Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 21 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 2
Nigdy nie mogę zrozumieć Hipci. Ona nieustannie wierzy, że pomysł ustawienia budzika na piątą rano ma jakikolwiek sens. Kończy się tak, jak zawsze - ona wstaje, próbuje mnie budzić, ja mówię, że weź zapomnij, zasypiamy. I tak do kolejnego budzika. Niemniej jednak w końcu nadeszła godzina, gdy musiałem się zmierzyć z moim najgorszym wrogiem - pobudką, gdy dookoła jest zimno. Wykopałem się ze śpiwora, ubraliśmy się i coś tylko przekąsiliśmy, po czym wylazłem na zewnątrz...
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
- DST 185.64km
- Czas 09:32
- VAVG 19.47km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 20 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na wyjazd pojawił się już chwilę temu, jako rzucona luźno myśl. Nagle, znienacka okazało się, że dostanę w październiku dwa dni urlopu, na które nawet nie do końca liczyłem, taki prezent trzeba było jakoś zagospodarować. Pakowanie i przygotowywanie trasy rozpoczęliśmy z półtora tygodnia wczesniej, w międzyczasie okazało się, że dostaniemy jeszcze jeden prezent: przez kilka dni ma być ciepła i ładna pogoda.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
- DST 186.70km
- Czas 08:46
- VAVG 21.30km/h
- VMAX 45.31km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 30 września 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Łatamy dziury przy dźwiękach kapiącej wody
Na naszej mapie zdobytych gmin ziała i straszyła dziura o nazwie "Wołomin". Trzeba było ją załatać.
Start - z zachodu na wschód Warszawy. Nadal dziwię się ludziom, gdy mnie pytają, czy nie boję się jeździć jezdnią. Ja się boję jeździć DDRami. Przeżyliśmy na szczęście, przeżyliśmy też nawigację po praskiej stronie i wypadliśmy na wylotówkę (634) w stronę Wołomina. Wąsko, ciasno, ruchliwie, nieprzyjemnie. Za Wołominem też nie lepiej, uciekamy zatem na wioski, próbując się przebić przez las w kierunku DK8 odbijamy się od ogrodzenia jakiejś stadniny i musimy ją objeżdżać. Dalej już aż do Jachranki spokój.
W Jachrance postój - zgodnie z planem (a chciałem już od chyba pół roku) idziemy pomoczyć tyłki w aquaparku. Wymoczeni, ubieramy się cieplo i lecimy na Legionowo, dalej drogami 633 i 632 na Warszawę. Najniższa temperatura, jaką zarejestrowałem, to nieco powyżej 6 stopni. Widać, że idzie jexsień. Przydały się i ciepłe rękawiczki, i coś na głowę.
W Warszawie po raz pierwszy jedziemy na stronę zachodnią mostem Marykury, fajne tam ścieżki porobili, szkoda, że taki samochód to zawsze wie, jak gdzieś wyjechać, a taki rower musi kluczyć. Dlaczego? Bo samochody mają drogowskazy, a rowery... rowery najwyraźniej mają i czas, i moc na takie błądzenie. Nam na szczęście udaje się nawet sprawnie dostać tam, gdzie chcieliśmy. Pozostaje tylko dojechać do domu.
Zaliczone gminy: 2.
Start - z zachodu na wschód Warszawy. Nadal dziwię się ludziom, gdy mnie pytają, czy nie boję się jeździć jezdnią. Ja się boję jeździć DDRami. Przeżyliśmy na szczęście, przeżyliśmy też nawigację po praskiej stronie i wypadliśmy na wylotówkę (634) w stronę Wołomina. Wąsko, ciasno, ruchliwie, nieprzyjemnie. Za Wołominem też nie lepiej, uciekamy zatem na wioski, próbując się przebić przez las w kierunku DK8 odbijamy się od ogrodzenia jakiejś stadniny i musimy ją objeżdżać. Dalej już aż do Jachranki spokój.
W Jachrance postój - zgodnie z planem (a chciałem już od chyba pół roku) idziemy pomoczyć tyłki w aquaparku. Wymoczeni, ubieramy się cieplo i lecimy na Legionowo, dalej drogami 633 i 632 na Warszawę. Najniższa temperatura, jaką zarejestrowałem, to nieco powyżej 6 stopni. Widać, że idzie jexsień. Przydały się i ciepłe rękawiczki, i coś na głowę.
W Warszawie po raz pierwszy jedziemy na stronę zachodnią mostem Marykury, fajne tam ścieżki porobili, szkoda, że taki samochód to zawsze wie, jak gdzieś wyjechać, a taki rower musi kluczyć. Dlaczego? Bo samochody mają drogowskazy, a rowery... rowery najwyraźniej mają i czas, i moc na takie błądzenie. Nam na szczęście udaje się nawet sprawnie dostać tam, gdzie chcieliśmy. Pozostaje tylko dojechać do domu.
