Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 17279.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1079:39 |
Średnia prędkość: | 15.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 110525 m |
Liczba aktywności: | 118 |
Średnio na aktywność: | 146.44 km i 9h 13m |
Więcej statystyk |
Środa, 5 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (7)
Rozdział 7: Głupoty na Lofotach
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- Excuse me...
- Yes?
- Moskenes!
Pod wpływem nawyków wyuczonych przez podróże w PKP i PKS zerwałem się na równe nogi, podziękowałem budzącemu mnie konduktorowi, po czym rozejrzałem się za rzeczami, które trzeba zbierać i zanim skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia, zauważyłem, że jeszcze dobijamy. Opadłem spokojnie na fotel i pozwoliłem oczom zmrużyć się jeszcze na chwilę. Potem wstaliśmy, zebraliśmy się i pamiętając, że to nie PKP i że na nas poczekają, wyciągnęliśmy rowery z wnęki, gdzie grzecznie na nas czekały, po czym wykołowaliśmy na zewnątrz.
Pod pobliską, zamkniętą restauracyjką przeanalizowaliśmy mapę, po czym pchnęliśmy się w kierunku drogi E10, którą przejedziemy przez całe Lofoty. Zrezygnowaliśmy z dołożenia sobie 9 km drogi do Å, w końcu i tak na Lofoty wrócimy, tym razem z liną, jeśli nie w przyszłym, to jeszcze w kolejnym roku. Skręciliśmy na wschód. Słońce pięknie świeciło, mimo to po średnio wygodnej nocy nie było nam komfortowo, zresztą po kilku minutach przywitał nas ponadkilometrowy tunel.
Zaraz za tunelem na drodze trwały roboty, na wielu kilometrach asfalt zryty i z ładnej drogi robiła nam się szutrówka. Całość jednak zachwycała. Droga prowadziła przez maleńkie osady, przy których unosił się zapach suszonych setek ryb i rybich łbów (ciekawe, po co?), obok wznosiły się góry, które zachęcały do tego, by cisnąć rower w krzaki, za ciężkie korony kupić szpej i machnąć się na kilka wyciągów w bok, z drugiej strony morze i majaczące w oddali szczyty, a nad tym wszystkim bezchmurne, niebieskie niebo i wyraźne słońce. Już wiedzieliśmy, dlaczego to tu musi się udać pogoda. Póki co było idealnie.
Przystanek na śniadanie zrobiliśmy na jakimś utwardzonym miejscu, z którego sterczały rury, przypominało mi to jakąś przepompownię, czy coś. Ruszyliśmy, ale daleko nie mogło udać się zajechać. Co chwilę robiliśmy przystanki na kolejne zdjęcia, albo zwalnialiśmy, by przyjrzeć się kolejnemu widokowi. Uwagę mogliśmy mieć tylko do wiatru, któremu ewidentnie pomyliły się kierunki, bo ciągle wiał w twarz.
Przy jednym z przystanków minęła nas dwójka sakwiarzy, która ruszyła przed nami i mając zapas kilku minut wkrótce zniknęli nam z oczu. Nie czuliśmy potrzeby ich gonienia, więc zrobiliśmy sobie przerwę na piwko nad samym fiordem, a potem minęliśmy setki miejscówek idealnych na nocleg, w tym jeden przyjemny teren, jadący dookoła fiordu; widać było doskonale piaszczyste plaże i turkusową (kazali mi tak napisać, nie ma takiego koloru!) wodę.
Z uprzednio spotkanymi miśkami-sakwiarzami spotkaliśmy się ponownie przed podwodnym tunelem między wyspami. O dziwo, nadjechali z tyłu; gdy my kończyliśmy włączać światła, oni właśnie zakładali kamizelki odblaskowe. Już za tunelem, gdy się obejrzałem, dojrzałem ich w mroku: walili chodnikiem po lewej stronie. Coś jest na rzeczy z tym strachem przed tunelami.
Już od razu na drugim brzegu widać, że to, co najładniejsze zostawiliśmy za sobą. Do najbrzydszego dojechaliśmy za chwilę: Leknes. Duże, ruchliwe miasto. Po zakupach i wyrównaniu ciśnienia na stacji benzynowej (nie było prawie czego dodawać, widocznie napompowałem ręcznie aż tak dobrze), podpytaliśmy o wybór trasy, mogliśmy bowiem jechać przez ląd, E10, albo 815, wzdłuż fiordu. Polecono nam tą drugą opcję.
Na początku powitał nas stromy podjazd, podczas którego słońce znowu zaczęło o sobie przypominać. Dalej oczywiście zjazd, aż do samej wody i spokój. Ruch wyraźnie się zmniejszył, a po skrzyżowaniu z drogą 817 w ogóle ucichł. Jechało się idealnie: prawie po płaskim, z dobrą prędkością i świetnymi widokami na pojawiające się co chwilę plażyczki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne dwa osakwione rowery; ich właściciele siedzieli w piankach nurkowych i właśnie schodzili pod wodę. Po chwili dalszej jazdy, kolejny raz nie mogliśmy się oprzeć i skoczyliśmy posiedzieć na skale i posączyć piwo; ja tez nie mogłem się oprzeć widząc taką skałę i musiałem wejść trudniejszą drogą, by przypomnieć sobie, czy coś jeszcze potrafię po tygodniu. Potrafiłem.
Po chwili wróciliśmy boczną flanką na E10. Minęliśmy most (kolejne roboty - przygotowania do sezonu, czy co?) i ruszyliśmy brzegiem. Tereny przyjemne, bo ze zjazdu wyjeżdżało się na kolejną górkę, minęliśmy plażyczkę, na której moczyli się w wodzie Norwegowie (Hipcia bardzo chciała wleźć do wody, ale jakoś przekonałem ją o bezsensie tego pomysłu, szczególnie, że był już wieczór). Minęliśmy tunel i za kilka kilometrów trafiliśmy do piekła. Przedmieścia Svolvær. Od razu nas strąbiono (!) i palcem odesłano na DDR. Dla świętego spokoju zjechaliśmy, bo w końcu ichnie drogi nawierzchniowo nadają się do jazdy. Miasto miało przedmieścia tylko od strony wjazdowej, wyjazd kończył się skalistym terenem i tunelem, po którym zastaliśmy bezludne tereny. Minęliśmy jeszcze lotnisko i nastąpił spokój, zakłócony tylko przez wyjeżdżających z parkingu wędkarzy, którzy właśnie głośno się żegnali.
Po stu czterdziestu kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za miejscem. Nie było trudno, wokół same niezłe tereny. Pchnęliśmy się w ląd i rozbiliśmy się wysoko, na mchu, z widokiem na oświetloną słońcem górę. Wokół walały się resztki skorupiaków i trochę szkieletów niewielkich zwierzątek, czyżby resztki po obiadach orłów?
- DST 142.57km
- Czas 09:38
- VAVG 14.80km/h
- VMAX 58.76km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 4 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (6)
Rozdział 6: Czasu w bród, do promu!
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
W nocy lekko pokropił deszcz, ale rano było już sucho. Pobudka była o 9:30, w końcu do pierwszej w nocy mieliśmy sporo czasu. Spakowaliśmy wszystko i wypchnęliśmy rowery na asfalt chyba najgłupszą i najdłuższą możliwą drogą. Na dzień dobry raczej chłodno i wiatr w twarz, ale na szczęście nie pada. Widoki przyjemne, mimo że po chwili, w Storviku, kończy się droga narodowa. Chwilę wcześniej mijamy drogowskaz: Bodø 100.
Zapowiedzianych mamy osiem tuneli, drżymy z niecierpliwości, żeby sprawdzić, czy są rzeczywiście "not nice". Nie były. Każdy z tuneli szeroki, przyjemny i spokojny. Droga prowadzi ciągle po pagórkach, duży ruch samochodowy, który wzmaga się w miarę zbliżania się do celu. Wzmaga się też ruch kolarski, co i raz w świetle słońca mijają nas dwójki i trójki kolarzy sunących sobie lekko po ładnym asfalcie. W okolicy ostatniego z tuneli (Vethaugtunellen), szlak rowerowy zbija w prawo i zdaje się prowadzić dookoła zbocza, przez Godøynes. Jakoś nas to nie przekonuje i podpytawszy jednego z kolarzy o to, czy nie ma po drodze zakazu, walimy w górę do tunelu.
W końcu w Løding ostatecznie żegnamy się z drogą nr 17 i wbijamy w ruchliwą osiemdziesiątkę, prowadzącą do samej przystani. Chwilę później robimy zakupy w Remie, gdzie okazuje się, że po 20:00 nie można już kupić piwa. Pocieszywszy się colą ruszamy do celu, na początku DDR, potem, w okolicy, gdzie trwa budowa mostu, jezdnią. Na niewielkim podjeździe Hipci coś przeskakuje w napędzie. Słychać metaliczny dźwięk upadającego czegoś, a po chwili już wiemy, że znowu pękł łańcuch. Tym razem nie bawię się już w skuwanie (bo i nie ma czego skuwać), szybko pstrykam spinką i możemy jechać dalej.
Bodø to duże przedmieścia, duży ruch i duża, szeroka droga rowerowa, na której kręciło się mnóstwo kolarzy. Trekkingów naliczyliśmy ze trzy lub cztery, ani jednego MTB-ka, za to prawie same szosówki. Pogoda już od chwili była sprzyjająca, bezchmurne niebo, na którym błyszczało słońce, zachęcało do wieczornej przejażdżki.
