego sklepu rowerowego), ale o szóstej nad miastem przeszła burza, a gdy wstałem o ósmej, zauważyłem, że z jednej strony na zewnątrz jest nadal mokro, a z drugiej: że stojący w drzwiach balkonowych wiatrak nawiał wreszcie do pokoju odrobinę chłodnego powietrza i w końcu, po tygodniu, mogę się wyspać w normalnej temperaturze, nie budząc się spocony jak Mors na myśl o kaloryferze.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
Po raz kolejny wstałem już o normalnej, weekendowej porze, zjadłem śniadanie i gdzieś przed 13:00 ruszyłem na rower.
Nie byłem pewien, jak chcę pojechać i rozważałem nawet przekroczenie bariery DK 50 (i zahaczenie o Iłów), ale koniec końców zacząłem od południa, przez Pruszków i Domaniew. Okazało się, że podczas mojej krótkiej tam nieobecności jacyś nieznani sprawcy wylali asfalt i dzięki temu od wiaduktu w Pruszkowie aż do skrzyżowania z drogą główną w Płochocinie jest sześć kilometrów ładnego asfaltu.
Korzystałem z niego ile mogłem, bo te tereny mają jeszcze jakieś drzewa i krzaki przy drodze, dzięki czemu jechałem jako tako osłonięty. Gdy przeleciałem przez Błonie sytuacja zmieniła się na raczej bezdrzewną, więc wiatr robił co chciał, a ja robiłem, co mogłem. W międzyczasie odezwało się słońce, więc byłem niezmiernie wdzięczny za kilka zadrzewionych alejek, które pozwalały mi zażyć nieco odpoczynku w cieniu.
W okolicy Brochowa zaczęło mi się robić cienko z wodą, ale zacząłem już wtedy zmieniać kierunek jazdy i spodziewałem się, że do sklepu w Gniewniewicach dotrę sporo szybciej. Po drodze jeszcze, na wale, gdy leciałem już z wiatrem, z niepokojem patrząc na zbierające się na północy ciemne chmury, zadzwoniła Hipcia z informacją, że możemy umówić się tradycyjnie, niedzielnie, na kawę.
Czasu miałem niewiele, bo ona startowała spod Warszawy, a ja byłem jeszcze hen, w lasach, ale zajechałem do sklepu, uzupełniłem bidony, w międzyczasie przyswoiłem zimnego Radlera, niewielką puszkę "witaminowego" Oshee i szklankę wody, która została mi z napełniania bidonów. Że ja po tym nie pękłem...
Ruszyłem. I poczułem mocne pchnięcie w bok. A po chwili kolejne. Burza bardzo się zbliżyła, wiatr zmienił się z mocnego w bardzo mocny, więc do samego Leszna prędkość nabijała się prawie sama. W pewnym momencie zaczęło nawet kropić, potem padać, ale po chwili zrobiło się jasno i z radością zauważyłem, że udało mi się zwiać.
W Lesznie złapałem jeszcze ciężarówkę na te kilkaset metrów do stacji, ale zerwała mnie z koła przy 60 km/h. Ale i tak miałem zamiar skręcać...
Pijemy jedną i drugą kawę i niespiesznie zbieramy się obserwując, jak drogą tuptają sobie pielgrzymi. To, że tuptali, to mniejszy problem. Większym było to, że musieliśmy jechać im naprzeciw, mijając się z samochodami, które były po kolei wpuszczane przez kierujących ruchem. Raz nawet wypuścili nas na czołówkę!
Końcówka to już spokojna trasa do domu, tradycyjnym traktem przez Mariew.
- DST 143.09km
- Czas 04:21
- VAVG 32.89km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening
Zabiłem się w czwartek
Wyszedłem na rower przed południem, ale i tak temperatura dała czadu - zaczęliśmy już od 30 stopni.
Już na wstępie wiedziałem, że i czwartkowe hasanie, i temperatura, do spółki nie pozwolą mi zrobić tego, co zaplanowałem, bo byłem kompletnie bez siły. A skoro tak, to skróciłem zabawę i kręcąc luźną nogą dotarłem do domu.
Już na wstępie wiedziałem, że i czwartkowe hasanie, i temperatura, do spółki nie pozwolą mi zrobić tego, co zaplanowałem, bo byłem kompletnie bez siły. A skoro tak, to skróciłem zabawę i kręcąc luźną nogą dotarłem do domu.
- DST 34.32km
- Czas 01:11
- VAVG 29.00km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 2 sierpnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
W poszukiwaniu Byczysa
Jako że do Warszawy dojeżdżał Marcel, postanowiliśmy go też na chwileczkę przejąć i odwiedzić. Spotkaliśmy się z Tomkiem i czekaliśmy sobie, w cieniu, na ławeczce.