Zaliczone gminy: 2.
- DST 113.00km
- Czas 05:15
- VAVG 21.52km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 29 września 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Z Mazowieckiego w Łódzkie
Trasę wymyśliła sobie Hipcia, swoją, jedyną i najlepszą metodą. Mazia sobie palcem po mapie i stwierdza "o tu, tu, tu, potem tędy i tędy". I zwykle jeszcze mogliśmy skonfrontować jej pomysły z rzeczywistością za pomocą mapy google'a, teraz, niestety, nie mamy komputera w domu. Z drugiej strony metoda Hipci była bolesna jeszcze rok temu, kiedy to chcieliśmy jechać z pięćdziesiąt kilometrów, a ona planowała sto pięćdziesiąt; teraz powoli idziemy w stronę "No to najwyżej pojedziemy gdzieś dalej".
Spakowaliśmy się nieco, bo pogodynka mówiła, że deszcz będzie tylko około północy, zatem zabraliśmy jedynie kurtkę przeciwdeszczową (jako wiatrówkę) i drugą wiatrówkę.
Na starcie pojechaliśmy przez Umiastów i Kaputy, w tą stronę nigdy nie jechaliśmy, również za dnia. Jak w stronę Warszawy asfalt jest niezły, tak na zachód jest paskudnie i nierówno. Do tego wiatr: cały czas w twarz. W Podkampinosie odbiliśmy w bok i zrobiło się już przyjemniej, wiatr zniknął, kilometry same umykały. Powoli zaczął zapadać zmrok i gdzieś tam w międzyczasie przekroczyliśmy granicę województw. A gdzieś w bardziejszym międzyczasie udało mi się przekroczyć 20 tysięcy kilometrów przejechanych na BS.
Zrobiło się ciemno i coś zaczęło delikatnie padać z nieba. My zdążyliśmy wyskoczyć już na DK70 i pojechać w stronę Łowicza - Hipcia bowiem bardzo chciała zahaczyć to miasto i zdobyć tamtą gminę. Chwila przystanku na stacji benzynowej już w granicach Łowicza (nie mieli parówek na Orlenie! Skandal!), wymiana baterii w lampce i powrót w stronę Skierniewic. Gdzieś po drodze zaczęło padać odważniej. I jeszcze odważniej. Schowaliśmy się na moment, by sprawdzić, czy są jakieś skróty, ale wyszło nam, że najlepiej wyjdziemy, jeśli będziemy po prostu jechać głownymi - to, co nadłożymy drogi, zyskamy brakiem przerw.
Przed Skierniewicami zakaz dla rowerów spycha nas na drogę techniczną, która jakimś cudem nie przechodzi nad A2 tak, jak główna, musimy zatem z rowerem na plecach skakać przez rów. Przez Skierniewice jedziemy wynalazkami Polskiej Myśli Technicznej (czyli DDRami), dalsza droga, aż do Żyrardowa, to chlapanie się po mokrym asfalcie i walka ze snem. W Żyrardowie robimy postój na parówkę i kawę, coś ciepłego i odrobina kofeiny rozbudza nas, moc wraca. Mieliśmy wracać wioskami, ale uznaliśmy, że nam się nie chce, do domu jedziemy główną przez Grodziski Mazowieckie i Pruszkowy.
Padać przestało dopiero w Warszawie, mieliśmy zatem około osiemdziesięciu kilometrów w deszczu. Podziękowania dla pogodynki :) Dotarliśmy chyba o wpół do drugiej w nocy.
Muszę z tego miejsca, przyznać rację Niewu: lepiej się jeździ za dnia :) Krótkie trasy to i można robić nocą, ale jak przychodzi do pięciu godzin nocnej jazdy...
Nowych gmin: sześć.
Spakowaliśmy się nieco, bo pogodynka mówiła, że deszcz będzie tylko około północy, zatem zabraliśmy jedynie kurtkę przeciwdeszczową (jako wiatrówkę) i drugą wiatrówkę.
Na starcie pojechaliśmy przez Umiastów i Kaputy, w tą stronę nigdy nie jechaliśmy, również za dnia. Jak w stronę Warszawy asfalt jest niezły, tak na zachód jest paskudnie i nierówno. Do tego wiatr: cały czas w twarz. W Podkampinosie odbiliśmy w bok i zrobiło się już przyjemniej, wiatr zniknął, kilometry same umykały. Powoli zaczął zapadać zmrok i gdzieś tam w międzyczasie przekroczyliśmy granicę województw. A gdzieś w bardziejszym międzyczasie udało mi się przekroczyć 20 tysięcy kilometrów przejechanych na BS.