Po niekończącej się jeździe (podczas której patrząc po ruchu zastanawialiśmy się, czy czasami tym razem ktoś nas nie przeniósł do Warszawy), wylądowaliśmy w końcu na przystani. Maleńka poczekalnia, w której gnieździły się trzy ekipy czekających na prom i maleńka ubikacja, wyposażona w nasze rodzime vlepki fanów kilku zespołów piłkarskich. Poszperaliśmy po rozkładzie: jeden trochę nas nastraszył, ale był to stary, sprzed dwóch lat. Aktualny zgadzał się godzinowo, za to niepokoiły nas kartki mówiące o konieczności rezerwacji miejsc. Podpytaliśmy czekających i okazało się, że prom pływa normalnie, jak każdy z promów, na których byliśmy do tej pory.
Zdążyliśmy w słońcu i wiejącym wietrze zasiąść na chwilę na zewnątrz i nasmarować błagające o pomoc łańcuchy, zasiedliśmy w środku i zaczęliśmy pisać relację, gdy w poczekalni rozpoczął się ruch: prom nadpływał. Zapakowaliśmy się na pokład, wpisaliśmy na listę, po czym okazało się, że prom przybił, ale zaraz odbija, bo musi zrobić miejsce dla innego. Pozwolono nam zostac na dolnym pokładzie, dopiero po chwili wpuszczono nas na górę. Prom duży, największy z tych, którymi płynęliśmy, na ścianie dumnie widnieje tabliczka o zbudowaniu go w polskiej stoczni. Mimo że byliśmy pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Zapakowaliśmy się w kurtki, śmiesznie wyglądając na tle innych, którzy porozbierali się do koszulek, zjedliśmy trochę, dosmarowaliśmy do końca relację, po czym zasnęliśmy, uprzednio prosząc konduktora o zbudzenie nas w Moskenes.
W nocy Hipci było niewygodnie, zbudziła mnie, przeszliśmy się dookoła, ale wszystkie miejsca, gdzie można było się położyć, były już zajęte. Wróciliśmy na nasze miejsca i wróciliśmy do spania, płynąc prosto w kierujące się w górę nieboskłonu słońce.
- DST 111.75km
- Czas 08:29
- VAVG 13.17km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 3 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (5)
Rozdział 5: Deszczowo, podbiegunowo, tunelowo
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
Mimo że namiot rozbiłem porządnie, nie czułem się w pełni spokojny, mając świadomość, że śledzie tkwią w stosunkowo cienkiej warstwie porostów pokrywających skałę. O ile jeszcze deszcz, który nad ranem uderzył w namiot, nie spowodował jakichś dodatkowych wrażeń, o tyle poranny, mocny wiatr, który zaczął kołysać namiotem, wzbudził pewien niepokój. Niepokój prysł, bo poza hałasem niczego konkretnego nie spowodował, więc wróciłem do spania. Sen był niespokojny, bo zrobiło się jednak głośno, od wiatru i łomoczącego deszczu. W końcu nadszedł czas pobudki, a deszcz nie dawał za wygraną.
Nie było sensu zastanawiać się, czy przejdzie, spakowaliśmy wszystko pod dachem i założywszy wożoną do tej pory bezużytecznie kurtkę ogrodniczą (zakupioną na zeszłoroczną wyprawę w Leroy Merlin), wyjrzałem nieśmiało na zewnąrz. Oczywiście, jak zawsze, mimo że wiedziałem, co mnie czeka, dałem się nabrać... w tę stronę jednak nabierać się można. Hałas był wewnątrz, na zewnątrz oczywiście padało i wiało, ale nie tak, jak zapowiadało to wnętrze namiotu. Pozostało wyzwanie pt. "zapewnić suchość sypialni" i już spakowani wypchnęliśmy się na asfalt.
Ruszyliśmy o 8:40. Wiatr w twarz i deszcz nie polepszały sytuacji, w tych warunkach dopchaliśmy się do przystani w Kiboghavn. Zaparkowawszy rowery pod dachem, schowaliśmy się tak, jak było to możliwe, i zjedliśmy resztki przywiezionego z Polski pieczywa z kremem czekoladowym. Po śniadaniu odkryliśmy poczekalnię, gdzie zamelinowaliśmy się na około godzinę, drzemiąc na ławce. Na promie spaliśmy kolejną godzinę, przerywając sen tylko na chwilę, by dowiedzieć się, że oto właśnie przekraczamy koło podbiegunowe, po czym wyszliśmy w Jektviku. O dziwo deszcz wcale nie przestał padać, pokołowaliśmy więc w kierunku podjazdu oznaczonego jako 11%. Czekał nas teraz spory fragment do pokonania w deszczu, z widokami też było kiepsko, po drodze, żeby było ciekawiej, sporo podjazdów, które kiepsko pokonuje się, mając tyle warstw na sobie.
W końcu dojechaliśmy do przystani w Ågskardet, tam po chwili wpuszczono nas na prom. Zapytałem konduktora o sklepy w Halsie, okazało się, że są i w Forøy, przy samej drodze, mało tego, były również w Jektviku, trzeba było tylko odbić z drogi głównej. Zapytałem również o promy do Bodø i dostałem odpowiedź, którą powtarzaliśmy z rozbawieniem wielokrotnie podczas wyprawy:
- You shouldn't go by route no 17, because there is a tunnel and it's forbidden for you to go that way. So, I recommend, I RECOMMEND, that you go to Vassdalsvik and tomorrow, at ten o'clock go by ferry to Ørnes. And next, you should take a speedboad directly to Bodø.
- Why shouldn't we go by route no 17 from Ørnes to Bodø?
- Because there are 8 tunnels on the route to Bodø.
- And what's up with them, they're dangerous? Not nice?
- Definitely not nice.
- But we like tunnels.
- No, you don't.
Co w powyższym jest zabawnego? Sporo. Po pierwsze, pomysł, żebyśmy rozbijali się przy przystani promowej odległej o 30 km i od 20:00 czekali do 10:00 na przeprawę na drugi brzeg. Po drugie (to chyba wina tego, że nie mieliśmy ze sobą polskiej flagi), pomysł na to, żebyśmy płynęli bezpośrednio promem do Bodø; nie wiem, jaki procent funduszy by to zżarło, ale to na pewno nie jest na polską kieszeń. Po trzecie: norweski strach przed tunelami i, pośrednio, przed drogami. Nie wiem, czy to kwestia tego, że po codziennych jazdach w Warszawie, w takich tunelach czujemy się bezpiecznie jak u mamy, ale tunele nas w żadnym stopniu nie przerażają, są po prostu dodatkową atrakcją; po raz kolejny już spotkaliśmy się z przestrachem ze strony Norwegów i odradzaniem nam drogi przez tunel (czy też zakazami w tunelach i puszczaniem rowerzystów drogą naokoło, nierzadko przez pagórki). Na początku podróży odradzano nam również drogę E06, która mimo że ruchliwa, nie mogła równać się na przykład z ulicą Połczyńską w Warszawie, którą codziennie wracamy z pracy do domu.
W końcu wysiedliśmy i ruszyliśmy. Zrobiliśmy zakupy w ICA, przy okazji Hipcia kupiła sobie chleb, smakujący z grubsza jak obwarzanek, który kupowaliśmy jeszcze wielokrotnie i cały zjadaliśmy bez żadnych dodatków. Przy kościele, tam gdzie nam zapowiedziano, stał znak, informujący, że za 22 km będzie siedmiokilometrowy zakaz dla rowerów. Wzruszyliśmy ramionami i skręciliśmy właśnie w tamtą stronę. Deszcz uparcie nie przestawal padać, my kręciliśmy, po chwili spostrzegając wyraźny jezor lodowca. W jednym miejscu, gdzie była przeprawa na drugi brzeg, właśnie pod ten jęzor, robimy przystanek w ogrzewanej, eleganckiej ubikacji. Ruszywszy, mijając jeszcze jeden jęzor, lądujemy przed tym Strasznym Tunelem.
Straszny Tunel nie wygląda odstraszająco, wręcz przeciwnie, ale, co najważniejsze, bezpośrednio przed nim nie widzimy żadnego znaku zakazu. Pakujemy się więc do środka, zdejmuję mokry płaszcz i rozwieszam go do suszenia, po czym ruszamy. Ponad siedem kilometrów przed nami, ze względu na minimalny ruch postanowiłem liczyć samochody w tunelu-mordercy. Przez prawie pół godziny jazdy naliczyłem ich siedemnaście. O dziwo, żaden nas nie zabił. Z pierwszego niemalże wjechaliśmy w kolejny tunel, trzeci był zamknięty, drogowcy z uprzejmym uśmiechem odmówili nam przejazdu przezeń i skierowali nas na objazd, górą, przez Glomfjord.
Podjazd w padającym deszczu był paskudny, na oko 9-10%, dobrze, że deszcz już się zlitował i padał słabiej, do tego z przerwami. Okazało się, że to, co z dołu wyglądało na kilka zabudowań, tak naprawdę jest sporym miasteczkiem, z kilkoma sklepami i boiskiem piłkarskim. Objazd wypchnął nas sporym zjazdem z powrotem na siedemnastkę. Przed Ørnes było jak na Śląsku: jedna miejscowość kończy się, zaczyna się kolejna. Po drodze, na jednym z zakrętów, gdy już przytroczyliśmy do bagażu część rzeczy do suszenia, napotkaliśmy pierwsze norweskie kocisko.
Hipcia jechała od chwili w swoich grubych, zimowych rękawiczkach. Po ich zdjęciu okazało się, że na obu dłoniach od środka ma siniaki pochłaniające pół dłoni. Postanawia od tej pory pod te rekawiczki zakładać krótkie, rowerowe.
