Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 22 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Spokojna niedziela
Wybraliśmy się na wspólny wyjazd. Standardowymi drogami, w większości jadąc obok siebie, dotarliśmy do Leszna. Tam - pierwsza przerwa, bo Hipcia zauważyła rosnące przy drodze mirabelki i śliwki. Zatankowała sobie pełną kieszeń i ruszyliśmy dalej.
Kolejny przystanek zaplanował się w znanym sklepie w Gniewniewicach. Słońce rozkręcało się coraz bardziej, więc przyswoiliśmy sobie... lemoniadę, którą - pewnie ze względu na kolarzy - w sklepie schowano do lodówki. A potem jeszcze jedną, tym razem o innym smaku. A potem lody...
Do Śladowa dotarliśmy przez wał, stamtąd, przez Wolę Pasikońską do Kampinosu, gdzie... Tak, kawa i kolejna lemoniada. I bezalkoholowe. 1,5 litra produktów polskich browarów, a alkoholu nadal 0%.
Kolejny przystanek zaplanował się w znanym sklepie w Gniewniewicach. Słońce rozkręcało się coraz bardziej, więc przyswoiliśmy sobie... lemoniadę, którą - pewnie ze względu na kolarzy - w sklepie schowano do lodówki. A potem jeszcze jedną, tym razem o innym smaku. A potem lody...
Do Śladowa dotarliśmy przez wał, stamtąd, przez Wolę Pasikońską do Kampinosu, gdzie... Tak, kawa i kolejna lemoniada. I bezalkoholowe. 1,5 litra produktów polskich browarów, a alkoholu nadal 0%.
- DST 138.96km
- Czas 04:28
- VAVG 31.11km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 24 czerwca 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Deszczowe Sanatorium
Umówiliśmy się na siódmą. Nieprzypadkowo. Deszcze miały zacząć się około jedenastej, więc mieliśmy złapać je tylko na ostatnią godzinę. Gdy wyjeżdżałem z domu, Tomek już czekał na przystanku.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
Już na początku zaczęliśmy jechać w stronę chmur i nie mieliśmy nadziei, że prognozy jednak będą trafne.
Był to deszcz. Konkretny, solidny. Krótki - chlapnęło ledwo kilkanaście minut, ale to wystarczyło. Cały asfalt mokry, więc i buty, i reszta. Dobrze, że obaj mieliśmy błotniki, więc chociaż nasze tyłki były uratowane.
Gdy przestało padać, nie zrobiło się wcale przyjemniej. Tomek o mało nie wywinął orła na łagodnym zakręcie w Witkach, a i mi wtedy koło lekko uciekło. Cóż, od tej pory wszystkie zakręty robiliśmy bardzo, bardzo spokojnie. Do tego nie mieliśmy ochoty na nadmiarowe picie, a zatem większość trasy przejechaliśmy obok siebie, gadając.
Nad nami pojawiła się biel chmur. Wpadliśmy w jakąś dziurę pomiędzy deszczami; jezdnia może i nie zaczęła schnąć (w końcu było ledwo 11 stopni), ale przynajmniej część wody z niej spłynęła i jazda stała się bardziej komfortowa. Startowałem w bluzie i bardzo nie chciało mi się dokładać kolejnej warstwy (przeciwdeszczówkę miałem w podsiodłówce), więc powoli sobie dosychałem.
W planie mieliśmy objechanie Kampinosu i odwiedzenie słynnego sklepu "U Marty", w którym podobno są najlepsze ciastka. Tak przynajmniej twierdzi i Jurek, i pewien popularny bloger rowerowy. Tomek rzadko bywa w tych rejonach, więc przy okazji może po raz kolejny zobaczyć, jak wyglądają zachodnie tereny.
Gdy odbiliśmy na północ, wiatr przestał nam aż tak bardzo przeszkadzać. A w Śladowie, gdy zmieniliśmy kierunek na zachodni, zaczął wręcz pomagać. Ale jaka to była pomoc? Przy tej temperaturze i wilgotności jechaliśmy w porywach 32 km/h.
Sklepu nie przegapiliśmy. Stał otwarty i czekał na nas, ale słynnych ciastek już nie było. Wyżarli je kolarze w sobotę (czyżby grupówka KGS+Legion?). W zamian za to zafundowaliśmy sobie smakowe mleko i wybraliśmy coś z innych, dostępnych na wagę. Najlepiej spisały się wafle z masą karmelową, bo ciastka z biszkoptem i karmelem były słodkie w sam raz (pani zapewniała, że są bardzo słodkie), ale w smaku nie do końca trafiły w mój gust. Planowaliśmy usiąść sobie na zewnątrz, na suchej ławce, ale pani była dość rozgadana, więc wszystko, co mieliśmy do jedzenia, zjedliśmy w środku, na stojąco, słuchając ciekawostek o okolicy.