Zrobiło się ciemno i coś zaczęło delikatnie padać z nieba. My zdążyliśmy wyskoczyć już na DK70 i pojechać w stronę Łowicza - Hipcia bowiem bardzo chciała zahaczyć to miasto i zdobyć tamtą gminę. Chwila przystanku na stacji benzynowej już w granicach Łowicza (nie mieli parówek na Orlenie! Skandal!), wymiana baterii w lampce i powrót w stronę Skierniewic. Gdzieś po drodze zaczęło padać odważniej. I jeszcze odważniej. Schowaliśmy się na moment, by sprawdzić, czy są jakieś skróty, ale wyszło nam, że najlepiej wyjdziemy, jeśli będziemy po prostu jechać głownymi - to, co nadłożymy drogi, zyskamy brakiem przerw.
Przed Skierniewicami zakaz dla rowerów spycha nas na drogę techniczną, która jakimś cudem nie przechodzi nad A2 tak, jak główna, musimy zatem z rowerem na plecach skakać przez rów. Przez Skierniewice jedziemy wynalazkami Polskiej Myśli Technicznej (czyli DDRami), dalsza droga, aż do Żyrardowa, to chlapanie się po mokrym asfalcie i walka ze snem. W Żyrardowie robimy postój na parówkę i kawę, coś ciepłego i odrobina kofeiny rozbudza nas, moc wraca. Mieliśmy wracać wioskami, ale uznaliśmy, że nam się nie chce, do domu jedziemy główną przez Grodziski Mazowieckie i Pruszkowy.
Padać przestało dopiero w Warszawie, mieliśmy zatem około osiemdziesięciu kilometrów w deszczu. Podziękowania dla pogodynki :) Dotarliśmy chyba o wpół do drugiej w nocy.
Muszę z tego miejsca, przyznać rację Niewu: lepiej się jeździ za dnia :) Krótkie trasy to i można robić nocą, ale jak przychodzi do pięciu godzin nocnej jazdy...
Nowych gmin: sześć.
- DST 175.23km
- Czas 07:54
- VAVG 22.18km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 15 września 2012
Kategoria > 100km, zaliczając gminy
Wieczorne zamykanie powiatu
Tydzień temu zostawiliśmy na mapie zaliczonych gmin dwie dziury: Baranów i Wołomin. Łatanie dziur to, jak mówią, niewdzięczne zajęcie, lepiej szybciej niż później i tak dalej. Zaplanowaliśmy trasę i późnym popołudniem wyruszyliśmy.
Start i dojazd do Podkampinosu standardowo. Wiatr - niestandardowo, bo cały czas w twarz. 45 kilometrów rzeźbienia pod niego nie tyle dało się w kość, co zniechęcało do jazdy. Przy okazji mieliśmy motywację do dalszego praktykowania jazdy zmianowej. Brakuje dwóch rzeczy do polepszenia tejże: działającego licznika dla Hipci i podświetlenia (nocą już jechaliśmy na czuja).
W Podkampinosie przejechaliśmy przez nowiutki most na Utracie, a w Pawłowicach napotkaliśmy najpierw sklep, a potem stare, obskurne blokowisko, zupełnie niepasujące do okolicznych terenów rolniczych. Zaczęło robić się ciemno, a asfalt zaczął się psuć. W porównaniu z wycieczkami z zeszłego tygodnia, gmina Baranów należy do tych uboższych - z nawierzchnią kiepsko, wioski są raczej ciemne, jedna, dwie latarnie.
Wyjechaliśmy opodal Jaktorowa i po krótkim przystanku nad mapą ruszamy w kierunku Żabiej Woli. Tu pojawia się lepsza, nowiutka nawierzchnia. Przeskakujemy nad DK8 i meldujemy się w samej miejscowości, tym samym zamykając powiat grodziski. Przy jakiejś przychodni, na chodniku, rozkładamy mapę (która już trochę podarta postanowiła uczynić się dwuczęściową) i decydujemy, że zahaczymy sobie jeszcze o Tarczyn.
Zaczyna się trochę gorszy asfalt, przy wjeździe do Żelechowa ubieramy się trochę cieplej (po raz pierwszy od dłuższego czasu na tej wycieczce przydały się długie rękawiczki) i obserwujemy sztuczne ognie strzelające gdzieś w kierunku Grodziska. Potem jeszcze trochę kręcenia, w Janówku zanim zawrócimy, zahaczamy (na szerokość koła w poprzek) za tablicę "Tarczyn" i zawijamy w kierunku domu. Trochę wioskami, pięć kilometrów "ósemką" i już jesteśmy na znanej drodze z Nadarzyna.
