Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 13 maja 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Umówieni na kawę
Planowałem na dzisiaj wycieczkę przez Wyszogród, ale okazało się, że Hipcia chce ruszyć chwilę po mnie i jest szansa, że się gdzieś umówimy po drodze. Skoro tak, to uznałem, że ruszę z zasadniczą częścią planu i odwiedzę nowy asfalt na odcinku Górki-Wilków, a potem zobaczę, jak stoję z czasem.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
- DST 136.58km
- Czas 04:14
- VAVG 32.26km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 12 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Kawałek za Warszawę
Planowałem, dla oszczędności czasu, podwieźć się autobusem do Leszna i ruszyć stamtąd, ale wskutek awantury (której byłem jedynie biernym obserwatorem), zostałem wyproszony z rowerem z autobusu. Oczywiście wszystko - formalnie - zgodnie z przepisami. Ja to pół biedy, co najwyżej pojadę sobie 20 minut dłużej niż autobus, ale że kierowca wyprosił również dzieciaka, dla którego 30 km to jednak spory dystans, to już nieładne. No, ale mam nadzieję, że ten pokaz pozycji i mocy polepszył mu humor i wiózł pasażerów z pieśnią na ustach.
Dokręciłem... prawie do Leszna, bo tuż przed zawróciłem, zastanawiając się, co to za drzewa kwitną tak na biało...
Do domu wróciłem standardowym fragmentem przez Pilaszków.
A tu - pojedynczy mak, jakieś 50 metrów od miejsca wypadku sprzed kilku dni...
Dokręciłem... prawie do Leszna, bo tuż przed zawróciłem, zastanawiając się, co to za drzewa kwitną tak na biało...
Do domu wróciłem standardowym fragmentem przez Pilaszków.
A tu - pojedynczy mak, jakieś 50 metrów od miejsca wypadku sprzed kilku dni...
- DST 56.81km
- Czas 02:09
- VAVG 26.42km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 11 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Praca
Tak sobie pokręciłem po mieście... Nawet, dla samej frajdy, wyjechałem na górkę w Parku Moczydło. Szalony ja.
- DST 15.52km
- Czas 00:57
- VAVG 16.34km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 10 maja 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Jak wiejski trzepak
Wszystkie rzeczy, które czekały na mnie po pracy (w tym wizyta na poczcie) spowodowały, że na rower wyruszyłem dopiero po 20:00. W związku z tym chciałem zabrać mocniejszą lampkę, a nie migawkę, która spisuje się tylko do oznaczania pozycji, ale zamiast taktycznej postanowiłem zabrać jedną z lampek, która była w użyciu na Pięknym Wschodzie. W końcu baterie mocne, używana nie była za długo, powinna na tym latać jeszcze kilka tygodni.
Ostrzegawcza dioda zaświeciła się prawie od razu po włączeniu lampki (jeszcze w tryb migający). Nie przejąłem się tym, bo na tym trybie potrafi wytrzymać bardzo długo, a ja miałem do przejechania godzinę na miganiu i z półtorej na słabszej wersji. Wiatr zawiał w plecy, więc do Leszna dojechałem prędziutko, w międzyczasie zakładając tylko odblaskowe szelki. Nie, to nie efekt wczorajszego wypadku, zakładam je na wieczorne jazdy już od roku, bo gdy samochodów prawie nie ma na wiejskich dróżkach, wolę już z daleka świecić się jak choinka.
W planie miałem odwiedzenie nowego asfaltu w okolicy Wierszów (spójrzcie na ślad - posąg z Wyspy Wielkanocnej siedzący w kucki przed dywanem?), więc lecę prosto, aż do Bożej Woli, po drodze łapiąc raz pobocze, gdy pan Tirowiec, wyprzedzając mnie na zakręcie, nagle uznał, że ma za mało miejsca, bo sunie komuś na czołówkę i zepchnął mnie z drogi. Tu, już na prostych fragmentach widzę, że lampka jednak daje radę i świeci znośnie, więc miałem nadzieję, że - jeśli nic się nie zepsuje - dotrę wygodnie do Leszna i tam, na stacji, kupię baterie.