Jedyne, czego mi brakło w sklepie, to ekspresu z kawą. Serio. W sklepie kilka kilometrów dalej, w Gniewniewicach, mają ekspres (no dobrze, oni mają coś w rodzaju niewielkiego baru) i przerwa w jeździe robi się od razu przyjemniejsza. Oczywiście zasugerowaliśmy pani Marcie, że gdyby miała ekspres, to na pewno utarg byłby sporo większy, bo jeśli u niej zatrzymują się kolarze, to ekspres byłby rozgrzany do czerwoności.
Na zewnątrz okazało się, że wbrew temu, co się wydawało jeszcze chwilę przed zjechaniem, jednak jest chłodno. Tak naprawdę, to dopiero wtedy zerknąłem na termometr i okazało się, że jest... 11 stopni. No ale przecież dopiero zjedliśmy, czas się ruszyć i od razu będzie cieplej, prawda? Oczywiście, jak się jest stworzeniem, które radzi sobie z generowaniem ciepła, bo po kilkuset metrach było mi już na powrót komfortowo (no, może poza tym, że żałowałem, że nie zabrałem nogawek - profilaktycznie, żeby nie męczyć kolan). Tomek z kolei mruczał pod nosem coś o pociągach do domu z Modlina i do tego, szczękając zębami, zostawał nieco z tyłu; musiałem go poganiać, żeby się spiął i wyrównał tempo do mojego, bo wtedy będzie cieplej.
Po chwili chyba i jemu krew zaczęła żywiej krążyć. W sam raz, bo zaczęło znowu padać. I było tak.
Szosa na Leszno, mimo tego, co mi się wydawało, nie była o tej porze ruchliwa, więc jazda obok siebie była możliwa prawie przez cały czas (tylko w pojedynczych momentach jechaliśmy jeden za drugim). Jako że po drodze robiliśmy trochę wrzutek na sanatoryjnego fejsa, to uznałem, że na sam koniec musimy jednak iść gdzieś na kawę. Bo jazda bez kawy to nie jazda.
W okolicy było tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy plan zrealizować: stacja Moya, tuż za Lesznem. Skręt. Nawet jest stolik i krzesła. Kawa. Spokojne pół godziny relaksu.
A potem wyszliśmy na zewnątrz i okazało się, że zrobiło się jaśniej. I temperatura wzrosła do całych szesnastu stopni (co Tomek skwitował "Aha. Czyli to, co mam mokre na sobie, to nie jest już woda, tylko pot.").
Ostatnia godzina do samej Warszawy zrobiona żwawym tempem, pożegnanie przy Lazurowej i znikamy, każdy do siebie.
W domu okazało się, że ciuchy, co do których miałem wrażenie, że zdążyły lekko doschnąć, są aż ciężkie od wody. No i co tam woda, co tam deszcz, co tam temperatura: ważne, że wyjazd udany, a kolarze zadowoleni.
- DST 134.63km
- Czas 04:22
- VAVG 30.83km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 17 czerwca 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening
Piwo, punkrock, rowery
Zaplanowałem sobie jazdę przez Łomianki, bo dawno mnie tam nie było i chciałem zobaczyć, na jakim etapie tkwi pomysł wybudowania drogi rowerowej łączącej Łomianki z Nowym Dworem. Na szczęście na razie wszystko jest rozkopane, ale pewnie niedługo już pojawią się znaki i ddr poprzesiekana zjazdami do posesji i w pola...
Zakręciłem przez Wilków, przeleciałem nowym asfaltem, po czym... poleciałem drugim nowym asfaltem, przez Wiersze. Tym razem byłem lepiej przygotowany (przede wszystkim nie jechałem w nocy), więc postanowiłem sprawdzić, czy ten nowy asfalt nie jest czasem puszczony przez miejsce ze słynnym hasłem. Jest.
Z przyjemnością (ze względu na hasło, bo temperatura była niezachęcająca do przystanków) zrobiłem postój, sfotografowałem co trzeba i ruszyłem dalej.
Zakręciłem przez Wilków, przeleciałem nowym asfaltem, po czym... poleciałem drugim nowym asfaltem, przez Wiersze. Tym razem byłem lepiej przygotowany (przede wszystkim nie jechałem w nocy), więc postanowiłem sprawdzić, czy ten nowy asfalt nie jest czasem puszczony przez miejsce ze słynnym hasłem. Jest.
Z przyjemnością (ze względu na hasło, bo temperatura była niezachęcająca do przystanków) zrobiłem postój, sfotografowałem co trzeba i ruszyłem dalej.
- DST 106.57km
- Czas 03:16
- VAVG 32.62km/h
Poniedziałek, 11 czerwca 2018
Kategoria > 100km
BST 6
- DST 159.12km
- Czas 06:26
- VAVG 24.73km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 20 maja 2018
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem
Zezlotowo
Po całym dniu wypoczynku, relaksu, rozmów i spacerów, przyszedł czas na powrót do domu. Opuściliśmy gościnną bazę dość późno, bo ze dwie godziny po tym, jak z naszego domku wyjechali nasi współlokatorzy, którzy mieli ambitny plan strzelenia sobie trasy do Radomia. W międzyczasie wymieniłem linkę, zjadłem śniadanie i wypiłem dwie kawy. Planowałem jedną, ale okazało się, że mamy sporo czasu, więc jest czas na i drugą.