Start i dojazd do Podkampinosu standardowo. Wiatr - niestandardowo, bo cały czas w twarz. 45 kilometrów rzeźbienia pod niego nie tyle dało się w kość, co zniechęcało do jazdy. Przy okazji mieliśmy motywację do dalszego praktykowania jazdy zmianowej. Brakuje dwóch rzeczy do polepszenia tejże: działającego licznika dla Hipci i podświetlenia (nocą już jechaliśmy na czuja).
W Podkampinosie przejechaliśmy przez nowiutki most na Utracie, a w Pawłowicach napotkaliśmy najpierw sklep, a potem stare, obskurne blokowisko, zupełnie niepasujące do okolicznych terenów rolniczych. Zaczęło robić się ciemno, a asfalt zaczął się psuć. W porównaniu z wycieczkami z zeszłego tygodnia, gmina Baranów należy do tych uboższych - z nawierzchnią kiepsko, wioski są raczej ciemne, jedna, dwie latarnie.
Wyjechaliśmy opodal Jaktorowa i po krótkim przystanku nad mapą ruszamy w kierunku Żabiej Woli. Tu pojawia się lepsza, nowiutka nawierzchnia. Przeskakujemy nad DK8 i meldujemy się w samej miejscowości, tym samym zamykając powiat grodziski. Przy jakiejś przychodni, na chodniku, rozkładamy mapę (która już trochę podarta postanowiła uczynić się dwuczęściową) i decydujemy, że zahaczymy sobie jeszcze o Tarczyn.
Zaczyna się trochę gorszy asfalt, przy wjeździe do Żelechowa ubieramy się trochę cieplej (po raz pierwszy od dłuższego czasu na tej wycieczce przydały się długie rękawiczki) i obserwujemy sztuczne ognie strzelające gdzieś w kierunku Grodziska. Potem jeszcze trochę kręcenia, w Janówku zanim zawrócimy, zahaczamy (na szerokość koła w poprzek) za tablicę "Tarczyn" i zawijamy w kierunku domu. Trochę wioskami, pięć kilometrów "ósemką" i już jesteśmy na znanej drodze z Nadarzyna.
- DST 134.20km
- Czas 06:03
- VAVG 22.18km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 9 września 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Na zachód!
Nigdzie nie chciałem jechać. Chciałem sobie posiedzieć spokojnie w domu. Ale nie!
Najpierw, rzucam, że możemy autem się zawieźć nad Bug, wysoko i tam kontynuować eksplorację wschodu. Nie. Bo późno i autem. No to może kołko przez Drugi Brzeg i powrót przez Górę Kalwarię? Też nie, bo przez miasto. Marnujemy kupę czasu na ustalanie trasy, ale w końcu się udaje. Co prawda ja proponowałem od drugiej strony, ale Hipcia mnie przegłosowała.
Startujemy: Stare Babice, Lipków, zielony rowerowy do Zaborowa. Tam odbijamy na drugą stronę drogi 580 i jedziemy dalej wioskami. Za Podkampinosem przejeżdżamy Utratę i bocznymi drogami, bardzo przyjemnie i bardzo spokojnie dojeżdżamy do Sochaczewa. Tam, dopiero tam, po 58 km jazdy napotkaliśmy światła na skrzyżowaniach (dwa pierwsze były w Warszawie, na dystansie 1,5 km od domu). Sochaczew ruchliwy, jak każde miasto, dlatego czym prędzej go opuszczamy, kierując się tuż za nim na wioski. Był plan, żeby jechać szerokim poboczem drogi 50, ale wybraliśmy spokój.
Powoli zachodziło słońce, my jechaliśmy przed siebie. Asfalt trochę kiepski, momentami paskudny, ale nie była to jakaś straszna męczarnia. W Feliksowie odbijamy się od ściany - przejazdu nad A2 brak; musimy nadłożyć trochę drogi i pojechać naokoło, kawałek drogą 50. Początek sympatyczny, ale w Żyrardowie wita nas standardowo bezsensowny zakaz dla rowerów. Na szczęście po chwili się kończy, a my możemy z ciągu tranzytowego zbić na 719. u ruch jest niewielki, jedzie się przyjemnie. Mijamy Grodzisk, w Milanówku znowu jakiś pacan wymyślił zakaz dla rowerów (mimo że droga zupełnie sie nie zmienia). Wbijamy chwilę na kostkę, ale stwierdzamy, ze to bez sensu i wracamy na asfalt. Na szczęście zaraz zakaz się kończy. W Pruszkowie akcja obławy na kierowców - dwa radiowozy polują na "ambitnych".