Miejscowości powoli zaczynają się kończyć, za miejscowością Reipå droga poprowadziła nas przez ląd, prosto w chylące się słońce. Deszcz zupełnie dał już za wygraną i zaczęło się jechać bardzo przyjemnie. Wyjechawszy nad brzeg morza postanowiliśmy się gdzieś rozbić, bo na następny dzień mieliśmy do pokonania tylko około 120 km, by dotrzeć na prom, ruszający o 1:30 w nocy (by zdążyć na wcześniejszy musielibyśmy ruszać wcześnie nad ranem). Droga prowadziła tuż nad brzegiem, dając dobry wgląd na kamienistą plażę i nie dając większych szans na nocleg. Po chwili wjechaliśmy nad brzeg, a zaraz potem zeszliśmy na dół. Na piechotę przeszliśmy kilkusetmetrowy fragment, znajdując ze dwa-trzy równe miejsca (w tym jedno na kamieniach na plaży).
Podczas szukania rozdzieliliśmy się: Hipcia poszła trawami, ja kręciłem się przy granicy traw i kamieni. Nagle spostrzegłem leżącą sylwetkę. Podchodząc bliżej ujrzałem but, nogę i drugą, zgiętą w kolanie nogę. Podchodząc bliżej zobaczyłem ludzki kształt, ubrany w jakiś kombinezon, leżący na plecach między skałami. Nogi były wyraźnie widoczne, korpus za to był odrobinę spłaszczony, sugerując, że ten ktoś wypoczywa tu sobie już któreś z rzędu popołudnie. Kilka kroków bliżej i... okazało się, że był to tylko pusty kombinezon ratunkowy, taki, jakie są na promach, ubrany w spodnie-ogrodniczki. Ułożony na nierównych skałach z daleka, widziany pod kątem, faktycznie wyglądał jak ciało.
Gdy dotarłem do Hipci, oczywiście zapomniałem jej powiedzieć o znalezisku, bo podeszliśmy aż pod punkt widokowy, gdzie była piękna, zielona, równa trawa. Hipcia jednak marudziła i rozbić się chciala, owszem, ale jeszcze ze dwadzieścia metrów dalej, już na nierównym i podmokłym terenie. Wróciliśmy do rowerów, zeszliśmy jeszcze raz i znaleźliśmy równe i niekamieniste miejsce na trawie. Sprowadziliśmy rowery, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy na plaży patrząc na słońce. Potem wróciliśmy do namiotu i patrzyliśmy, jak słońce schodzi w dół... a po chwili zaczęło wracać do góry, mając już inny, wschodzący kolor. Zasnąłem dość szybko, Hipcia twierdzi, że urzędowała jeszcze wpatrzona w słońce do około trzeciej nad ranem.
- DST 123.62km
- Czas 09:24
- VAVG 13.15km/h
- VMAX 51.89km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 2 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (4)
Rozdział 4: Witamy pierwsze podjazdy
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
Pobudka nie należała do przyjemnych. Nie wiedzieć czemu było mi niedobrze i cholernie śpiąco. Jako że od początku wyprawy czułem się nieswojo i jakoś nie na miejscu, tak spaskudzony poranek skutecznie zepsuł mi humor. Nie polepszył go nawet widoczny w oddali łoś. Nastrój na zewnątrz też nie zachęcał, chłodno i mgliście, góra już była niewidoczna. Spakowaliśmy się i wypchaliśmy na drogę; start był około 8:40. Początek był jeszcze gorszy niż postawienie się do pionu. Co prawda wnętrzności już się uspokoiły, ale ich miejsce zajęła senność. Zasypiałem przez długą, niekończącą się chwilę.
Ostatni nocleg był jednak słuszną decyzją, mimo że wczoraj jechało się dobrze, to musielibyśmy pokonać spory kawałek, żeby zanocować w jakimś rozsądnym miejscu. Większość trasy stanowiły tereny prywatne, po części rolnicze, widoki się nie polepszały, czasem ze mgły wychynął tylko fragment szczytu. Do Sandnessjøen zajechaliśmy po dłuższej chwili i już przy wyjeździe, a przed sporym podjazdem, zauważyliśmy, że czynne jest Kiwi. Co prawda mieliśmy zapasy na niedzielę, ale Cola prosiła się o kupienie, więc zjechaliśmy... by się zorientować, że czynny jest tylko fragment sklepu. Cola na szczęście była.
Dalej droga pchnęła nas pod sporą górę, po której nastąpił równie spory zjazd, aż pod bardzo długi i ładny most, wspinaczka zajęła nam chwilę, zjazd trochę mniej, po czym mieliśmy do pokonania raczej krótki fragment przez przyjemne dla oka tereny i już prawie byliśmy na przystani. Prawie, bo przystań zlokalizowana była na samym końcu długiego cypla, na który dojazd też był raczej naokoło, mimo półgodzinnego zapasu nieprzyjemnie się jechało widząc, jak droga coraz to bardziej dookoła zachodzi w kierunku przystani. Na miejscu dwadzieścia minut czekania i po posiłku i praniu na promie wysiedliśmy w Nesnie. Okazała się ona większą miejscowością, więc opuściwszy ją czym prędzej, zaczęliśmy objeżdżać fiord dookoła, a potem wspinać sie na zbocze. Pierwszy duży podjazd na tym wyjeździe, trzeba było przestawić się na "podjazdowe" myślenie i zaakceptować prędkość oscylującą w okolicach 5-6 km/h. Gdzieś w okolicach szczytu z radością zalegliśmy na ławce przy postoju, po czym ruszyliśmy w dół. Z tego zjazdu wykręciłem (nie pedałując!) mój rekord prędkości - 72 km/h. Hipcia pobiła też swój: 63 km/h.
Po zjeździe widoki nie rekompensowały faktu, że dostaliśmy mocny wiatr w twarz, więc zaczęliśmy jechać na zmiany, zmieniając się co pięć minut. Do tej pory, muszę przyznać, większość prowadziła Hipcia. Ja jakoś nie czułem mocy, nie mogłem się jakoś wstrzelić w tryb ośmiogodzinnej jazdy i po prostu odstawałem. Tym razem nie było wytłumaczenia, trzeba było wziąć tyłek w trok i odwalić swoją zmianę.
Po drodze napotkaliśmy korek. Podobno niewielki zawał w tunelu, ale gdy ominęliśmy większość stojących samochodów, wszystko ruszyło, awaria została usunięta. Za tunelem wykorzystaliśmy pogodę i zasiedliśmy z widokiem na wodę, by pochrupać trochę zabranych z Polski płatków, grzejąc się w słońcu, bo cały dzień był jednak chłodny i pochmurny. Z kolei za drugim napotnaknym tunelem ucichł wiatr, wyglądnęło słońce, a z naprzeciwka nadjechała niekończąca się kolumnada samochodów, zapewne masowy powrót z weekendu. Gdzieś po drodze napotkaliśmy nasze pierwsze renifery.
Od tej pory jechaliśmy na przemian z wiatrem lub bez niego, w plecy nie był uprzejmy zawiać. Dotarliśmy też do miejsca, gdzie zaczyna się faktyczna Droga Narodowa, zaraz potem przywitał nas porządny kibelek, gdzie zrobiliśmy przerwę, przy okazji po raz pierwszy zakładając długie spodnie. Od razu jechało się przyjemniej, trasa prowadziła z ładnymi widokami, między sporymi skałami. Dojechaliśmy nad brzeg i rozważaliśmy nocleg w Stokkvågen, daleko, nad samą wodą, niedaleko przystani. Odstraszyła nas jednak wizja przepływających nieopodal promów i konieczność pchania roweru rano kilkuset metrów pod górę przez nierówny ląd. Decyzja okazała się słuszna, po chwili napotkaliśmy postój, z którego ruszyliśmy z buta zbadać teren i rozbiliśmy się na wysokiej skale, ze świetnym widokiem na wyspy i morze. Przed noclegiem zasiedliśmy jeszcze z piwem podziwiając widok i siedzieliśmy, aż chłodny wiatr nie wygonił nas z powrotem do namiotu.
- DST 132.11km
- Czas 08:59
- VAVG 14.71km/h
- VMAX 72.05km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 1 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (3)
Rozdział 3: W pogoni za promami
Noc i poranek były kopią tych z zeszłego dnia. Gorąco, spaliśmy przy otwartym namiocie. Wykopaliśmy się z wyrka i zebrawszy wszystko ruszyliśmy w kierunku już pobliskiego skrętu w drogę nr 17. Na całe szczęście początek dnia przypadł nam drogą w cieniu drzew i skał, więc wspinaczka na pobliskie wzgórze nie była uciążliwa. Potem czekał nas zjazd, na którym minęliśmy sobotnią wycieczkę weekendowych, norweskich rowerzystów.
Na skrzyżowaniu stał sklepik, zamknięty, pokręciłem się dookoła szukając źródła wody, ale nawet zewnętrzny kranik nic z siebie nie wypuścił. Ruszyliśmy więc w kierunku najbliższej przeprawy promowej w Holm. Temperatura się znowu popisywała, chociaż było już nieco chłodniej, co nie zmieniało faktu, że podobieństwo do Krety (droga i widok na wodę) było nadal uderzające; Hipcia zrezygnowała nawet z jazdy w koszulce, ja ze względu na to, że nie znoszę przylepiającego się do mnie kurzu (a, niestety, wszystko się do mnie lepi), zrezygnowałem z tej atrakcji, chociaż podobno było chłodniej. Po drodze na szczęście mieliśmy dwa tunele, w których można było trochę ochłonąć od ciepła.
Na przystań dotarliśmy z półtoragodzinnym zapasem, więc zalegliśmy na pobliskich skałach i spokojnie wyczekiwaliśmy nadpłynięcia promu. Na promie zorientowaliśmy się, że do kolejnej przeprawy do Andalsvågen mamy jeszcze 60 km, więc nie musimy się wcale śpieszyć, bo kolejny prom będzie o 20:45, co zmusi nas pewnie do noclegu przed kolejnym jeszcze promem do Tjøtty. Na drugim brzegu okazało się, że jedzie się lepiej niż dobrze, łyda cieszyła się, że jedziemy głównie po płaskim, a oczy mogły się nasycić widokiem: po prawej góry, dookoła rolnicze tereny, słońce za plecami. Gdzieś w okolicach skrętu na Brønnøysund wyprzedziliśmy sakwiarza, trochę się obawiałem, że wykorzysta nasze tempo i wsiądzie na koło, ale widocznie nie miał takiego planu i nadal mogliśmy spokojnie podróżować we dwójkę.