Przelotu przez Brzozówkę i Wiersze nie pamiętam za dokładnie. Głównie dlatego, że było po prostu już za ciemno, by zorientować się, jak faktycznie wygląda okolica: wąski fragment oświetlony przez to, co zostało z lampki i łunę zachodzącego słońca. I to był moment, w którym zorientowałem się, że mam problem. Rozwiązałem go metodą wiejsko-trzepacką, już na szosie na Leszno (wcześniej nie minął mnie żaden samochód, więc nie było potrzeby się gimnastykować): na poboczu włączyłem w komórce latarkę i w ten sposób oznaczając swoją pozycję, dotarłem do stacji w Lesznie, gdzie kupiłem w końcu komplet baterii. Lampka w międzyczasie padła zupełnie.
Od tego miejsca komfort jazdy podniósł się znacząco (szczególnie, że od trzymania telefonu drętwiała mi już ręka) i do domu, mimo że pod wiatr, dotarłem w znośnym czasie.
W miejscu wypadku nie stoi nic - na razie tylko dwa znicze. Powinien zostać tam postawiony Ghost Bike.
Ostrzegawcza dioda zaświeciła się prawie od razu po włączeniu lampki (jeszcze w tryb migający). Nie przejąłem się tym, bo na tym trybie potrafi wytrzymać bardzo długo, a ja miałem do przejechania godzinę na miganiu i z półtorej na słabszej wersji. Wiatr zawiał w plecy, więc do Leszna dojechałem prędziutko, w międzyczasie zakładając tylko odblaskowe szelki. Nie, to nie efekt wczorajszego wypadku, zakładam je na wieczorne jazdy już od roku, bo gdy samochodów prawie nie ma na wiejskich dróżkach, wolę już z daleka świecić się jak choinka.
W planie miałem odwiedzenie nowego asfaltu w okolicy Wierszów (spójrzcie na ślad - posąg z Wyspy Wielkanocnej siedzący w kucki przed dywanem?), więc lecę prosto, aż do Bożej Woli, po drodze łapiąc raz pobocze, gdy pan Tirowiec, wyprzedzając mnie na zakręcie, nagle uznał, że ma za mało miejsca, bo sunie komuś na czołówkę i zepchnął mnie z drogi. Tu, już na prostych fragmentach widzę, że lampka jednak daje radę i świeci znośnie, więc miałem nadzieję, że - jeśli nic się nie zepsuje - dotrę wygodnie do Leszna i tam, na stacji, kupię baterie.
Przelotu przez Brzozówkę i Wiersze nie pamiętam za dokładnie. Głównie dlatego, że było po prostu już za ciemno, by zorientować się, jak faktycznie wygląda okolica: wąski fragment oświetlony przez to, co zostało z lampki i łunę zachodzącego słońca. I to był moment, w którym zorientowałem się, że mam problem. Rozwiązałem go metodą wiejsko-trzepacką, już na szosie na Leszno (wcześniej nie minął mnie żaden samochód, więc nie było potrzeby się gimnastykować): na poboczu włączyłem w komórce latarkę i w ten sposób oznaczając swoją pozycję, dotarłem do stacji w Lesznie, gdzie kupiłem w końcu komplet baterii. Lampka w międzyczasie padła zupełnie.
Od tego miejsca komfort jazdy podniósł się znacząco (szczególnie, że od trzymania telefonu drętwiała mi już ręka) i do domu, mimo że pod wiatr, dotarłem w znośnym czasie.
W miejscu wypadku nie stoi nic - na razie tylko dwa znicze. Powinien zostać tam postawiony Ghost Bike.