Do domu dojeżdżamy przez Piastów, jest 23:15, jeszcze zdążamy zamówić pizzę. Coś ostatnio szybko kończymy trasy - przed północą.
Zaliczonych gmin: 7
Najpierw, rzucam, że możemy autem się zawieźć nad Bug, wysoko i tam kontynuować eksplorację wschodu. Nie. Bo późno i autem. No to może kołko przez Drugi Brzeg i powrót przez Górę Kalwarię? Też nie, bo przez miasto. Marnujemy kupę czasu na ustalanie trasy, ale w końcu się udaje. Co prawda ja proponowałem od drugiej strony, ale Hipcia mnie przegłosowała.
Startujemy: Stare Babice, Lipków, zielony rowerowy do Zaborowa. Tam odbijamy na drugą stronę drogi 580 i jedziemy dalej wioskami. Za Podkampinosem przejeżdżamy Utratę i bocznymi drogami, bardzo przyjemnie i bardzo spokojnie dojeżdżamy do Sochaczewa. Tam, dopiero tam, po 58 km jazdy napotkaliśmy światła na skrzyżowaniach (dwa pierwsze były w Warszawie, na dystansie 1,5 km od domu). Sochaczew ruchliwy, jak każde miasto, dlatego czym prędzej go opuszczamy, kierując się tuż za nim na wioski. Był plan, żeby jechać szerokim poboczem drogi 50, ale wybraliśmy spokój.
Powoli zachodziło słońce, my jechaliśmy przed siebie. Asfalt trochę kiepski, momentami paskudny, ale nie była to jakaś straszna męczarnia. W Feliksowie odbijamy się od ściany - przejazdu nad A2 brak; musimy nadłożyć trochę drogi i pojechać naokoło, kawałek drogą 50. Początek sympatyczny, ale w Żyrardowie wita nas standardowo bezsensowny zakaz dla rowerów. Na szczęście po chwili się kończy, a my możemy z ciągu tranzytowego zbić na 719. u ruch jest niewielki, jedzie się przyjemnie. Mijamy Grodzisk, w Milanówku znowu jakiś pacan wymyślił zakaz dla rowerów (mimo że droga zupełnie sie nie zmienia). Wbijamy chwilę na kostkę, ale stwierdzamy, ze to bez sensu i wracamy na asfalt. Na szczęście zaraz zakaz się kończy. W Pruszkowie akcja obławy na kierowców - dwa radiowozy polują na "ambitnych".
Do domu dojeżdżamy przez Piastów, jest 23:15, jeszcze zdążamy zamówić pizzę. Coś ostatnio szybko kończymy trasy - przed północą.
Zaliczonych gmin: 7
- DST 141.85km
- Czas 06:24
- VAVG 22.16km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 8 września 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Na wschód!
Pierwszy plan pod koniec tygodnia zakładał atak na Łódź. Ale Hipcia wzięła i się odrobinę przeziębiła, o rezygnacji z jazdy oczywiście nie ma mowy, można tylko modyfikować. Zatem modyfikujemy - jedziemy na wschód, tam nas jeszcze nie było. Akurat wiatr miał być pomyślny; jadąc na Łódź mielibyśmy caly czas go w twarz.
Startujemy, godzina 14:00. Na dzień dobry wita nas sobota w mieście, po raz stutysięczny przypominam sobie, dlaczego nie znoszę miasta w weekendy. Banda frajerów i inszych pajaców próbuje udowodnić nam, że wiedzą lepiej, jak się wyprzedza, omija, skręca... Do tego rodzinne wycieczki na DDRach. Mijamy Most Gdański, kończy się DDR przy Starzyńskiego i w końcu możemy wyjechać na asfalt, wcale nie robi się lepiej, bo teraz czeka nas Głębocka, która okazuje się być ciasna i nierówna. Wyskakujemy na obrzeża, kończy się jakiś objazd i nareszcie robi się spokój. Teraz już tylko trzeba przemknąć się boczkami, niewielkimi uliczkami i opuszczamy Warszawę. Cały czas jadąc wzdłuż Kanału Żerańskiego dojeżdżamy do Nieporętu, który zaraz opuszczamy, kierując się w stronę Wólki Radzymińskiej. Tam wjeżdżamy w las i drogą z płyt betonowych objeżdżamy Białobrzegi i Rynię.