Już z daleka było widać kogoś jadącego typowym dla ultrazawodnika stylem: kilka ruchów na siodełku, podniesienie tyłka i tak w kółko. Gdy Marcel zbliżył się, okazało się, że już miał towarzysza - Ricardo. Zajechaliśmy pod PKiN, gdzie w międzyczasie dojechała jeszcze jedna zawodniczka - Erika.
Po chwili pojawił się też oko_strusia. Zjedliśmy z Marcelem śniadanie (tj. on jadł, my piliśmy kawę), gdy pojawiła się jeszcze dwójka wykopowych znajomych: Rdza i Masash.
No i co? No i tyle: Marcel pojechał w dalszą drogę, a my, z bólem serca, wróciliśmy do pracy...
Już z daleka było widać kogoś jadącego typowym dla ultrazawodnika stylem: kilka ruchów na siodełku, podniesienie tyłka i tak w kółko. Gdy Marcel zbliżył się, okazało się, że już miał towarzysza - Ricardo. Zajechaliśmy pod PKiN, gdzie w międzyczasie dojechała jeszcze jedna zawodniczka - Erika.
Po chwili pojawił się też oko_strusia. Zjedliśmy z Marcelem śniadanie (tj. on jadł, my piliśmy kawę), gdy pojawiła się jeszcze dwójka wykopowych znajomych: Rdza i Masash.
No i co? No i tyle: Marcel pojechał w dalszą drogę, a my, z bólem serca, wróciliśmy do pracy...
- DST 20.17km
- Czas 01:09
- VAVG 17.54km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 2 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Nocne ganianko
Oj, jak dawno nie wychodziłem na rower po zmroku! Obowiązki kibicowskie - czyli wyjazd po Marcela - spowodowały, że z pracy wyszedłem później i nie zdążyłem na planowaną ustawkę. Na 20:00 nikt nie chciał się ze mną umówić, z Tomkiem też się nie zgraliśmy, więc ruszyłem sam.
Rzuciłem wiatrowi wyzwanie i pojechałem mocniej, niż planowałem. Tę rundę wygrałem, ale dopiero w kolejnych dniach miałem się dowiedzieć, że to nie był mój najlepszy pomysł...
Po drodze odbiłem się od zakazu, o którym pisał Jurek. Pojechałem po trasie objazdu, czyli z Borzęcina do Zaborowa, pod kościołem w Zawadach zrobiłem nawrotkę, by dowiedzieć się, że wiatr wieje z boku i chyba jeszcze bardziej przeszkadza i wróciłem do domu.
Liczyłem na jakiegoś zawodnika NC4000, ale nikogo jakoś nie znalazłem.
Rzuciłem wiatrowi wyzwanie i pojechałem mocniej, niż planowałem. Tę rundę wygrałem, ale dopiero w kolejnych dniach miałem się dowiedzieć, że to nie był mój najlepszy pomysł...
Po drodze odbiłem się od zakazu, o którym pisał Jurek. Pojechałem po trasie objazdu, czyli z Borzęcina do Zaborowa, pod kościołem w Zawadach zrobiłem nawrotkę, by dowiedzieć się, że wiatr wieje z boku i chyba jeszcze bardziej przeszkadza i wróciłem do domu.
Liczyłem na jakiegoś zawodnika NC4000, ale nikogo jakoś nie znalazłem.
- DST 86.42km
- Czas 02:36
- VAVG 33.24km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 31 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Kibicowanie na trasie NC 4000
Po raz pierwszy miałem okazję wystąpić w tak nietypowej roli, gdy w ogóle nie startuję w jakimś wyścigu, ale, w zamian za to, idę kibicować. Ciekawie jest tak być z drugiej strony... muszę zastanowić się, czy wolę kibicować, czy się ścigać.
Na prowadzącego w wyścigu Karola czailiśmy się w grupie od rana, ale postanowił uprzejmie zaczekać, aż wyjdziemy z pracy i zafundował sobie długą przerwę w Łowiczu. W związku z tym postanowiliśmy się umówić pod Warszawą i wyjechać mu naprzeciw.
Na wstępie wyhasaliśmy się na terenach Pętli S8 i, wstępnie rozgrzani, ruszyliśmy (już razem z Mijahem) na umówione miejsce spotkania - rondo w Wieruchowie.
Tam dojechał Ricardo i, po krótkiej pogawędce, ruszyliśmy Karolowi naprzeciw.
Udało się też nam trafić na dobry moment i ustawić się w porę razem z naszym motywującym hasłem.