W Vik zrobiliśmy zakupy i właśnie kierowaliśmy się do wyjazdu z miasta, gdy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Na szczęście ubraliśmy się sprawnie, bo deszcz uderzył szybko i na tyle mocno, że postanowiliśmy przeczekać pierwsze uderzenie pod drzewem. Gdy zelżał wsiedliśmy na DDR i jechaliśmy dalej, po to, by po kilku minutach zaczęło znowu lać jak z cebra. Na szczęście szybko znaleźliśmy przystanek i tam ukryliśmy się na kilkanaście minut, w których urwanie chmury próbowało wypucować asfalt. Gdy sobie poszło, wróciliśmy na drogę wyposażoną już we wcale głębokie kałuże zalegające w koleinach.
Burza miała swój plus: temperatura nieco spadła, powietrze się odświeżyło, a woda przybrała ładny kolor i interesująco kontrastowała z uciekającymi burzowymi chmurami.
Droga wiodła nas wzdłuż morza, nie zmieniajac profilu trasy, dzięki czemu wkrótce zorientowałem się, że zdążymy na wcześniejszy prom. Podkręciliśmy nieco tempo i dzięki temu na kolejnej przystani byliśmy z półgodzinnym zapasem, który przeznaczyliśmy na jedzenie i wypoczynek na pobliskim pagórku, z którego obserwowaliśmy dwa przyglądające się nam ciekawie łosie, spacerujące pięćdziesiąt metrów od nas, po drugiej stronie drogi.
Na promie płynęła z nami sakwiarka, sądząc po bagażu, robiąca właśnie weekendowy wypad. Na drugim brzegu pozwoliliśmy się jej wyprzedzić, bo nagle się okazało, że na kolejny prom mamy tylko 16 km i ze dwie i pół godziny zapasu. Zasiedliśmy sobie na dłuższą chwiłę na mchu, nad brzegiem, po czym zwinęliśmy manatki, bo Hipcia pośpieszała mimo moich zapewnień, że czasu mamy naprawdę sporo. Po drodze wypogodziło się, a słońce zaczęło ciekawie zerkać na nas zza chmur.
Forvik okazał się być większą miejscowością, na przystani była restauracja i kilka domków, być może niewielkich hoteli. Zasiedliśmy nad wodą, bo na prom mieliśmy czekać około godziny. W międzyczasie zauważyliśmy dziwnego stwora w wodzie, widoczna była co chwilę pojawiająca się trójkątna płetwa grzbietowa i słychać było dźwięk oddechu; płetwa była mała i nie sugerowała, ze może to być wieloryb, zresztą w tym miejscu nie powinny występować. Pojawiły się też inne stwory, niedaleko nas, po chwili zorientowaliśmy się, że to Norwegowie. Trzech chłopaków bawiło się w skakanie do wody, po chwili do dopingowania pojawiła się cała rodzina. A po kolejnej chwili nadpłynął prom.
Godzinę rejsu do Tjøtty przeznaczyliśmy na sen, odrobinę orzeźwieni wysiedliśmy i ruszyliśmy. Teren bardzo sympatyczny, prowadzący niewielkimi wysepkami, wzdłuż terenów rolniczych, z obu stron bywała widoczna woda. Ląd był tu dość wąski, ale raczej płaski, jechało się sympatycznie.
Gdy opuściliśmy już zabudowane obszary, zobaczyliśmy ciekawe miejsce; zwiedziliśmy teren i ustaliwszy, że ze względu na czas zmarnowany na promach komisyjnie uznajemy, że 119 km wypełnia naszą dzienną normę, rozłożyliśmy obozowisko z widokiem na Górę Siedmiu Sióstr. Siedząc już w namiocie, zauważyliśmy dwa pasące się niedaleko nas łosie. Spać poszliśmy około pierwszej.
Noc i poranek były kopią tych z zeszłego dnia. Gorąco, spaliśmy przy otwartym namiocie. Wykopaliśmy się z wyrka i zebrawszy wszystko ruszyliśmy w kierunku już pobliskiego skrętu w drogę nr 17. Na całe szczęście początek dnia przypadł nam drogą w cieniu drzew i skał, więc wspinaczka na pobliskie wzgórze nie była uciążliwa. Potem czekał nas zjazd, na którym minęliśmy sobotnią wycieczkę weekendowych, norweskich rowerzystów.
Na skrzyżowaniu stał sklepik, zamknięty, pokręciłem się dookoła szukając źródła wody, ale nawet zewnętrzny kranik nic z siebie nie wypuścił. Ruszyliśmy więc w kierunku najbliższej przeprawy promowej w Holm. Temperatura się znowu popisywała, chociaż było już nieco chłodniej, co nie zmieniało faktu, że podobieństwo do Krety (droga i widok na wodę) było nadal uderzające; Hipcia zrezygnowała nawet z jazdy w koszulce, ja ze względu na to, że nie znoszę przylepiającego się do mnie kurzu (a, niestety, wszystko się do mnie lepi), zrezygnowałem z tej atrakcji, chociaż podobno było chłodniej. Po drodze na szczęście mieliśmy dwa tunele, w których można było trochę ochłonąć od ciepła.
Na przystań dotarliśmy z półtoragodzinnym zapasem, więc zalegliśmy na pobliskich skałach i spokojnie wyczekiwaliśmy nadpłynięcia promu. Na promie zorientowaliśmy się, że do kolejnej przeprawy do Andalsvågen mamy jeszcze 60 km, więc nie musimy się wcale śpieszyć, bo kolejny prom będzie o 20:45, co zmusi nas pewnie do noclegu przed kolejnym jeszcze promem do Tjøtty. Na drugim brzegu okazało się, że jedzie się lepiej niż dobrze, łyda cieszyła się, że jedziemy głównie po płaskim, a oczy mogły się nasycić widokiem: po prawej góry, dookoła rolnicze tereny, słońce za plecami. Gdzieś w okolicach skrętu na Brønnøysund wyprzedziliśmy sakwiarza, trochę się obawiałem, że wykorzysta nasze tempo i wsiądzie na koło, ale widocznie nie miał takiego planu i nadal mogliśmy spokojnie podróżować we dwójkę.
W Vik zrobiliśmy zakupy i właśnie kierowaliśmy się do wyjazdu z miasta, gdy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Na szczęście ubraliśmy się sprawnie, bo deszcz uderzył szybko i na tyle mocno, że postanowiliśmy przeczekać pierwsze uderzenie pod drzewem. Gdy zelżał wsiedliśmy na DDR i jechaliśmy dalej, po to, by po kilku minutach zaczęło znowu lać jak z cebra. Na szczęście szybko znaleźliśmy przystanek i tam ukryliśmy się na kilkanaście minut, w których urwanie chmury próbowało wypucować asfalt. Gdy sobie poszło, wróciliśmy na drogę wyposażoną już we wcale głębokie kałuże zalegające w koleinach.
Burza miała swój plus: temperatura nieco spadła, powietrze się odświeżyło, a woda przybrała ładny kolor i interesująco kontrastowała z uciekającymi burzowymi chmurami.
Droga wiodła nas wzdłuż morza, nie zmieniajac profilu trasy, dzięki czemu wkrótce zorientowałem się, że zdążymy na wcześniejszy prom. Podkręciliśmy nieco tempo i dzięki temu na kolejnej przystani byliśmy z półgodzinnym zapasem, który przeznaczyliśmy na jedzenie i wypoczynek na pobliskim pagórku, z którego obserwowaliśmy dwa przyglądające się nam ciekawie łosie, spacerujące pięćdziesiąt metrów od nas, po drugiej stronie drogi.
Na promie płynęła z nami sakwiarka, sądząc po bagażu, robiąca właśnie weekendowy wypad. Na drugim brzegu pozwoliliśmy się jej wyprzedzić, bo nagle się okazało, że na kolejny prom mamy tylko 16 km i ze dwie i pół godziny zapasu. Zasiedliśmy sobie na dłuższą chwiłę na mchu, nad brzegiem, po czym zwinęliśmy manatki, bo Hipcia pośpieszała mimo moich zapewnień, że czasu mamy naprawdę sporo. Po drodze wypogodziło się, a słońce zaczęło ciekawie zerkać na nas zza chmur.
Forvik okazał się być większą miejscowością, na przystani była restauracja i kilka domków, być może niewielkich hoteli. Zasiedliśmy nad wodą, bo na prom mieliśmy czekać około godziny. W międzyczasie zauważyliśmy dziwnego stwora w wodzie, widoczna była co chwilę pojawiająca się trójkątna płetwa grzbietowa i słychać było dźwięk oddechu; płetwa była mała i nie sugerowała, ze może to być wieloryb, zresztą w tym miejscu nie powinny występować. Pojawiły się też inne stwory, niedaleko nas, po chwili zorientowaliśmy się, że to Norwegowie. Trzech chłopaków bawiło się w skakanie do wody, po chwili do dopingowania pojawiła się cała rodzina. A po kolejnej chwili nadpłynął prom.
Godzinę rejsu do Tjøtty przeznaczyliśmy na sen, odrobinę orzeźwieni wysiedliśmy i ruszyliśmy. Teren bardzo sympatyczny, prowadzący niewielkimi wysepkami, wzdłuż terenów rolniczych, z obu stron bywała widoczna woda. Ląd był tu dość wąski, ale raczej płaski, jechało się sympatycznie.
Gdy opuściliśmy już zabudowane obszary, zobaczyliśmy ciekawe miejsce; zwiedziliśmy teren i ustaliwszy, że ze względu na czas zmarnowany na promach komisyjnie uznajemy, że 119 km wypełnia naszą dzienną normę, rozłożyliśmy obozowisko z widokiem na Górę Siedmiu Sióstr. Siedząc już w namiocie, zauważyliśmy dwa pasące się niedaleko nas łosie. Spać poszliśmy około pierwszej.
- DST 119.42km
- Czas 06:46
- VAVG 17.65km/h
- VMAX 52.37km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 31 maja 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (2)
Rozdział 2: Teleportacja na Kretę
Noc była gorąca. Niepotrzebnie przebieraliśmy się w termiczną bieliznę, bo spanie skończyło się tylko zapoceniem, otwieraliśmy dodatkowo drugą stronę namiotu, żeby zrobić przeciąg. Nad ranem Hipcię obudził już ruch na drodze. Początek - pierwsze pakowanie i pierwsze narzekanie na to, że codziennie trzeba będzie tyle rzeczy wyciągać z sakw, a rano tyleż ich chować z powrotem. W końcu jednak wszystko się spakowało i wyruszyliśmy. Zapowiadało się na dobrą pogodę.
Jeszcze przed Namsos zatrzymaliśmy się na korektę ustawienia mojego siodełka, potem wjechaliśmy do miasta z dylematem: wybrać drogę 17 czy 769, dającą nam jedną dodatkową wyprawę promową. Pierwotnie zadecydowaliśmy na siedemnastkę, potem jednak zawróciliśmy i uzupełniając bidony na stacji benzynowej zjechaliśmy do 769. Po drodze w sklepie kupiliśmy krem z filtrem 55; był to drugi raz, gdy kupowaliśmy coś tak mocnego przeciw słońcu... pierwszy raz był na Krecie. Wysmarowaliśmy się, bo nasza, zabrana z Polski malutka dwudziestka, raczej nie sugerowała wystarczającej ochrony, zresztą przedramiona, łydki i szczególnie udo Hipci domagały się szerszej ochrony. Przy wyjeździe z Namsos droga prowadziła przez tunel z zakazem, 600 m waliliśmy przed siebie, mając świadomość życia poza prawem. Wyjechaliśmy po drugiej stronie góry i od razu ruszyliśmy w dół.
Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas złośliwie przeteleportował na Kretę: słońce uparcie katowało a temperatura wyszła wyżej 35 (w pewnym momencie pozostawiony na słońcu licznik wskazał 45!). Na jednym z przystanków dla podróżnych rozebraliśmy się i wleźliśmy do wody... była lodowata, więc skończyło się na wlezieniu po kolana, po czym Hipcia posmakowała wody i ustaliła, że kąpiemy się we fiordzie... a słona woda na słoneczne oparzenia nie jest najlepszym rozwiązaniem. Wyszliśmy, doschnęliśmy i ruszyliśmy dalej, mocząc po drodze kilkakrotnie czapki; braliśmy pod uwagę również zmoczenie koszulek, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Trasa do promu z Lund wiodła cały czas przyjemnym terenem, ciągle niewielkie podjazdy i zjazdy oraz kilka ładnych mostów. Szacowaliśmy, że uda się nam dotrzeć na 15:50, ale dotarliśmy na 17:10, trochę problemów spowodowała przerzutka Hipci, która gdzieś się poluzowała podczas transportu i nie chciała współpracować, raz musiałem w ogóle zdjąć bagaże i chwilę nad tym popracować.
Byliśmy sporo przed czasem, więc zostawiwszy rowery w cieniu poszliśmy napełnić bidony chłodną wodą i wypoczęliśmy, mocząc nogi w wodzie; w pewnym momencie próbował upolowac mnie krab, ale udało mi się ujść z życiem.
Ze wschodu zaczęły napływać chmury, w międzyczasie nadpłynął prom. Już z pokładu widzieliśmy, że nadchodzi mocny deszcz, jedna chmura szorowała prosto na nas, ale prom ją ominął. Co się odwlecze to nie uciecze, gdy ruszyliśmy i podpytaliśmy o krótszą drogę do Kolvereid (na naszej mapie widniała jako droga lokalna), zaraz nas zmyło. Mocny, burzowy opad i silny wiatr od wody. Sam deszcz trwał kilkanaście minut, więc chwilę po tym, jak odbiliśmy na Kolvereid, rozwiesiliśmy rzeczy do doschnięcia.
W miasteczku zrobiliśmy zakupy, później nastąpił spory podjazd i sporo fajnych terenów, do tego spotkaliśmy dwójkę pierwszych rowerzystów. Ciężko nam było ich zaklasyfikować jako sakwiarzy, więc uznaliśmy, ze takowymi nie byli. Droga prowadziła pagórkami, tereny lesiste, gdy zjechaliśmy w nieco bardziej rolniczy obszar, na podjeździe Hipci pękł łańcuch. Obawiałem się, że mogła być to wina mojego niepoprawnego skucia w Warszawie (próbowałem go wówczas skrócić, zupełnie niepotrzebnie), naprawa zajęła krótką chwilę, po czym ruszyliśmy, po chwili znajdując zaciszną miejscówkę nad brzegiem fiordu kilka kilometrów za skrętem w drogę 802.
Na miejscu powitały nas meszki, uparcie gryząc po nogach, ale ubranie się w przeciwdeszczowe ciuchy rozwiązało ten problem. Zrobiło się nieco chłodniej, ale starczyło czasu na posiedzenie na skale i wypicie piwa. Pozbyłem się ciepłych wkładek w butach, było zdecydowanie za ciepło i nieco ciasno. Przy tej okazji zobaczyłem, że fragment buta, który był jeszcze chwilę temu siateczką, dysponuje teraz sporą, wąską dziurą zamiast siateczki. Nie miało to żadnego wpływu na jakość pracy, więc wzruszyłem tylko ramionami.
Wróciliśmy do namiotu, schowaliśmy się przed meszkami za moskitierą, po czym ułożyliśmy się ponownie przy otwartych drzwiach z widokiem na góry.
Noc była gorąca. Niepotrzebnie przebieraliśmy się w termiczną bieliznę, bo spanie skończyło się tylko zapoceniem, otwieraliśmy dodatkowo drugą stronę namiotu, żeby zrobić przeciąg. Nad ranem Hipcię obudził już ruch na drodze. Początek - pierwsze pakowanie i pierwsze narzekanie na to, że codziennie trzeba będzie tyle rzeczy wyciągać z sakw, a rano tyleż ich chować z powrotem. W końcu jednak wszystko się spakowało i wyruszyliśmy. Zapowiadało się na dobrą pogodę.
Jeszcze przed Namsos zatrzymaliśmy się na korektę ustawienia mojego siodełka, potem wjechaliśmy do miasta z dylematem: wybrać drogę 17 czy 769, dającą nam jedną dodatkową wyprawę promową. Pierwotnie zadecydowaliśmy na siedemnastkę, potem jednak zawróciliśmy i uzupełniając bidony na stacji benzynowej zjechaliśmy do 769. Po drodze w sklepie kupiliśmy krem z filtrem 55; był to drugi raz, gdy kupowaliśmy coś tak mocnego przeciw słońcu... pierwszy raz był na Krecie. Wysmarowaliśmy się, bo nasza, zabrana z Polski malutka dwudziestka, raczej nie sugerowała wystarczającej ochrony, zresztą przedramiona, łydki i szczególnie udo Hipci domagały się szerszej ochrony. Przy wyjeździe z Namsos droga prowadziła przez tunel z zakazem, 600 m waliliśmy przed siebie, mając świadomość życia poza prawem. Wyjechaliśmy po drugiej stronie góry i od razu ruszyliśmy w dół.
Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas złośliwie przeteleportował na Kretę: słońce uparcie katowało a temperatura wyszła wyżej 35 (w pewnym momencie pozostawiony na słońcu licznik wskazał 45!). Na jednym z przystanków dla podróżnych rozebraliśmy się i wleźliśmy do wody... była lodowata, więc skończyło się na wlezieniu po kolana, po czym Hipcia posmakowała wody i ustaliła, że kąpiemy się we fiordzie... a słona woda na słoneczne oparzenia nie jest najlepszym rozwiązaniem. Wyszliśmy, doschnęliśmy i ruszyliśmy dalej, mocząc po drodze kilkakrotnie czapki; braliśmy pod uwagę również zmoczenie koszulek, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Trasa do promu z Lund wiodła cały czas przyjemnym terenem, ciągle niewielkie podjazdy i zjazdy oraz kilka ładnych mostów. Szacowaliśmy, że uda się nam dotrzeć na 15:50, ale dotarliśmy na 17:10, trochę problemów spowodowała przerzutka Hipci, która gdzieś się poluzowała podczas transportu i nie chciała współpracować, raz musiałem w ogóle zdjąć bagaże i chwilę nad tym popracować.
Byliśmy sporo przed czasem, więc zostawiwszy rowery w cieniu poszliśmy napełnić bidony chłodną wodą i wypoczęliśmy, mocząc nogi w wodzie; w pewnym momencie próbował upolowac mnie krab, ale udało mi się ujść z życiem.
Ze wschodu zaczęły napływać chmury, w międzyczasie nadpłynął prom. Już z pokładu widzieliśmy, że nadchodzi mocny deszcz, jedna chmura szorowała prosto na nas, ale prom ją ominął. Co się odwlecze to nie uciecze, gdy ruszyliśmy i podpytaliśmy o krótszą drogę do Kolvereid (na naszej mapie widniała jako droga lokalna), zaraz nas zmyło. Mocny, burzowy opad i silny wiatr od wody. Sam deszcz trwał kilkanaście minut, więc chwilę po tym, jak odbiliśmy na Kolvereid, rozwiesiliśmy rzeczy do doschnięcia.