Gdy wracamy w końcu na asfalt odbijamy w prawo. W końcu spokój. Jedzie się przyjemnie, słońce świeci, a my, niewielkimi wioskami zasuwamy wzdłuż Bugu. W jednej z wiosek przystajemy na zakupy, za chwilę wyłania się swojski obrazek - woźnica wiozący kupę ziemi, pijany tak, że nawet nie może się dogadać z kolegą. Ot, obraz polskiej wsi. Przy skręcie na Dąbrówkę Hipcia wymyśla, żeby nie odbijać na Tłuszcz, tylko rzucić się na wprost - na Niegów. Mapa mówi, że nawierzchnia będzie kiepska, ale asfalt jest raczej nowy i zasuwa się, aż miło. Dalej, minąwszy Zabrodzie, w Zazdrości odbijamy na Tłuszcz. Samą miejscowość jedynie odrobinę kąsamy, robiąc sobie postój przy przejeździe kolejowym. Dalej jedziemy główną na Warszawę, by po chwili odbić na wioski. Powoli zapada zmrok, asfalt ładny... Przystanek robimy na stacji benzynowej obok Zabrańca, dalej już Okuniew, Sulejówek i Wesoła, by wylądować na rondzie Ostrobramska. Tam kręcimy się ładne kilka minut, żeby znaleźć wylot na Most Siekierkowski. W końcu się udaje, dalej już standardowo do domu.
W domu okazuje się, ze nasze liczniki wskazują dokładnie ten sam dystans. To się nazywa jazda synchroniczna!
Zaliczonych gmin: 9
Startujemy, godzina 14:00. Na dzień dobry wita nas sobota w mieście, po raz stutysięczny przypominam sobie, dlaczego nie znoszę miasta w weekendy. Banda frajerów i inszych pajaców próbuje udowodnić nam, że wiedzą lepiej, jak się wyprzedza, omija, skręca... Do tego rodzinne wycieczki na DDRach. Mijamy Most Gdański, kończy się DDR przy Starzyńskiego i w końcu możemy wyjechać na asfalt, wcale nie robi się lepiej, bo teraz czeka nas Głębocka, która okazuje się być ciasna i nierówna. Wyskakujemy na obrzeża, kończy się jakiś objazd i nareszcie robi się spokój. Teraz już tylko trzeba przemknąć się boczkami, niewielkimi uliczkami i opuszczamy Warszawę. Cały czas jadąc wzdłuż Kanału Żerańskiego dojeżdżamy do Nieporętu, który zaraz opuszczamy, kierując się w stronę Wólki Radzymińskiej. Tam wjeżdżamy w las i drogą z płyt betonowych objeżdżamy Białobrzegi i Rynię.
Gdy wracamy w końcu na asfalt odbijamy w prawo. W końcu spokój. Jedzie się przyjemnie, słońce świeci, a my, niewielkimi wioskami zasuwamy wzdłuż Bugu. W jednej z wiosek przystajemy na zakupy, za chwilę wyłania się swojski obrazek - woźnica wiozący kupę ziemi, pijany tak, że nawet nie może się dogadać z kolegą. Ot, obraz polskiej wsi. Przy skręcie na Dąbrówkę Hipcia wymyśla, żeby nie odbijać na Tłuszcz, tylko rzucić się na wprost - na Niegów. Mapa mówi, że nawierzchnia będzie kiepska, ale asfalt jest raczej nowy i zasuwa się, aż miło. Dalej, minąwszy Zabrodzie, w Zazdrości odbijamy na Tłuszcz. Samą miejscowość jedynie odrobinę kąsamy, robiąc sobie postój przy przejeździe kolejowym. Dalej jedziemy główną na Warszawę, by po chwili odbić na wioski. Powoli zapada zmrok, asfalt ładny... Przystanek robimy na stacji benzynowej obok Zabrańca, dalej już Okuniew, Sulejówek i Wesoła, by wylądować na rondzie Ostrobramska. Tam kręcimy się ładne kilka minut, żeby znaleźć wylot na Most Siekierkowski. W końcu się udaje, dalej już standardowo do domu.
W domu okazuje się, ze nasze liczniki wskazują dokładnie ten sam dystans. To się nazywa jazda synchroniczna!
Zaliczonych gmin: 9
- DST 156.53km
- Czas 07:17
- VAVG 21.49km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 12 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Co ta Norwegia zrobiła z ludźmi?
Jak człowiek zaczynał, to zrobił sobie kategorie warunkowane przez granice 25 i 50km i cieszył się, że mu wpadło coś powyżej 25km. A jak już powyżej 50km, to że ho ho albo i lepiej. Potem raz wpadła stówka i zrobił kategorię "jeszcze dłuższe", bo kto by regularnie takie dystanse jeździł?
A potem pojechał do Norwegii.