Dalej, już w większej grupie, odprowadziliśmy Karola pod PKiN, a stamtąd, odwiedzając jeszcze kawiarnię przy Placu Zamkowym, wróciliśmy do siebie.
Na prowadzącego w wyścigu Karola czailiśmy się w grupie od rana, ale postanowił uprzejmie zaczekać, aż wyjdziemy z pracy i zafundował sobie długą przerwę w Łowiczu. W związku z tym postanowiliśmy się umówić pod Warszawą i wyjechać mu naprzeciw.
Na wstępie wyhasaliśmy się na terenach Pętli S8 i, wstępnie rozgrzani, ruszyliśmy (już razem z Mijahem) na umówione miejsce spotkania - rondo w Wieruchowie.
Tam dojechał Ricardo i, po krótkiej pogawędce, ruszyliśmy Karolowi naprzeciw.
Udało się też nam trafić na dobry moment i ustawić się w porę razem z naszym motywującym hasłem.
Dalej, już w większej grupie, odprowadziliśmy Karola pod PKiN, a stamtąd, odwiedzając jeszcze kawiarnię przy Placu Zamkowym, wróciliśmy do siebie.
- DST 57.72km
- Czas 02:13
- VAVG 26.04km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 29 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kudłata Makowska
Na sam koniec przygody z okolicami Krakowa przygotowaliśmy sobie całkiem długą trasę, ale uznaliśmy, że nie ma sensu lądować w Krakowie późnym wieczorem i skróciliśmy ją do tylko dwóch głównych akcentów.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
- DST 85.68km
- Czas 03:49
- VAVG 22.45km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podkrakowskie gminy
Po nieudanej próbie wbicia się w pociąg, musieliśmy wrócić do samochodu i ustalić dalszy plan. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że na drogę i na trasę zabraliśmy pełną zakupów siatkę - którą trzeba dotachać na miejsce. Jakoś ruszamy: trochę DDR, trochę chodnikiem. W międzyczasie, zupełnie niespodzianie, łapie nas forumowy DiDżej i mamy okazję zamienić kilka słów.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
- DST 172.98km
- Czas 07:17
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 27 lipca 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Karpacki trochęHulaka
Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
- DST 209.58km
- Czas 08:40
- VAVG 24.18km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 25 lipca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, transport
Coffee Ride
Okazało się, że mieliśmy z Tomkiem podobne plany na nadchodzący dzień, więc ustawiliśmy się niedaleko mojej pracy i zaczęliśmy regeneracyjną pląsaninę. Zjechaliśmy Agrykolą, przejechaliśmy się nad Wisłą, a wyjazd zakończyliśmy kawą na Bemowie.
- DST 34.94km
- Czas 01:39
- VAVG 21.18km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 24 lipca 2018
Kategoria trening, do czytania, szypko, > 50 km
KGS
Udało mi się wybrać drugi raz, z czego wynika, że raz jeszcze i będzie z tego seria.
Po ostatnich deszczach na miejscu, skorzystać ze słońca, stawiło się około 10 osób (a po drodze dołączyło jeszcze ze trzech kolegów).
Start, jak ostatnio, spokojny, dwójkami, aż do skrętu na Radzików i wyjazdu na patelnię przy Witkach, gdzie zrobiło się bardzo żwawo, a do tego wiatr zawiał z boku i zaczął mocno przeszkadzać.
I tak to już trwało aż do powrotu do Borzęcina, gdzie nastąpiło względne uspokojenie (z wyjątkiem kilku akcentów w drodze pod babicki kościół). Średnia z jazdy w grupie... 39,1 km/h. Jeszcze chyba dużo czasu upłynie, nim przyzwyczaję się do takich liczb...
Na ławeczkach chwila odsapnięcia i powrót w kierunku Bemowa w niewielkiej grupce.
Po ostatnich deszczach na miejscu, skorzystać ze słońca, stawiło się około 10 osób (a po drodze dołączyło jeszcze ze trzech kolegów).
Start, jak ostatnio, spokojny, dwójkami, aż do skrętu na Radzików i wyjazdu na patelnię przy Witkach, gdzie zrobiło się bardzo żwawo, a do tego wiatr zawiał z boku i zaczął mocno przeszkadzać.
I tak to już trwało aż do powrotu do Borzęcina, gdzie nastąpiło względne uspokojenie (z wyjątkiem kilku akcentów w drodze pod babicki kościół). Średnia z jazdy w grupie... 39,1 km/h. Jeszcze chyba dużo czasu upłynie, nim przyzwyczaję się do takich liczb...
Na ławeczkach chwila odsapnięcia i powrót w kierunku Bemowa w niewielkiej grupce.
- DST 65.49km
- Czas 01:51
- VAVG 35.40km/h
- Sprzęt Stefan