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
- DST 111.63km
- Czas 04:24
- VAVG 25.37km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 18 maja 2018
Kategoria > 100km, do czytania
Nazlotowo
Jak co roku o tej porze miał miejsce zlot forum podrozerowerowe.info. Wybraną w drodze głosowania miejscówką został maleńki ośrodek nad Sanem, 10 km od Przemyśla. Ponieważ w tych okolicach na naszej gminnej mapie ziała biała plama, uznaliśmy, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i, wzorem zeszłego roku, zaliczyć kilka gmin.
Dla odmiany nie planowaliśmy startować o północy, jak poprzednio. Plan miał być bezpieczny i zakładać dotarcie na miejsce najpóźniej o trzeciej nad ranem. Po drodze planowane były jeszcze kolacja, kawa i zakupy na Orlenie, bo ośrodek nie gwarantował żadnego zaplecza gastronomiczno-sklepowego.
Przygoda zaczęła się od dotarcia na dworzec. Bez większych przygód, chociaż parking pod pracą nie chciał mnie wypuścić na zewnątrz i, by opuścić pracę, musiałem biegać z rowerem przez bramki i jeździć z nim windą. Na Zachodniej długie oczekiwanie na pociąg i... niespodzianka. Jedziemy bez wagonu rowerowego, więc rowery lądują na końcu składu. Wagon jest solidnie zapchany, więc zamiast walczyć o swoje miejsce z miejscówki (już zajęte) i tłoczyć się w osiem osób w przedziale, zostajemy przy rowerach, gdzie jest więcej powietrza, więcej miejsca i, dziwnym trafem, zawsze podróżuje ktoś z dużą torbą, pijący browarka.
W przedziale siadamy dopiero po dwóch godzinach jazdy, gdy pociąg wyludnia się na tyle, że w niektórych przedziałach zostają po dwie osoby. Liczę na to, że z Płaszowa do Rzeszowa dojedziemy w lepszych warunkach i tu akurat udaje się: jest wagon rowerowy, jest sporo miejsca i, na szczęście, jest również WARS, gdzie można napić się kawy przed wyruszeniem w trasę.
W końcu: Rzeszów. Sprawnie opuszczamy miasto (od czasów, gdy tam jeździłem, zauważalnie wzrosła liczba porządnych dróg rowerowych; przez całą Rejtana jedziemy wygodną, równą asfaltową dróżką). W Białej wsiadamy na asfalt i już z niego nie zejdziemy.
Początek to dwa większe podjazdy w okolicach Straszydla, jedzie się przyjemnie, po zjechaniu, w Tyczynie, z drogi wojewódzkiej, ruch jest na tyle minimalny, że praktycznie cały czas jedziemy obok siebie. Dwa podjazdy wchodzą przyjemnie, przy czym ostatni z nich robimy już po ciemku. Na szczycie tegoż ślad prowadzi nas w lewo w... błoto. W zasadzie to w polną, błotnistą obecnie dróżkę. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i jedziemy naokoło, ale asfaltem. I jest przyjemnie. Długi zjazd, żadnych samochodów, można jechać obok siebie tylko... na środku drogi coś leży. Coś dużego, na tyle dużego, że spodziewam się, że ktoś ustrzelił sarnę. Nie sarna to jednak a chłopak. Leży sobie, radośnie, na samej osi jezdni i śpi, otulony oparami alkoholu. Gdy zakrzyknąłem mu nad uchem, obudził się i od razu zaczął... zaciągać spodnie. Z przodu owe zasłaniały mu to i owo, ale, jak się okazało, z tyłu leżał na asfalcie gołym zadkiem. Odprowadziłem delikwenta na krawężnik (nie chciał siedzieć pod krzaczkiem), upewniłem się, że z grubsza wie, gdzie jest, i ruszyliśmy dalej.
Samochody nadal nie przeszkadzały. Minęliśmy syty podjazd za Błażową (trzecie tego dnia serpentyny), trochę mniejszy, ale również trzymający, przed Szklarami, po czym przecięliśmy Dynów i udaliśmy się na, dla odmiany, płaskie kilometry. Ucieszyło mnie to, bo moje klamki mają nieprzyjemną umiejętność niszczenia linek od przerzutki i właśnie okazało się, że linka już kończy przygodę ze mną - w związku z tym zanim zerwała się całkowicie, zostawiłem ją na środku kasety, jednocześnie zostawiając sobie do dyspozycji jedynie dwa przełożenia z przodu.
Miało nie padać. Taka była ogólna prognoza i jej trzymaliśmy się pakując rzeczy, zabierając tylko cienkie wiatrówki zamiast pełnego, deszczowego zestawu. Niestety, pogoda prawdopodobnie o tym nie wiedziała i zafundowała nam pół godziny solidnego deszczu. Nie było morderczo zimno, więc jechaliśmy bez wyciągania wiatrówek, ale przyjemność z jazdy znacząco się obniżyła. Teraz przystanek i kolacja miały coraz większe znaczenie, ale, na szczęście, powoli przybliżał się Orlen, czekający na 116 km, a my byliśmy coraz bardziej głodni. A dzięki deszczowi przyjemny fragment prowadzący wzdłuż rzeki stał się zauważalnie mniej przyjemnym.