Z trasy około 160km zrezygnowaliśmy tylko dlatego, że we wtorek ruszamy na długi weekend i muszę się jakoś wyspać przed trasą. Już kategorię "jeszcze dłuższe" przemianowałem na "> 100km" i zastanawiam się, kiedy powstanie "> 200km". Boję się, co będzie, jak kupimy szosówki.
Zaplanowaliśmy taką lekką trasę, niewiele powyżej 100km, trochę pod zaliczanie gmin. Spakowane dwie sakwy, nauczony wczorajszym doświadczeniem, pod ręką ukryłem gaz (na drodze trzy razy miałem go w ręce, ale dwa psy nas zupełnie olały, a jeden dość szybko zrezygnował, nie miałem potrzeby zniechęcania).
Na dzień dobry wita nas wiatr w twarz, początek już znaną trasą- przez most północny i przy torach w kierunku Legionowa, tu zmieniamy trasę i szutrowymi dróżkami przemykamy w kierunku ul. Jana Pawła, stamtąd odbijamy w drogę serwisową prowadzącą na Wieliszew - ta jest przyjemna, zero ruchu. Chwila przerwy przy skrzyżowaniu na Komornicę, rzut oka na mapę i relaks przy zachodzącym słońcu. Dalej przez elektrownię wodną w Dębem, ostry podjazd i za chwilę skręt na miejscowość o nazwie Nuna.
Ruszamy na zachód - słońce powoli zachodzi, świeci w oczy. Przegapiamy skręt na Lorcin (chociaż mieliśmy podejrzenia), ale decydujemy się jechać prosto, bo... Cisza, droga prowadzi między polami, jak okiem sięgnąć, tylko roślinność, nie licząc kilku wiosek, można jechać, jechać i jechać. Droga zdecydowanie godna polecenia, samochodów też jak na lekarstwo. W miejscowości Czajki asfalt się kończy, wskakujemy na główną i po chwili, za Wkrą skręcamy w lewo. Powoli zmierzcha, włączamy światła.
W Błędowie odbijamy na Janów, ubieramy się cieplej i jedziemy na Zakroczym. Tu już trochę większy ruch, ciemno, nic już ciekawego, sam Zakroczym za to spokojny, cały ruch zbija się na ekspresówkę i "czerwoną" na NDM. Mijamy Twierdzę Modlin (trzeba kiedyś odwiedzić) i wstrzymując nieznacznie ruch wahadłowy na moście na Wiśle przebijamy się na "naszą" stronę. Teraz tylko znana trasa na Łomianki. Po drodze Hipci psuje sie noga - coś nie tak z siodełkiem, udo zaczyna boleć, robimy przerwę, poprawiamy udo, poprawiamy siodełko i ruszamy dalej. Już w samych Łomiankach dziwnie zaczynam się czuć. Zakładam, że brakuje paliwa, pochłaniam dwa batony, zapijam colą i ruszamy. Kawałek dalej kraksa - dwa samochody rozbite, coś poważnego, bo i straż na miejscu, i poduszki wystrzelone.
Do domu dojeżdżamy przed północą. Zaliczone trzy nowe gminy, tym samym powiat nowodworski dołącza do grupy wyczyszczonych powiatów (obok legionowskiego, pruszkowskiego i warszawskiego zachodniego). Średnia z całej trasy > 20km/h, dodatkowy powód do zadowolenia.
\
A potem pojechał do Norwegii.
Z trasy około 160km zrezygnowaliśmy tylko dlatego, że we wtorek ruszamy na długi weekend i muszę się jakoś wyspać przed trasą. Już kategorię "jeszcze dłuższe" przemianowałem na "> 100km" i zastanawiam się, kiedy powstanie "> 200km". Boję się, co będzie, jak kupimy szosówki.
Zaplanowaliśmy taką lekką trasę, niewiele powyżej 100km, trochę pod zaliczanie gmin. Spakowane dwie sakwy, nauczony wczorajszym doświadczeniem, pod ręką ukryłem gaz (na drodze trzy razy miałem go w ręce, ale dwa psy nas zupełnie olały, a jeden dość szybko zrezygnował, nie miałem potrzeby zniechęcania).
Na dzień dobry wita nas wiatr w twarz, początek już znaną trasą- przez most północny i przy torach w kierunku Legionowa, tu zmieniamy trasę i szutrowymi dróżkami przemykamy w kierunku ul. Jana Pawła, stamtąd odbijamy w drogę serwisową prowadzącą na Wieliszew - ta jest przyjemna, zero ruchu. Chwila przerwy przy skrzyżowaniu na Komornicę, rzut oka na mapę i relaks przy zachodzącym słońcu. Dalej przez elektrownię wodną w Dębem, ostry podjazd i za chwilę skręt na miejscowość o nazwie Nuna.