- DST 82.74km
- Czas 02:34
- VAVG 32.24km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 9 maja 2018
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo, transport, ze zdjęciem
Wypadek w okolicy
Nie wiem, czy ktoś tu, poza Jurkiem jeździ po tych okolicach, ale wczoraj, w Kaputach, miał miejsce śmiertelny wypadek. Nie jest to przyjemny fragment, po jednej stronie jest DDR, ale z szosowców to tylko ja z niej korzystam (ma równiejszą kostkę niż to, co jest na asfalcie).
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
- DST 16.93km
- Czas 01:00
- VAVG 16.93km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 8 maja 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening
Leszno z lekkim haczykiem
Nic szczególnego. Wieczorna przebieżka przez Witki, Leszno, Wiktorów i z powrotem przez Izabelin. Czyli taki standard z dwoma haczykami.
Co ciekawe, tuż przy samym starcie minąłem... trzy niezależnie jadące kolarki. Rzadko mija się tam dziewczyny, ale żeby aż trzy? Dzień kobiet jakiś, czy co?
Co ciekawe, tuż przy samym starcie minąłem... trzy niezależnie jadące kolarki. Rzadko mija się tam dziewczyny, ale żeby aż trzy? Dzień kobiet jakiś, czy co?
- DST 63.47km
- Czas 02:00
- VAVG 31.73km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 7 maja 2018
Kategoria do czytania, transport
Bandyci i malwersanci
Tak, dobrze myślicie. Krótka, popracowa wizyta w US i ZUS.
- DST 24.92km
- Czas 01:29
- VAVG 16.80km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 maja 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Koniec majówki, ale gminy wpadają
Ostatnia już, majówkowa, wycieczka. Zaparkowaliśmy pod Karczmą, w której zamierzaliśmy zjeść obiad i ruszyliśmy.
Zaczęło się od przyjemnej jazdy bocznymi uliczkami przez wioski.
Potem był odcinek specjalny: DK 86, szerokie, znośne pobocze i wiatr w plecy, więc lecieliśmy jak na skrzydłach.
A końcówka - już pod wiatr - na początku równolegle do DK79, potem, po zaliczeniu ostatniej gminy - już szerokim jej poboczem.
Miłe zakończenie wyjazdu - i pojeździł człowiek, i kolejne dziewięć gmin dorzucił do kolekcji.
A, no i zdobyłem KOM-a, ale tylko dlatego, że byłem czwartym, który pojechał jakąś zapomnianą przez bogów i rowerzystów drożyną.
Zaczęło się od przyjemnej jazdy bocznymi uliczkami przez wioski.
Potem był odcinek specjalny: DK 86, szerokie, znośne pobocze i wiatr w plecy, więc lecieliśmy jak na skrzydłach.
A końcówka - już pod wiatr - na początku równolegle do DK79, potem, po zaliczeniu ostatniej gminy - już szerokim jej poboczem.
Miłe zakończenie wyjazdu - i pojeździł człowiek, i kolejne dziewięć gmin dorzucił do kolekcji.
A, no i zdobyłem KOM-a, ale tylko dlatego, że byłem czwartym, który pojechał jakąś zapomnianą przez bogów i rowerzystów drożyną.
- DST 75.61km
- Czas 02:28
- VAVG 30.65km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 5 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Terenowa wycieczka szosą
W poprzednim wpisie wspominałem o szaleństwach RwGPS-a. Ale o tym, co w praktyce znaczą jego dziwactwa, mieliśmy dopiero się dowiedzieć. Trasa miała być prosta: z Czeladzi do Trzebini, zaliczamy kilka gmin i wracamy.
Już na wstępie wyjechaliśmy na szuter, ale uznaliśmy, że to wypadek przy pracy i na pewno jakoś trzeba przebić się do drogi głównej i za chwilę przecież będzie okej. I było, pojawił się asfalt. A potem pojechaliśmy przez park, a na moim Garminie pojawił się napis wskazujący, że właśnie jedziemy Szlakiem Rowerowym Dawnego Pogranicza. Hmm... no dobrze. Za parkiem wyjeżdżamy na asfalt, a po chwili... wjeżdżamy w wąską szutróweczkę. Cały czas szlakiem, cały czas szutrem, jedziemy sobie aż za Sosnowiec.
Asfalt pojawia się dopiero w Mysłowicach, ale już kawałek dalej wjeżdżamy znowu w las. Zrazu jest po prostu utwardzona ziemia, potem przechodzi w piasek, a potem w tak głęboki piach, że trzeba przejść na napęd nożno-pchający. I tak sobie spacerujemy dobre półtora kilometra...
Ślad jeszcze raz wytnie nam numer: taka mała niespodzianka w okolicy Chełmka. Przecież można jechać drogą wojewódzką, wiadomo. Ale głupio by było, skoro można pojechać takim fajnym lasem, co? Dość szybko się orientujemy i zawracamy. Wystarczy terenu na dzisiaj.
Na dworzec w Trzebini zajeżdżamy po wypoczynku na Orlenie i mamy jeszcze tyle czasu, by wciągnąć czeskie bezalkoholowe.
Za bilety płacę 6 zł za osobę. Za rowery - 7 zł za sztukę...
Wysiadamy na katowickim dworcu i wracamy do Czeladzi. Tu problemów nie ma, może poza ostatnim fragmentem, który pokonujemy znowu po szutrze. Ale, tak w sumie, już nam się nie spieszy...
Już na wstępie wyjechaliśmy na szuter, ale uznaliśmy, że to wypadek przy pracy i na pewno jakoś trzeba przebić się do drogi głównej i za chwilę przecież będzie okej. I było, pojawił się asfalt. A potem pojechaliśmy przez park, a na moim Garminie pojawił się napis wskazujący, że właśnie jedziemy Szlakiem Rowerowym Dawnego Pogranicza. Hmm... no dobrze. Za parkiem wyjeżdżamy na asfalt, a po chwili... wjeżdżamy w wąską szutróweczkę. Cały czas szlakiem, cały czas szutrem, jedziemy sobie aż za Sosnowiec.
Asfalt pojawia się dopiero w Mysłowicach, ale już kawałek dalej wjeżdżamy znowu w las. Zrazu jest po prostu utwardzona ziemia, potem przechodzi w piasek, a potem w tak głęboki piach, że trzeba przejść na napęd nożno-pchający. I tak sobie spacerujemy dobre półtora kilometra...
Ślad jeszcze raz wytnie nam numer: taka mała niespodzianka w okolicy Chełmka. Przecież można jechać drogą wojewódzką, wiadomo. Ale głupio by było, skoro można pojechać takim fajnym lasem, co? Dość szybko się orientujemy i zawracamy. Wystarczy terenu na dzisiaj.
Na dworzec w Trzebini zajeżdżamy po wypoczynku na Orlenie i mamy jeszcze tyle czasu, by wciągnąć czeskie bezalkoholowe.
Za bilety płacę 6 zł za osobę. Za rowery - 7 zł za sztukę...
Wysiadamy na katowickim dworcu i wracamy do Czeladzi. Tu problemów nie ma, może poza ostatnim fragmentem, który pokonujemy znowu po szutrze. Ale, tak w sumie, już nam się nie spieszy...
- DST 72.40km
- Czas 03:06
- VAVG 23.35km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 3 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Jeden pagórek
Po tym, jak drugiego maja zadałem sobie atrakcji w zatorskim parku rozrywki, zatęskniłem za rowerem. Akurat trzeci maja zbiegł się z dniem transferu między miejscówkami, więc jadąc z punktu A do punktu B zatrzymaliśmy się w... Bielsku-Białej. Powód szlajania się po tej akurat okolicy był oczywisty i chyba wszystkim wiadomy: gminy!
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
- DST 86.77km
- Czas 03:14
- VAVG 26.84km/h
- Sprzęt Stefan