Powoli zabieraliśmy się za ostatni tego dnia większy podjazd, który miał zacząć się tuż za Tyrawą Solną. Z niego mieliśmy zjechać i wbić prościutko na Orlen. Najpier trzeba było przeprawić się przez rzekę.
Most nad Sanem był zrobiony z dużych, betonowych płyt. Jechałem sobie środkiem jednego z rzędów, gdy usłyszałem za sobą hałas. Przyhamowałem, obejrzałem się i zjechałem z linii, wskutek czego rower nagle zapadł się pode mną. Dzięki temu, że prędkość była bardzo niewielka, po prostu się zatrzymałem. Koło wpadło po widelec między płyty. Kawałek za mną pod swoim rowerem leżała Hipcia, która wpadłszy w dziurę między płytami wywinęła półpiruet i chwilowo leżała przednim kołem w kierunku, z którego dopiero co przyjechaliśmy.
Podliczywszy straty doszliśmy do wniosku, że Hipcia zrobiła sobie kilka nowych pamiątek (zagoi się) i dziurę w oponie (nie zagoi się). Przeczłapaliśmy za most, rozbiliśmy tam tymczasowe obozowisko i przystąpiliśmy do naprawy, założywszy uprzednio wiatrówki, bo temperatura nagle zaczęła robić na nas wrażenie. Przestudiowałem uważnie oponę i uznałem, że dziura musiała się przywydzieć, może była to jakaś trawka, wyrwana gdzieś spomiędzy płyt w momencie upadku. Założyłem więc dętkę, napompowałem koło i... wtedy zauważyliśmy, którędy dętka wychodzi na zewnątrz. Dwa solidne rozcięcia: jedno z boku, drugie tuż nad drutem.
Jak wygląda sytuacja? Jesteśmy w środku jakiegoś Nigdzie, nie mając perspektywy noclegu, lekko przemoczeni i właśnie mamy dziurę w oponie. A, i jest północ. Na szczęście w pakiecie ratunkowym mamy łatki do opon. Użyłem pogryzionej, którą Hipcia, w akcie desperacji, na MRDP próbowała łatać którąś z kolei pękniętą dętkę. Napompowałem koło i... trzyma. Nie wyłazi, trzyma. No dobrze, to spróbujmy pojechać.
Cała akcja z kołem zajęła nam prawie godzinę. Do tego początek jazdy był bardzo wolny, bo pierwsze nierówności pokonywaliśmy bardzo ostrożnie, patrząc, czy pęknięta opona się nie rozlezie... Trzymała.
Wyjechaliśmy więc na drogę krajową. A tam było... pusto. Minęły nas może dwa samochody, jechaliśmy więc obok siebie, miejscami środkiem pasa. Właściwie to pasów: ja środkiem lewego, Hipcia - prawego. Brak ruchu na drodze wzbudził w nas niewielki niepokój, bo skoro nikt nie jeździ, to po co trzymać otwartą stację? Niestety, okazało się, że obawy są słuszne: Orlen był zamknięty. Do pokonania mieliśmy zaledwie 40 km, więc ruszyliśmy wolniutko przed siebie, w akcie desperacji pożywiając się jakimś białkiem jedzonym prosto z saszetki. Nic nie jeździło, powoli robiło się coraz jaśniej...
W Krzywczy zjechaliśmy na Green Velo, prowadzące urokliwą dróżką wzdłuż Sanu. Żadnego ruchu. Powoli rozpoczynający się dzień. Zieleń. I piłujące dzioby ptaszyska. Prze-pię-knie.
Po prawie 10 km przecięliśmy San i znalazłszy ośrodek dotarliśmy pod nasz domek. Była 4:30. Ta część, mimo awarii, była łatwiejsza. Teraz czeka nas trudniejsza: trzeba obudzić trzech, śpiących zapewnie snem sprawiedliwego mieszkańców. Mogło to być trudne, bo już przed domem unosił się zapach, który wskazywał na spożywanie jednej, konkretnej substancji, którą zazwyczaj przyjmuje się doustnie, w formie płynu. Na szczęście dobijanie się trwa tylko chwileczkę, Krzysiek wstaje i wpuszcza nas.
Teraz trzeba tylko wciągnąć na ganek rowery, wnieść bagaże i, zapijając głód wodą, położyć się spać, licząc na jutro.
Dla odmiany nie planowaliśmy startować o północy, jak poprzednio. Plan miał być bezpieczny i zakładać dotarcie na miejsce najpóźniej o trzeciej nad ranem. Po drodze planowane były jeszcze kolacja, kawa i zakupy na Orlenie, bo ośrodek nie gwarantował żadnego zaplecza gastronomiczno-sklepowego.
Przygoda zaczęła się od dotarcia na dworzec. Bez większych przygód, chociaż parking pod pracą nie chciał mnie wypuścić na zewnątrz i, by opuścić pracę, musiałem biegać z rowerem przez bramki i jeździć z nim windą. Na Zachodniej długie oczekiwanie na pociąg i... niespodzianka. Jedziemy bez wagonu rowerowego, więc rowery lądują na końcu składu. Wagon jest solidnie zapchany, więc zamiast walczyć o swoje miejsce z miejscówki (już zajęte) i tłoczyć się w osiem osób w przedziale, zostajemy przy rowerach, gdzie jest więcej powietrza, więcej miejsca i, dziwnym trafem, zawsze podróżuje ktoś z dużą torbą, pijący browarka.
W przedziale siadamy dopiero po dwóch godzinach jazdy, gdy pociąg wyludnia się na tyle, że w niektórych przedziałach zostają po dwie osoby. Liczę na to, że z Płaszowa do Rzeszowa dojedziemy w lepszych warunkach i tu akurat udaje się: jest wagon rowerowy, jest sporo miejsca i, na szczęście, jest również WARS, gdzie można napić się kawy przed wyruszeniem w trasę.
W końcu: Rzeszów. Sprawnie opuszczamy miasto (od czasów, gdy tam jeździłem, zauważalnie wzrosła liczba porządnych dróg rowerowych; przez całą Rejtana jedziemy wygodną, równą asfaltową dróżką). W Białej wsiadamy na asfalt i już z niego nie zejdziemy.
Początek to dwa większe podjazdy w okolicach Straszydla, jedzie się przyjemnie, po zjechaniu, w Tyczynie, z drogi wojewódzkiej, ruch jest na tyle minimalny, że praktycznie cały czas jedziemy obok siebie. Dwa podjazdy wchodzą przyjemnie, przy czym ostatni z nich robimy już po ciemku. Na szczycie tegoż ślad prowadzi nas w lewo w... błoto. W zasadzie to w polną, błotnistą obecnie dróżkę. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i jedziemy naokoło, ale asfaltem. I jest przyjemnie. Długi zjazd, żadnych samochodów, można jechać obok siebie tylko... na środku drogi coś leży. Coś dużego, na tyle dużego, że spodziewam się, że ktoś ustrzelił sarnę. Nie sarna to jednak a chłopak. Leży sobie, radośnie, na samej osi jezdni i śpi, otulony oparami alkoholu. Gdy zakrzyknąłem mu nad uchem, obudził się i od razu zaczął... zaciągać spodnie. Z przodu owe zasłaniały mu to i owo, ale, jak się okazało, z tyłu leżał na asfalcie gołym zadkiem. Odprowadziłem delikwenta na krawężnik (nie chciał siedzieć pod krzaczkiem), upewniłem się, że z grubsza wie, gdzie jest, i ruszyliśmy dalej.
Samochody nadal nie przeszkadzały. Minęliśmy syty podjazd za Błażową (trzecie tego dnia serpentyny), trochę mniejszy, ale również trzymający, przed Szklarami, po czym przecięliśmy Dynów i udaliśmy się na, dla odmiany, płaskie kilometry. Ucieszyło mnie to, bo moje klamki mają nieprzyjemną umiejętność niszczenia linek od przerzutki i właśnie okazało się, że linka już kończy przygodę ze mną - w związku z tym zanim zerwała się całkowicie, zostawiłem ją na środku kasety, jednocześnie zostawiając sobie do dyspozycji jedynie dwa przełożenia z przodu.
Miało nie padać. Taka była ogólna prognoza i jej trzymaliśmy się pakując rzeczy, zabierając tylko cienkie wiatrówki zamiast pełnego, deszczowego zestawu. Niestety, pogoda prawdopodobnie o tym nie wiedziała i zafundowała nam pół godziny solidnego deszczu. Nie było morderczo zimno, więc jechaliśmy bez wyciągania wiatrówek, ale przyjemność z jazdy znacząco się obniżyła. Teraz przystanek i kolacja miały coraz większe znaczenie, ale, na szczęście, powoli przybliżał się Orlen, czekający na 116 km, a my byliśmy coraz bardziej głodni. A dzięki deszczowi przyjemny fragment prowadzący wzdłuż rzeki stał się zauważalnie mniej przyjemnym.
Powoli zabieraliśmy się za ostatni tego dnia większy podjazd, który miał zacząć się tuż za Tyrawą Solną. Z niego mieliśmy zjechać i wbić prościutko na Orlen. Najpier trzeba było przeprawić się przez rzekę.
Most nad Sanem był zrobiony z dużych, betonowych płyt. Jechałem sobie środkiem jednego z rzędów, gdy usłyszałem za sobą hałas. Przyhamowałem, obejrzałem się i zjechałem z linii, wskutek czego rower nagle zapadł się pode mną. Dzięki temu, że prędkość była bardzo niewielka, po prostu się zatrzymałem. Koło wpadło po widelec między płyty. Kawałek za mną pod swoim rowerem leżała Hipcia, która wpadłszy w dziurę między płytami wywinęła półpiruet i chwilowo leżała przednim kołem w kierunku, z którego dopiero co przyjechaliśmy.
Podliczywszy straty doszliśmy do wniosku, że Hipcia zrobiła sobie kilka nowych pamiątek (zagoi się) i dziurę w oponie (nie zagoi się). Przeczłapaliśmy za most, rozbiliśmy tam tymczasowe obozowisko i przystąpiliśmy do naprawy, założywszy uprzednio wiatrówki, bo temperatura nagle zaczęła robić na nas wrażenie. Przestudiowałem uważnie oponę i uznałem, że dziura musiała się przywydzieć, może była to jakaś trawka, wyrwana gdzieś spomiędzy płyt w momencie upadku. Założyłem więc dętkę, napompowałem koło i... wtedy zauważyliśmy, którędy dętka wychodzi na zewnątrz. Dwa solidne rozcięcia: jedno z boku, drugie tuż nad drutem.
Jak wygląda sytuacja? Jesteśmy w środku jakiegoś Nigdzie, nie mając perspektywy noclegu, lekko przemoczeni i właśnie mamy dziurę w oponie. A, i jest północ. Na szczęście w pakiecie ratunkowym mamy łatki do opon. Użyłem pogryzionej, którą Hipcia, w akcie desperacji, na MRDP próbowała łatać którąś z kolei pękniętą dętkę. Napompowałem koło i... trzyma. Nie wyłazi, trzyma. No dobrze, to spróbujmy pojechać.
Cała akcja z kołem zajęła nam prawie godzinę. Do tego początek jazdy był bardzo wolny, bo pierwsze nierówności pokonywaliśmy bardzo ostrożnie, patrząc, czy pęknięta opona się nie rozlezie... Trzymała.
Wyjechaliśmy więc na drogę krajową. A tam było... pusto. Minęły nas może dwa samochody, jechaliśmy więc obok siebie, miejscami środkiem pasa. Właściwie to pasów: ja środkiem lewego, Hipcia - prawego. Brak ruchu na drodze wzbudził w nas niewielki niepokój, bo skoro nikt nie jeździ, to po co trzymać otwartą stację? Niestety, okazało się, że obawy są słuszne: Orlen był zamknięty. Do pokonania mieliśmy zaledwie 40 km, więc ruszyliśmy wolniutko przed siebie, w akcie desperacji pożywiając się jakimś białkiem jedzonym prosto z saszetki. Nic nie jeździło, powoli robiło się coraz jaśniej...
W Krzywczy zjechaliśmy na Green Velo, prowadzące urokliwą dróżką wzdłuż Sanu. Żadnego ruchu. Powoli rozpoczynający się dzień. Zieleń. I piłujące dzioby ptaszyska. Prze-pię-knie.
Po prawie 10 km przecięliśmy San i znalazłszy ośrodek dotarliśmy pod nasz domek. Była 4:30. Ta część, mimo awarii, była łatwiejsza. Teraz czeka nas trudniejsza: trzeba obudzić trzech, śpiących zapewnie snem sprawiedliwego mieszkańców. Mogło to być trudne, bo już przed domem unosił się zapach, który wskazywał na spożywanie jednej, konkretnej substancji, którą zazwyczaj przyjmuje się doustnie, w formie płynu. Na szczęście dobijanie się trwa tylko chwileczkę, Krzysiek wstaje i wpuszcza nas.
Teraz trzeba tylko wciągnąć na ganek rowery, wnieść bagaże i, zapijając głód wodą, położyć się spać, licząc na jutro.
- DST 160.55km
- Czas 07:12
- VAVG 22.30km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 13 maja 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Umówieni na kawę
Planowałem na dzisiaj wycieczkę przez Wyszogród, ale okazało się, że Hipcia chce ruszyć chwilę po mnie i jest szansa, że się gdzieś umówimy po drodze. Skoro tak, to uznałem, że ruszę z zasadniczą częścią planu i odwiedzę nowy asfalt na odcinku Górki-Wilków, a potem zobaczę, jak stoję z czasem.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
- DST 136.58km
- Czas 04:14
- VAVG 32.26km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 15 kwietnia 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Tour de Kampinos
Ranek to jest taki czas, kiedy należy się wyspać. Szczególnie wtedy, gdy nie ma żadnych obowiązków, jest weekend i można spokojnie wylegiwać się w łóżku. Ale czasem nadchodzi taki moment, że udaje się wprowadzić w życie plan, który kiełkował mi w głowie już od dwóch lat - pojechać na ustawkę. Niestety, ustawki kolarskie mają to do siebie, że zwykle mają miejsce o barbarzyńskich godzinach typu "dziewiąta rano", więc, gdy ja akurat snuję się leniwie po pierwszą tego dnia kawę, grupy mają urobione już po pięćdziesiąt kilometrów, a gdy wychodzę na zwyczajową, niedzielną przejażdżkę, tak około 13:00, to mijam ich, kończących swoje treningi.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Ostatnio myślałem o tym bardzo konkretnie, a akurat złożyło się tak, że w tę niedzielę Adam organizował grupowy trening. Pierwotny plan był taki, że jadę tylko ja, bo Hipcia nie zamierzała się ruszać rano, ale wieczorem zadecydowała, że jednak jedzie i ona.
To byłby straszny wstyd, gdyby najbliżej mieszkające osoby przyjechały wcześniej niż jako ostatnie. Dlatego też zjedliśmy sobie spokojne śniadanie i bez pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz, gdzie okazało się, że na dojazd na miejsce mamy ledwo 13 minut! Musieliśmy się tylko leciutko sprężyć i w ramach rozgrzewki dotarliśmy na babicki rynek w minut dwanaście. A i tak zastanawiałem się, czy czasem nie będzie tak, że my przyjedziemy tylko po to, by zobaczyć puste ławki, a potem gnać Warszawską, na skróty, do Zaborowa i mieć nadzieję, że tam właśnie złapiemy grupę.
Na szczęście wszyscy jeszcze czekali, jak się okazało, na nas. Skoro nikt więcej nie pojawił sie o umówionej godzinie, ruszyliśmy w siódemkę znaną i zjeżdżoną trasą - przez Mariew i Wiktorów do Zaborowa.
Początek był leniwy. Jazda lekko powyżej 32 km/h, długie, spokojne zmiany, rozmowy i relaks. No ale czego się spodziewać w sytuacji, gdy wiatr jeszcze nie do końca się obudził?
Gdy zmieniliśmy kierunek na południowy i można było w pełni odczuć, co nas czeka (wiatr wiał z południowego wschodu), akurat na zmianie byłem z Tomkiem. 12 kilometrów trwała nasza walka o to, by przelotową utrzymać powyżej 30 km/h. Tuż przed wojewódzką na Błonie nieomal zaliczam szlifa, bo nierozsądnie chcę objechać kałużę z niewłaściwej strony. I tak w tejże ląduję (na szczęście kołami), ale z nieco wyższym tętnem niż przy rozpoczęciu manewru.
Cała zmiana wychodzi nam jakoś pół godziny; przez chwilę jeszcze z przodu dołącza Hipcia, która jakoś stęskniła się za gadaniem z nami.
W międzyczasie zmieniamy kierunek jazdy na zgodny z kierunkiem wiatru i zaczyna się taniec. 35 kilometrów do Śladowa pokonujemy ze średnią 37 km/h. Tuż przed Wolą Pasikońską Hipcia schodzi ze zmiany, puszcza pedały i nagle... jadący 45 km/h pociąg jej ucieka, zdążam tylko usłyszeć "co jest?!". Spawanie trwa dobry kilometr, ale po chwili już grupa jedzie w całości.
Na wojewódzkiej do Śladowa chłopakom włącza się tryb turbo (albo zaczynają działać jakieś podejrzane substancje) i nie ma zmiłuj, grupa leci 42 km/h. Gdy na zmianę wychodzi Tomek, który płochym kucykiem jest i może go przestraszyć byle drapieżna mucha, po kolejnym biorącym się znikąd, gwałtownym przyspieszeniu, razem z Hipcią i jednym kolegą nie dajemy rady już skleić i wisimy z tyłu, odstawieni jakieś 50 m. Potem, oczywiście, dystans wcale się nie zmniejsza - ani my ich nie dochodzimy, ani oni nam nie uciekają.
Grupa schodzi się w całość dopiero w Śladowie. Stąd, do znanego już nam sklepu w Gniewniewicach, jedziemy przyjemnym, nowym asfaltem tuż przy wale przeciwpowodziowym (o, takim jak na fotce poniżej). Prędkość spadła, bo wiatr zaczął wiać w twarz, a co za tym idzie, grupa jechała już dużo równiej, bez rwania.
Przy sklepie były ławeczki, stoliki; spodziewałem się szybkiego uzupełnienia paliwa, ale wszyscy rozsiedli się wygodnie, więc przyswoiliśmy sobie po Tigerze w wersji "Sex" (nie, nie działało), a potem, skoro chłopaki nadal się nie zbierali, po jednej kawie. Bo skoro już robimy tak długi wypoczynek, to jak tu się nie napić kawy (zwłaszcza, gdy rano jej nie wypiłem)?
Cały popas trwa 45 minut, więc gdy w końcu zaczynamy się zbierać, odczuwam przemożną, organiczną wręcz niechęć do jakiegokolwiek jeżdżenia. No ale trudno, trzeba ruszyć. Grupa wyskakuje na asfalt pierwsza, ja jeszcze sprawdzałem, czy mam wszystko pochowane, więc gdy ruszam, kilka sekund później, akurat między mną i naszym peletonem pojawia się samochód.
Sytuacja robi się patowa: auto nie może wyprzedzić grupy, bo jest kręto, a i linia podwójna ciągła. Ja nie chcę wyprzedzać samochodu, bo po co mam mu jeszcze przysparzać dodatkowego stresu? Koniec końców robię sobie, jak w zawodowym peletonie, dojście do grupy po samochodzie, a gdy on w końcu ucieka, jestem praktycznie na miejscu.
W okolicy Kazunia dwóch kolegów zwija się do siebie, do domu, zostajemy więc w piątkę. Gdybym jechał sam, pewnie od razu skręciłbym na Leszno, ale trener zarządza, że wyjdzie za mało, więc robimy ścinkę przez jakieś dróżki, których zupełnie nie znałem.
Gdy w końcu wyjeżdżamy na szosę łączącą Kazuń z Błoniem, panuje tam względny ruch, ale mimo tego i tak nie udaje się nam postawić rozsądnego wachlarza, w porywach wychodzi trójka z przodu.
Prawdziwa polka zaczyna się dopiero po skręcie na zachód, w stronę Warszawy. Odsłonięty, puściutki teren, wiatr może robić z nami co chce (i, oj, robi to), więc końcówka, mimo ciężkiej pracy, wychodzi nieco wolniejsza niż wcześniej.
W Wieruchowie piątka uszczupla się o kolejnego kolegę, ja przegrywam z Tomkiem sprint na wiadukcie nad S8 i w zestawie Trener+Sanatorium dociągamy do Lazurowej, gdzie następuje ostateczny podział na podgrupy i każdy rusza do siebie.
Pozostaje tylko ostrożnie, nie potrącając żadnego kilkuletniego dziecka (które powinno jechać, ekhm, po chodniku, skoro jest pieszym - w myśl przepisów) dotrzeć do domu i można zająć się relaksem. Relaks tego dnia polegał na przygotowaniu rowerów wyścigowych do Pięknego Wschodu, podmianie Jaszczura na Zenka (tu: w klimacie dojazdów do pracy), próbie wyprawy po pączki do pobliskiej pączkarni (chciałbyś, frajerze, niedziela niehandlowa, więc kolejka na trzydzieści (sic!) osób), więc zasłużone, zimne piwo w pokalu firmowanym przez jedyny słuszny browar, przyswoiłem dopiero jako dodatek do kolacji.
Skoro już tak się rozpisałem, pozostaje jeszcze napisać jakieś podsumowanie, prawda? Zdarzało się latać w peletonie, ale jednak były to albo wyjazdy na ultra, gdzie grupa jedzie jednak dużo słabiej, albo wyjazdy czysto relaksacyjne, typu "Tour de WOŚP". Pierwszy raz chyba miałem okazję zasuwać w typowo szosowym peletonie i... wrażenia jak najbardziej pozytywne. Urobiłem się po drodze, trening zrobiłem z zapasem, a mimo wszystko przyjechałem do domu mniej zmęczony, niż jakbym całość ruszył wykręcać sam. Do tego możliwość pogadania, posiedzenia, poznania nowych twarzy, no i fakt, że o godzinie 14:00 byłem już po treningu, a nie dopiero po rozgrzewce.
Trzeba będzie częściej fundować sobie takie atrakcje.
Fotki z jazdy: Adam. Z postoju - moje.
- DST 146.24km
- Czas 04:34
- VAVG 32.02km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 kwietnia 2018
Kategoria ze zdjęciem, zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km
Podsiedleckie gminożerstwo
Albo się kolarstwo ogląda, albo się uprawia. No, ewentualnie można próbować jedno z drugim jakoś posortować i wstać rano albo iść na rower wieczorem. Postanowiłem, że w weekend nie chce mi się wstawać wcześniej, ani włóczyć się po nocach i tym samym odpuściłem transmisję z Paris-Roubaix na rzecz pojeżdżenia po Polsce.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.
Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.
Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu...
Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.
Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.
W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.
Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.
- DST 170.96km
- Czas 06:16
- VAVG 27.28km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 25 marca 2018
Kategoria trening, do czytania, > 100km
Szopen nową trasą
Wpadłem na pomysł, żeby przebić się gdzieś za Błonie, ale jakąś kompletnie nową trasą. Wiedziałem, że w końcu trafię na coś znanego, ale najpierw, po prostu, ruszyłem za Błoniem na zachód i starałem się na zachód ciągle kierować. Z mapy widać, że nie zawsze wyszło tak, jak było zaplanowane, bo raz zrobiłem sobie pętelkę.
Nie obyło się też bez postojów, bo trzeba i zmienić album w empetrójce, i sprawdzić na mapie, czy mam jakąś drogę powrotu do cywilizacji, inną, niż wracanie po swoich śladach.
Gdy z boku dojechałem do Szczytna, uznałem, że nie godzi się być tak blisko i nie odwiedzić Szopena. Skręciłem więc na Żelazową i już stamtąd wróciłem do domu jak najbardziej starą trasą.
Nie obyło się też bez postojów, bo trzeba i zmienić album w empetrójce, i sprawdzić na mapie, czy mam jakąś drogę powrotu do cywilizacji, inną, niż wracanie po swoich śladach.
Gdy z boku dojechałem do Szczytna, uznałem, że nie godzi się być tak blisko i nie odwiedzić Szopena. Skręciłem więc na Żelazową i już stamtąd wróciłem do domu jak najbardziej starą trasą.
- DST 116.30km
- Czas 04:00
- VAVG 29.07km/h
- Sprzęt Stefan