Ruszamy na zachód - słońce powoli zachodzi, świeci w oczy. Przegapiamy skręt na Lorcin (chociaż mieliśmy podejrzenia), ale decydujemy się jechać prosto, bo... Cisza, droga prowadzi między polami, jak okiem sięgnąć, tylko roślinność, nie licząc kilku wiosek, można jechać, jechać i jechać. Droga zdecydowanie godna polecenia, samochodów też jak na lekarstwo. W miejscowości Czajki asfalt się kończy, wskakujemy na główną i po chwili, za Wkrą skręcamy w lewo. Powoli zmierzcha, włączamy światła.
W Błędowie odbijamy na Janów, ubieramy się cieplej i jedziemy na Zakroczym. Tu już trochę większy ruch, ciemno, nic już ciekawego, sam Zakroczym za to spokojny, cały ruch zbija się na ekspresówkę i "czerwoną" na NDM. Mijamy Twierdzę Modlin (trzeba kiedyś odwiedzić) i wstrzymując nieznacznie ruch wahadłowy na moście na Wiśle przebijamy się na "naszą" stronę. Teraz tylko znana trasa na Łomianki. Po drodze Hipci psuje sie noga - coś nie tak z siodełkiem, udo zaczyna boleć, robimy przerwę, poprawiamy udo, poprawiamy siodełko i ruszamy dalej. Już w samych Łomiankach dziwnie zaczynam się czuć. Zakładam, że brakuje paliwa, pochłaniam dwa batony, zapijam colą i ruszamy. Kawałek dalej kraksa - dwa samochody rozbite, coś poważnego, bo i straż na miejscu, i poduszki wystrzelone.
Do domu dojeżdżamy przed północą. Zaliczone trzy nowe gminy, tym samym powiat nowodworski dołącza do grupy wyczyszczonych powiatów (obok legionowskiego, pruszkowskiego i warszawskiego zachodniego). Średnia z całej trasy > 20km/h, dodatkowy powód do zadowolenia.
Posiadówka nad mapą© Hipek99
Ciężki żywot: kobita planuje trasę, chłop w fotografa się bawi.© Hipek99
Stacja kolejowa Studzianki© Hipek99
Wiatraki© Hipek99
- DST 119.40km
- Czas 05:43
- VAVG 20.89km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem, zaliczając gminy, kampinos
Połówka Kampinoskiego Rowerowego
Podgryzaliśmy ten szlak, podgryzaliśmy, aż w końcu postanowiliśmy przejechać się nim dłużej. Postanowiliśmy to raczej późno, bo około 14:30, ale kto czyta, ten wie, że to jest dla nas dobra godzina na wychodzenie na rower. Plan był prosty: wsiadamy na szlak, jedziemy tyle, ile się da, zeskakujemy na asfalt i wracamy do domu. Miałem niewielką nadzieję na to, że uda się nam dotrzeć w okolice Sochaczewa przed zmrokiem, bo stamtąd droga prowadziła raczej prosto, zresztą końcówkę, od Leszna, już znaliśmy. Wszystko zależało od tego, jak ułoży się droga i piach: ja miałem sakwy i opony 1,75, Hipcia swoje Marathony 1,6, więc idealne ogumienie na KPN.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Szlak w okolich Palmir© Hipek99
Jest odrobinę syfiasto© Hipek99
Przerwa serwisowa© Hipek99
Komu w de temu ce.© Hipek99
Smaki młodości© Hipek99
A kto jeszcze pamięta takie tablice początku miejscowości?© Hipek99
Zachodni Kampinos, tuż przed kolejnym deszczem© Hipek99
- DST 141.21km
- Czas 08:30
- VAVG 16.61km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Kategoria kampinos, do czytania, > 100km, waypointgame
Nareszcie na zachód!
Jak mi się rano nie chciało, to ostatnio, co mi się wydawało, że mi się nie chciało, to mi się wydawało. Zasypiałem na siedząco, na stojąco, na wszystkorobiąco. Pomysł zmuszenia mnie do jakiejkolwiek aktywności traktowałem jak wypowiedzenie wojny. Jakieś genialne myśli typu "chodź pojedziemy nad Zegrze", traktowałem jako drwinę. Jednak w końcu Jednoosobowy Zespół d/s Perswazji, Szantażu i Znęcania się nad Zwierzętami wymusił na mnie (podstępem!) zebranie się, spakowanie i posadzenie dupy na siodle.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
- DST 113.31km
- Czas 05:53
- VAVG 19.26km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper