Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Piątek, 17 listopada 2017
Kategoria do czytania, transport
Jechałem na Veturilo!
Czasem jest tak, że mój rower musi zostac w domu. Przypomniałem sobie jednak, że jest coś takiego jak rower miejski. A jako że jak się ma multisporta to nie trzeba płacić...
Wsiadłem. Prawie spadłem na skrzyżowaniu gdy zapomniałem, że ten potwór ma hamulec w nogach. Potem jakoś poszło. Idzie jak czołg, ale jednak to rower. A rower jest wielce okej.
Wsiadłem. Prawie spadłem na skrzyżowaniu gdy zapomniałem, że ten potwór ma hamulec w nogach. Potem jakoś poszło. Idzie jak czołg, ale jednak to rower. A rower jest wielce okej.
- DST 5.20km
- Czas 00:19
- VAVG 16.42km/h
- Sprzęt Cuś innego
Poniedziałek, 13 listopada 2017
Kategoria do czytania, transport
Schwytany
Zlapał mnie po drodze z pracy. Chrabu jednak jeździ na rowerze!
- DST 17.02km
- Czas 01:00
- VAVG 17.02km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 12 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: powrót
Poranek otworzył chyba skrzysie.k, który przyszedł ze swojego namiotu robić śniadanie. Po chwili zaczął krzątać się Iwo, który śniadanie grzał na ognisku.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
- DST 74.96km
- Czas 03:18
- VAVG 22.72km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 11 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: sól kolarstwa
Wstaję chyba jako pierwszy. Tylko na chwileczkę, ale to mi wystarczy, żeby zorientować sie, że w nocy spadł śnieg. Niewiele, ale cała polana jest pięknie biała.
Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.
W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.
Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.
W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").
W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.
Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.
Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.
Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!
Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.
W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.
Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.
W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").
W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.
Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.
Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.
Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!
- DST 37.15km
- Czas 03:01
- VAVG 12.31km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 10 listopada 2017
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: dojazd
Pobudka przerywa sen w momencie, w którym dawno jej nie słyszałem. Jest jeszcze ciemno. Jedynym jasnym punktem w pokoju jest ekran telefonu, który w tym momencie głośno oznajmia, że właśnie minęło wpół do piątej i trzeba wstać. Przygotowana kawiarka. Tylko przekręcić kurek, by zaczęło się grzać. Po chwili siedzę już z ciepłym kubkiem w rękach. I ze zdumieniem stwierdzam, że wcale nie chce mi się spać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
- DST 131.33km
- Czas 07:11
- VAVG 18.28km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 6 listopada 2017
Kategoria do czytania, transport
Kłody pod nogi
Gdy wracałem, na drodze stanęła mi budowa metra. W sumie zwykle tam była, ale tym razem zauważyłem, że przejścia dla pieszych (i przejazdu rowerowego) przez Kasprzaka, po zachodniej stronie ul. Karolkowej, już nie ma. Stwierdziłem więc, że zapewne zamknęli chodnik po tamtej stronie drogi. Za tym wnioskiem przemawiał fakt, że ktoś ładnie maźnął farbą i pociągnął DDR w kierunku zachodnim od przejazdu rowerowego przez Karolkową. No to pojechałem.
Po chwili droga wypuściła mnie na parking pod biurowcami, które z kolei wypluły mnie na... jezdnię. Żadnej możliwości rozsądnej kontynuacji jazdy rowerem innej niż przepychanie się przez kompletnie zakorkowaną ulicę.
Kilka minut później stwierdziłem, że skręcam w Płocką, bo nie ma co ani przebijać się na drugą stronę Kasprzaka, na DDR, ani też pchać się dalej jezdnią przez ten korek. Z Płockiej przez Ludwiki dotarłem do Bema i tam chciałem skręcić w lewo, przejechać kilkadziesiąt metrów chodnikiem i dojechać do przelotowej DDR. A gdzie tam! Akurat chodnik był po drugiej stronie ulicy, bo tu, z kolei, buduje się wiadukt. A żeby na drugą stronę dotrzeć, trzeba skręcić w kierunku "od domu" na trzysta metrów, przejść przez światła i wbić się ponownie w korek, tym razem na Wolskiej.
Zrobiłem tak, ale zamiast wskoczenia w korek, pojechałem na północ, ku Górczewskiej. Tutaj kolejny remont wiaduktu, na szczęście wąskie przejście między ogrodzeniami pozwala mi spokojnie przebić się w kierunku drogi rowerowej. I już bezpiecznie dojechać.
I tak. Oczywiście miejsce, od którego wszystko się zaczęło, jest przejezdne. Zlikwidowali tylko przejście dla pieszych, ale rowerem przejechać można.
Po chwili droga wypuściła mnie na parking pod biurowcami, które z kolei wypluły mnie na... jezdnię. Żadnej możliwości rozsądnej kontynuacji jazdy rowerem innej niż przepychanie się przez kompletnie zakorkowaną ulicę.
Kilka minut później stwierdziłem, że skręcam w Płocką, bo nie ma co ani przebijać się na drugą stronę Kasprzaka, na DDR, ani też pchać się dalej jezdnią przez ten korek. Z Płockiej przez Ludwiki dotarłem do Bema i tam chciałem skręcić w lewo, przejechać kilkadziesiąt metrów chodnikiem i dojechać do przelotowej DDR. A gdzie tam! Akurat chodnik był po drugiej stronie ulicy, bo tu, z kolei, buduje się wiadukt. A żeby na drugą stronę dotrzeć, trzeba skręcić w kierunku "od domu" na trzysta metrów, przejść przez światła i wbić się ponownie w korek, tym razem na Wolskiej.
Zrobiłem tak, ale zamiast wskoczenia w korek, pojechałem na północ, ku Górczewskiej. Tutaj kolejny remont wiaduktu, na szczęście wąskie przejście między ogrodzeniami pozwala mi spokojnie przebić się w kierunku drogi rowerowej. I już bezpiecznie dojechać.
I tak. Oczywiście miejsce, od którego wszystko się zaczęło, jest przejezdne. Zlikwidowali tylko przejście dla pieszych, ale rowerem przejechać można.
- DST 14.57km
- Czas 00:59
- VAVG 14.82km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 5 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
W słońcu
Gardło mnie boli. Ale skoro uznałem, że musi być ciepło i nie wziąłem niczego na szyję, to sam jestem sobie winien.
Przynajmniej nie potrzebowałem lampek. I jakoś tak ładnie było. Jesiennie, można rzec.
Przynajmniej nie potrzebowałem lampek. I jakoś tak ładnie było. Jesiennie, można rzec.
- DST 43.22km
- Czas 01:35
- VAVG 27.30km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, trening
Po zmroku
Postawiłem sobie ambitny cel - ani razu nie przeciąć swojej drogi. I jakoś wyszło. Maleńka, miejska lampeczka nadaje się idealnie na tę porę roku - do wolnych jazd. Przynajmniej widać, gdzie jadę. Bo przy szybszej jeździe to mogę co najwyżej wierzyć, że tam, gdzie jadę, jest asfalt.
- DST 43.27km
- Czas 01:32
- VAVG 28.22km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 2 listopada 2017
Kategoria do czytania, transport
Transport
Środa, 1 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, ze zdjęciem
Z Litwy
Powrót do Suwałk. Pod wiatr. I większość pod górę. I do tego nie było gdzie zrobić zakupów - nie spodziewałem się, że z dworca w Suwałkach odchodzi zaledwie kilka pociągów dziennie, a przez to nie będzie miejsca, w którym będzie można zrobić zakupy.
- DST 97.33km
- Czas 04:57
- VAVG 19.66km/h
- Sprzęt Zenon