W miasteczku zrobiliśmy zakupy, później nastąpił spory podjazd i sporo fajnych terenów, do tego spotkaliśmy dwójkę pierwszych rowerzystów. Ciężko nam było ich zaklasyfikować jako sakwiarzy, więc uznaliśmy, ze takowymi nie byli. Droga prowadziła pagórkami, tereny lesiste, gdy zjechaliśmy w nieco bardziej rolniczy obszar, na podjeździe Hipci pękł łańcuch. Obawiałem się, że mogła być to wina mojego niepoprawnego skucia w Warszawie (próbowałem go wówczas skrócić, zupełnie niepotrzebnie), naprawa zajęła krótką chwilę, po czym ruszyliśmy, po chwili znajdując zaciszną miejscówkę nad brzegiem fiordu kilka kilometrów za skrętem w drogę 802.
Na miejscu powitały nas meszki, uparcie gryząc po nogach, ale ubranie się w przeciwdeszczowe ciuchy rozwiązało ten problem. Zrobiło się nieco chłodniej, ale starczyło czasu na posiedzenie na skale i wypicie piwa. Pozbyłem się ciepłych wkładek w butach, było zdecydowanie za ciepło i nieco ciasno. Przy tej okazji zobaczyłem, że fragment buta, który był jeszcze chwilę temu siateczką, dysponuje teraz sporą, wąską dziurą zamiast siateczki. Nie miało to żadnego wpływu na jakość pracy, więc wzruszyłem tylko ramionami.
Wróciliśmy do namiotu, schowaliśmy się przed meszkami za moskitierą, po czym ułożyliśmy się ponownie przy otwartych drzwiach z widokiem na góry.
- DST 134.23km
- Czas 08:23
- VAVG 16.01km/h
- VMAX 56.00km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 30 maja 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (1)
Rozdział 1: Trudy letniej wędrówki
Podchodzenie do lądowania w Oslo wyrwało nas ze snu. Podreptaliśmy do hali przylotów i pobraliśmy nasz bagaż, pełni niepokoju, czy w ogóle przyjedzie z nami. Nie wiedzieliśmy bowiem, czy będzie on transportowany bezpośrednio do Trondheim, czy trzeba będzie go tarmosić osobiście; dwa telefony na infolinię Norwegiana nie przyniosły ukojenia, teoretycznie powinniśmy bagaż przenosić, ale żaden z dwóch konsultantów nie był tego pewien. Na wszelki wypadek zabraliśmy do bagażu podręcznego śpiwory, bagaże jednak wyjechały. Sakwy - bez problemów, rowery za to... wyjechały, owszem. Ciśnienie mi się podniosło, bo jakiś baran upychał je chyba łopatą do samolotu: pręty od błotnika miałem zgięte w "S", oba koła Hipci były odkręcone, do tego jedno zdjęte. Po chwili okazało się również, że tylne światło Hipci zostało rozbite, na szczęście tylko częściowo, ale i tak nie było pewności, czy się nie rozpadnie. Zebraliśmy wszystko do kupy i podreptaliśmy do hali odlotów, gdzie rozłożyliśmy sobie obozowisko za rzeźbą przedstawiającą dzika lub inszego bizona. Karimaty, śpiwory, zjedzenie przygotowanych w domu kanapek i kimono, bo trzeba wstać o wpół do szóstej. Za oknem deszcz.
Noc nie należała do najprzyjemniejszych, ruchu co prawda nie było, ale mocne neony wiszące pod dachem dawały mocno po oczach, do tego było sporo za gorąco. Pobudka okazała się wybawieniem, zostawiłem Hipcię z rzeczami i poszedłem poszukać miejsca, w którym mogę złożyć reklamację na rozbite światło. Akurat trafiłem na odprawiającą nasz lot Polkę, która poleciła mi reklamację w Trondheim. Bagaży nie musieliśmy już drugi raz metkować, wszystko oddaliśy do bagażu ponadwymiarowego i zeszliśmy do hali odlotów krajowych. Musieliśmy dojść do bramki nr 10. Szliśmy i szliśmy... korytarz się skończył, wszystko puste, po drodze (w odróżnieniu od części międzynarodowej) tylko dwie małe restauracje. Na końcu korytarza drzwi, zejście w dół i malutka, przytulna poczekalnia, wyłożona elegancko drewnem. Zasiedliśmy i zaczęliśmy drzemać. Po jakimś czasie przybył pracownik i wpuścił nas i kilkunastu innych podróżnych na pokład samolotu.
Z podróży do Trondheim niewiele pamiętam. Zasnąłem jeszcze gdy kołowaliśmy, chyba pamiętam wznoszenie się, a obudziło mnie dopiero uderzenie kół o pas startowy. Strącając z krótkiej jeszcze brody resztki snu poczłapałem do malutkiego (w porównaniu z Oslo, nie mówiąc o Okęciu) lotniska i czekałem na bagaż. Trondheim nie ma własnego pasa na bagaż ponadwymiarowy, więc rowery "przyszły" za pomocą pracownika lotniska, sakwy wyjechały grzecznie w komplecie. Zajęliśmy miejscówkę obok drzwi, odkręciłem zepsutą lampkę (przy okazji upewniając się, że odprysnął tylko spory fragment odblasku, ale reszta jest nieuszkodzona) i ruszyłem do Røros Flyservice złożyć reklamację. Pracownik był szczerze zdziwiony, pierwszy raz zdarzyła mu się reklamacja na rower, dostałem kartkę z potwierdzeniem zgłoszenia, ale nie potrafił powiedzieć mi, w jaki sposób zostanie pokryta szkoda. Skoro lampka działała, w duchu dopisałem ją do listy strat z wyprawy i postanowiłem załatwić tę sprawę już z Warszawy. Wrócilem do Hipci i zacząłem składać rowery do kupy. Najwięcej czasu, jak zawsze, zajęło pompowanie kół, praca z małą pompką jest męczarnią, jeśli mowa o napompowaniu roweru do ciśnienia, które umożliwi jazdę z sakwami. W międzyczasie przypałętał się Norweg, pytając o naszą trasę. Powtórzył nam to, co wiedzieliśy już od dawna: wyprawa będzie udana, jeśli na Lofotach będzie ładna pogoda.
W końcu rowery zostały zebrane do kupy, bidony napełnione kranówką, zapytaliśmy o kierunek do drogi E06 i zaczęliśmy kręcić pierwsze metry.
Sam wyjazd na E06 okazał się nie tak trudny, ale i tak zapytaliśmy napotkanych rowerzystów o drogę. Po chwili już siedzieliśmy na rowerówce i smiało gnaliśmy w kierunku Steinkjer. Pogoda na starcie: świeci słońce, 25 stopni. Trochę za ciepło, ale czemu narzekać, jeśli nie pada? Po chwili, gdy opuściliśmy już niegościnne okolice Trondheim (rowerówka kluczyła po bokach, a nie mamy ochoty bujać się po pagórkach zamiast jechać po równym), wjechaliśmy na jezdnię. Nie na długo, przywitał nas znak ekspresówki i zakaz dla rowerów. Chcąc nie chcąc zbiliśmy zgodnie ze znakiem na szlak do Levanger. Po dłuższej przeprawie przez tereny rolnicze zorientowaliśmy się, że szlak prowadzi nas bardzo naokoło, nadłożyliśmy z trzy kilometry, do tego nie po płaskim, a po okolicznych pagórkach.
Temperatura była nieznośna, ciągle powyżej 30 stopni; gdy zatrzymaliśmy się w niewielkim tunelu na DDR, żeby się ochłodzić, zatrzymał się przy nas rowerzysta. Pogadaliśmy chwilę, odradzał nam jazdę E06 (bo, oczywiście, niebezpieczna). My z kolei przy pierwszej okazji wróciliśmy na tę drogę... tylko po to, żeby przed kolejną ekspresówką dać za wygraną i zbić na szlak. W Levanger pierwsze zderzenie z norweskimi cenami, litrowy, świeży sok za 35 koron... ale był zimny i świeży; warto było. Levanger to większe miasto, więc wolałem zapytać o drogę, stąd już samym szlakiem rowerowym dotarliśmy aż do Steinkjer, dwukrotnie mocząc czapki w strumyku.
Samo Steinkjer zachęcało, żeby je opuścić możliwie szybko: duże i ruchliwe. I, oczywiście, nie dające pewności co do tego, w którym kierunku powinniśmy jechać. Podpytałem na stacji jednego Norwega, niestety, był podpity i chyba nie do końca wiedział, gdzie jest. Nie mogliśmy wrócić do E06 (zakaz), więc pojechaliśmy jakąś drogą w jedynym słusznym kierunku, podpytując przy okazji o wyjazd z miasta i kierunek na Rv17. Mieliśmy jechać prosto, aż wyjedziemy na E06, ale skręciliśmy przy pierwszej okazji w dół... po to, żeby wrócić pod górę, bo nadal był zakaz. W końcu droga wypluła nas prosto na szóstkę, skąd po chwili odbiliśmy na siedemnastkę. Od razu widać różnicę: obie drogi były ruchliwe, ale na 17 ruch był nieco mniejszy, chociaż TIRy nadal szalały sobie radośnie przewijając się w obu kierunkach. Dodatkowa różnica to ta, że tereny zrobiły się sporo ładniejsze.
Przy drodze zrobiliśmy gdzieś postój przy sklepie, po czym chodziłem z mapą dopytywać Norwegów o szlak, który prowadził przez Dorås aż w okolice Bangsund. Wymagało to skręcenia z głównej i zrobienia sporego podjazdu, który w przewodniku był opisany jako "do pchania roweru". Nikt z tubylców nie znał tego szlaku, dopiero jeden starszy facet odradził nam ten szlak ze względu na konieczność przeprawy przez spore błota i rozlewy. Uwierzyliśmy na słowo i pojechaliśmy siedemnastką. Gdzieś w tej okolicy spadł pierwszy, krótki deszcz. Ubraliśmy się, ale deszcz zaraz się rozmyślił, dając nam możliwość obejrzenia pięknych tęczy przesuwających się razem z nami.
Pod koniec dnia nie mieliśmy spotkanego żadnego sakwiarza, za to dysponowaliśmy całkiem przyjemną średnią, powyżej 17 km/h, zasługa "tej płaskiej" Norwegii i wiatru, który czasem pomagał, ale zwłaszcza starał się nie przeszkadzać. Około 21:00 zjechaliśmy w miejsce, które Hipcia miała wcześniej obczajone przez Street View. Dokładnie w tym miejscu zeszliśmy w krzaki i zabunkrowaliśmy się z widokiem na wodę i podmokłe tereny. Podczas rozbijania namiotu zobaczyłem dziwne światło w rogu sypialni... trzycentymetrowe rozcięcie, w samym rogu; pewnie niezauważony efekt poprzedniego biwaku w Dolinie Będkowskiej. Trudno, z informowaniem Hipci poczekałem, aż sama zauważy - dopiero cztery dni później. Rozpakowaliśmy wszystko i nie zamykając namiotu (zostawiliśmy tylko moskitierę) poszliśmy spać.
Podchodzenie do lądowania w Oslo wyrwało nas ze snu. Podreptaliśmy do hali przylotów i pobraliśmy nasz bagaż, pełni niepokoju, czy w ogóle przyjedzie z nami. Nie wiedzieliśmy bowiem, czy będzie on transportowany bezpośrednio do Trondheim, czy trzeba będzie go tarmosić osobiście; dwa telefony na infolinię Norwegiana nie przyniosły ukojenia, teoretycznie powinniśmy bagaż przenosić, ale żaden z dwóch konsultantów nie był tego pewien. Na wszelki wypadek zabraliśmy do bagażu podręcznego śpiwory, bagaże jednak wyjechały. Sakwy - bez problemów, rowery za to... wyjechały, owszem. Ciśnienie mi się podniosło, bo jakiś baran upychał je chyba łopatą do samolotu: pręty od błotnika miałem zgięte w "S", oba koła Hipci były odkręcone, do tego jedno zdjęte. Po chwili okazało się również, że tylne światło Hipci zostało rozbite, na szczęście tylko częściowo, ale i tak nie było pewności, czy się nie rozpadnie. Zebraliśmy wszystko do kupy i podreptaliśmy do hali odlotów, gdzie rozłożyliśmy sobie obozowisko za rzeźbą przedstawiającą dzika lub inszego bizona. Karimaty, śpiwory, zjedzenie przygotowanych w domu kanapek i kimono, bo trzeba wstać o wpół do szóstej. Za oknem deszcz.
Noc nie należała do najprzyjemniejszych, ruchu co prawda nie było, ale mocne neony wiszące pod dachem dawały mocno po oczach, do tego było sporo za gorąco. Pobudka okazała się wybawieniem, zostawiłem Hipcię z rzeczami i poszedłem poszukać miejsca, w którym mogę złożyć reklamację na rozbite światło. Akurat trafiłem na odprawiającą nasz lot Polkę, która poleciła mi reklamację w Trondheim. Bagaży nie musieliśmy już drugi raz metkować, wszystko oddaliśy do bagażu ponadwymiarowego i zeszliśmy do hali odlotów krajowych. Musieliśmy dojść do bramki nr 10. Szliśmy i szliśmy... korytarz się skończył, wszystko puste, po drodze (w odróżnieniu od części międzynarodowej) tylko dwie małe restauracje. Na końcu korytarza drzwi, zejście w dół i malutka, przytulna poczekalnia, wyłożona elegancko drewnem. Zasiedliśmy i zaczęliśmy drzemać. Po jakimś czasie przybył pracownik i wpuścił nas i kilkunastu innych podróżnych na pokład samolotu.
Z podróży do Trondheim niewiele pamiętam. Zasnąłem jeszcze gdy kołowaliśmy, chyba pamiętam wznoszenie się, a obudziło mnie dopiero uderzenie kół o pas startowy. Strącając z krótkiej jeszcze brody resztki snu poczłapałem do malutkiego (w porównaniu z Oslo, nie mówiąc o Okęciu) lotniska i czekałem na bagaż. Trondheim nie ma własnego pasa na bagaż ponadwymiarowy, więc rowery "przyszły" za pomocą pracownika lotniska, sakwy wyjechały grzecznie w komplecie. Zajęliśmy miejscówkę obok drzwi, odkręciłem zepsutą lampkę (przy okazji upewniając się, że odprysnął tylko spory fragment odblasku, ale reszta jest nieuszkodzona) i ruszyłem do Røros Flyservice złożyć reklamację. Pracownik był szczerze zdziwiony, pierwszy raz zdarzyła mu się reklamacja na rower, dostałem kartkę z potwierdzeniem zgłoszenia, ale nie potrafił powiedzieć mi, w jaki sposób zostanie pokryta szkoda. Skoro lampka działała, w duchu dopisałem ją do listy strat z wyprawy i postanowiłem załatwić tę sprawę już z Warszawy. Wrócilem do Hipci i zacząłem składać rowery do kupy. Najwięcej czasu, jak zawsze, zajęło pompowanie kół, praca z małą pompką jest męczarnią, jeśli mowa o napompowaniu roweru do ciśnienia, które umożliwi jazdę z sakwami. W międzyczasie przypałętał się Norweg, pytając o naszą trasę. Powtórzył nam to, co wiedzieliśy już od dawna: wyprawa będzie udana, jeśli na Lofotach będzie ładna pogoda.
W końcu rowery zostały zebrane do kupy, bidony napełnione kranówką, zapytaliśmy o kierunek do drogi E06 i zaczęliśmy kręcić pierwsze metry.
Sam wyjazd na E06 okazał się nie tak trudny, ale i tak zapytaliśmy napotkanych rowerzystów o drogę. Po chwili już siedzieliśmy na rowerówce i smiało gnaliśmy w kierunku Steinkjer. Pogoda na starcie: świeci słońce, 25 stopni. Trochę za ciepło, ale czemu narzekać, jeśli nie pada? Po chwili, gdy opuściliśmy już niegościnne okolice Trondheim (rowerówka kluczyła po bokach, a nie mamy ochoty bujać się po pagórkach zamiast jechać po równym), wjechaliśmy na jezdnię. Nie na długo, przywitał nas znak ekspresówki i zakaz dla rowerów. Chcąc nie chcąc zbiliśmy zgodnie ze znakiem na szlak do Levanger. Po dłuższej przeprawie przez tereny rolnicze zorientowaliśmy się, że szlak prowadzi nas bardzo naokoło, nadłożyliśmy z trzy kilometry, do tego nie po płaskim, a po okolicznych pagórkach.
Temperatura była nieznośna, ciągle powyżej 30 stopni; gdy zatrzymaliśmy się w niewielkim tunelu na DDR, żeby się ochłodzić, zatrzymał się przy nas rowerzysta. Pogadaliśmy chwilę, odradzał nam jazdę E06 (bo, oczywiście, niebezpieczna). My z kolei przy pierwszej okazji wróciliśmy na tę drogę... tylko po to, żeby przed kolejną ekspresówką dać za wygraną i zbić na szlak. W Levanger pierwsze zderzenie z norweskimi cenami, litrowy, świeży sok za 35 koron... ale był zimny i świeży; warto było. Levanger to większe miasto, więc wolałem zapytać o drogę, stąd już samym szlakiem rowerowym dotarliśmy aż do Steinkjer, dwukrotnie mocząc czapki w strumyku.
Samo Steinkjer zachęcało, żeby je opuścić możliwie szybko: duże i ruchliwe. I, oczywiście, nie dające pewności co do tego, w którym kierunku powinniśmy jechać. Podpytałem na stacji jednego Norwega, niestety, był podpity i chyba nie do końca wiedział, gdzie jest. Nie mogliśmy wrócić do E06 (zakaz), więc pojechaliśmy jakąś drogą w jedynym słusznym kierunku, podpytując przy okazji o wyjazd z miasta i kierunek na Rv17. Mieliśmy jechać prosto, aż wyjedziemy na E06, ale skręciliśmy przy pierwszej okazji w dół... po to, żeby wrócić pod górę, bo nadal był zakaz. W końcu droga wypluła nas prosto na szóstkę, skąd po chwili odbiliśmy na siedemnastkę. Od razu widać różnicę: obie drogi były ruchliwe, ale na 17 ruch był nieco mniejszy, chociaż TIRy nadal szalały sobie radośnie przewijając się w obu kierunkach. Dodatkowa różnica to ta, że tereny zrobiły się sporo ładniejsze.
Przy drodze zrobiliśmy gdzieś postój przy sklepie, po czym chodziłem z mapą dopytywać Norwegów o szlak, który prowadził przez Dorås aż w okolice Bangsund. Wymagało to skręcenia z głównej i zrobienia sporego podjazdu, który w przewodniku był opisany jako "do pchania roweru". Nikt z tubylców nie znał tego szlaku, dopiero jeden starszy facet odradził nam ten szlak ze względu na konieczność przeprawy przez spore błota i rozlewy. Uwierzyliśmy na słowo i pojechaliśmy siedemnastką. Gdzieś w tej okolicy spadł pierwszy, krótki deszcz. Ubraliśmy się, ale deszcz zaraz się rozmyślił, dając nam możliwość obejrzenia pięknych tęczy przesuwających się razem z nami.
Pod koniec dnia nie mieliśmy spotkanego żadnego sakwiarza, za to dysponowaliśmy całkiem przyjemną średnią, powyżej 17 km/h, zasługa "tej płaskiej" Norwegii i wiatru, który czasem pomagał, ale zwłaszcza starał się nie przeszkadzać. Około 21:00 zjechaliśmy w miejsce, które Hipcia miała wcześniej obczajone przez Street View. Dokładnie w tym miejscu zeszliśmy w krzaki i zabunkrowaliśmy się z widokiem na wodę i podmokłe tereny. Podczas rozbijania namiotu zobaczyłem dziwne światło w rogu sypialni... trzycentymetrowe rozcięcie, w samym rogu; pewnie niezauważony efekt poprzedniego biwaku w Dolinie Będkowskiej. Trudno, z informowaniem Hipci poczekałem, aż sama zauważy - dopiero cztery dni później. Rozpakowaliśmy wszystko i nie zamykając namiotu (zostawiliśmy tylko moskitierę) poszliśmy spać.
- DST 144.18km
- Czas 08:17
- VAVG 17.41km/h
- VMAX 48.03km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 29 maja 2013
Kategoria < 25km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: na lotnisko
Na lotnisko, czyli wstęp
Dotarłem z pracy, sprawdziliśmy wszystko po raz setny, zjedliśmy, wzięliśmy ostatnią kąpiel i gdy nadeszła godzina "zero", zapakowaliśmy bagaże na rowery, wsiedliśmy i ruszyliśmy w stronę Okęcia. Cel: zajechać na daleką północ, na Nordkapp.
Skoro już wymieniłem tę nazwę na "N", wypada napisać dwa słowa wstępu. Od zeszłorocznej wyprawy wiedzieliśmy, że do Norwegii wrócimy. Czemu akurat Nordkapp, tak obyty turystycznie, opisywany i na tyle często odwiedzany, że określenie "sakwiarski Giewont" wydaje mi się całkiem na miejscu? Może dlatego, że jest dobrym celem. Jest daleko, na północy, daje szansę na jazdę przez mniej ludne rejony, zwiedzenie sporego kawałka Norwegii i, przynajmniej z punktu ciepłego mieszkania w Polsce, wygląda na coś w rodzaju wyzwania. Poza tym już w zeszłym roku, po zakończeniu pętli stał się naturalnym, kolejnym punktem w ramach zwiedzania Norwegii.
Przygotowania toczyły się powoli, ale i nie musiały biec szybko, po poprzednich wyprawach mieliśmy już odrobinę doświadczenia, która pozwoliła nam skrócić czas tworzenia listy do zabrania i ustalenia potrzebnego sprzętu. W zasadzie jedynym wyzwaniem w ramach przygotowań było tylko przygotowanie trasy, które, wstyd przyznać, zwaliłem w całości na Hipcię. Ostatnie tygodnie przed wyprawą były spokojne, spędzone głównie na przygotowywaniu sprzętu: zabraliśmy nowe koła, uprzedzony zeszłorocznymi doświadczeniami, zdecydowałem się wymienić napęd na bardziej górski, dający przynajmniej mi, jeszcze jedno dodatkowe, lekkie przełożenie (Hipcia i tak miała w zapasie ze dwa lżejsze od mojego najlżejszego). Prócz napraw, odbywało się również pakowanie: fragment liny, którego używamy do ćwiczenia operacji linowo-sprzętowych i czasem do suszenia, tym razem wytyczył na podłodze obszar "Norwegii", w którym stały sakwy i którego nic raz spakowanego nie miało prawa opuścić.
Oprócz tego oczywiście odbywało się rytualne ważenie, porównywanie i rezygnacja z nadmiarowych i niepotrzebnych rzeczy. I tak: bardzo szybko pożegnały się z nami zapasowe buty, które zabraliśmy w zeszłym roku i powoziliśmy sobie dookoła, równie szybko poleciały poduszki ważące łącznie 35 dag. Do samego końca trwały negocjacje związane z liczbą i rodzajem skarpetek oraz liczbą koszulek, tutaj celowo wzięliśmy nadmiar, żeby mieć je na wszelki wypadek, tudzież mieć podłoże do analizy przed kolejnymi wyprawami. Hipcia również nie chciała brać ze sobą menażki, palnika i kubków, ale w końcu przekonałem ją, że z niektórych rzeczy nie powinniśmy rezygnować.
Dodatkowym, nowym sprzętem był aparat fotograficzny, który kupiliśmy z niemałym trudem, bo ciężko jest znaleźć teraz mały aparat zasilany z paluszków, nie akumulatora. Co do baterii - postanowiliśmy zainwestować w baterie litowe, podobno mocniejsze i mniej wrażliwe na temperaturę, która w zeszłym roku bardzo skutecznie i bardzo negatywnie wpływała na robienie zdjęć. Nowością były też telefony Samsung Solid, mające jakieś tam właściwości wodo- i kurzoodporne i dające nam gwarancję, że o ile ich nie wrzucimy do jeziora, to będą działać. Tym samym odcięliśmy się zupełnie od internetu, bo za granicą nie mamy możliwości korzystania z danych pakietowych, a telefony nie mają WiFi, ale... tęsknić nie będziemy.
Nowością za to miał być sposób pisania relacji. Rok temu używałem dyktafonu w telefonie: nigdy nie przesłuchałem tych nagrań, w Polsce robiliśmy skrócone notatki z pamięci; tym razem zabraliśmy notes i długopis. W końcu dziesięć minut wieczorem nikogo nie skrzywdzi, a przynajmniej będą zanotowane rzeczy, których potem nie będziemy mieli szansy sobie przypomnieć.
Dojechaliśmy zatem na Okęcie, zorientowaliśmy, gdzie zdajemy bagaże, sprawnie zdemontowaliśmy rowery i szybciej niż w zeszłym roku spakowaliśmy sakwy do toreb z Ikei. Dzięki uprzejmości Norwegiana nie musieliśmy kłopotać się pakowaniem rowerów, wystarczyło odkręcić pedały, spuścić powietrze i skręcić kierownicę. Bagaże zostały zdane, a my, w związku z tym, że w trasę ruszaliśmy dopiero rano, poszliśmy napić się piwa i kupić coś do jedzenia. Przy płaceniu - niespodzianka - nie mogę zapłacić kartą. Limity na karcie zmniejszałem tak, żeby przypadkowy "znalazca" mojej karty nie wzbogacił się zbytnio przez internet, ale widocznie coś za dobrze przestawiłem. Zapytałem trzech losowych osób o dostęp do komputera, ale każdy nagle miał służbowy komputer i nie chciał mi pozwolić na chwilę pracy... W końcu Hipcia podsunęła mi myśl o tym, że mogę po prostu, staroświecko, zadzwonić na infolinię. I owszem, zadzwoniłem, limity zostały poprawione, karta została przetestowana... uff.
W końcu załadowaliśmy się do samolotu i Warszawa została w dole...
Dotarłem z pracy, sprawdziliśmy wszystko po raz setny, zjedliśmy, wzięliśmy ostatnią kąpiel i gdy nadeszła godzina "zero", zapakowaliśmy bagaże na rowery, wsiedliśmy i ruszyliśmy w stronę Okęcia. Cel: zajechać na daleką północ, na Nordkapp.
Skoro już wymieniłem tę nazwę na "N", wypada napisać dwa słowa wstępu. Od zeszłorocznej wyprawy wiedzieliśmy, że do Norwegii wrócimy. Czemu akurat Nordkapp, tak obyty turystycznie, opisywany i na tyle często odwiedzany, że określenie "sakwiarski Giewont" wydaje mi się całkiem na miejscu? Może dlatego, że jest dobrym celem. Jest daleko, na północy, daje szansę na jazdę przez mniej ludne rejony, zwiedzenie sporego kawałka Norwegii i, przynajmniej z punktu ciepłego mieszkania w Polsce, wygląda na coś w rodzaju wyzwania. Poza tym już w zeszłym roku, po zakończeniu pętli stał się naturalnym, kolejnym punktem w ramach zwiedzania Norwegii.
Przygotowania toczyły się powoli, ale i nie musiały biec szybko, po poprzednich wyprawach mieliśmy już odrobinę doświadczenia, która pozwoliła nam skrócić czas tworzenia listy do zabrania i ustalenia potrzebnego sprzętu. W zasadzie jedynym wyzwaniem w ramach przygotowań było tylko przygotowanie trasy, które, wstyd przyznać, zwaliłem w całości na Hipcię. Ostatnie tygodnie przed wyprawą były spokojne, spędzone głównie na przygotowywaniu sprzętu: zabraliśmy nowe koła, uprzedzony zeszłorocznymi doświadczeniami, zdecydowałem się wymienić napęd na bardziej górski, dający przynajmniej mi, jeszcze jedno dodatkowe, lekkie przełożenie (Hipcia i tak miała w zapasie ze dwa lżejsze od mojego najlżejszego). Prócz napraw, odbywało się również pakowanie: fragment liny, którego używamy do ćwiczenia operacji linowo-sprzętowych i czasem do suszenia, tym razem wytyczył na podłodze obszar "Norwegii", w którym stały sakwy i którego nic raz spakowanego nie miało prawa opuścić.
Oprócz tego oczywiście odbywało się rytualne ważenie, porównywanie i rezygnacja z nadmiarowych i niepotrzebnych rzeczy. I tak: bardzo szybko pożegnały się z nami zapasowe buty, które zabraliśmy w zeszłym roku i powoziliśmy sobie dookoła, równie szybko poleciały poduszki ważące łącznie 35 dag. Do samego końca trwały negocjacje związane z liczbą i rodzajem skarpetek oraz liczbą koszulek, tutaj celowo wzięliśmy nadmiar, żeby mieć je na wszelki wypadek, tudzież mieć podłoże do analizy przed kolejnymi wyprawami. Hipcia również nie chciała brać ze sobą menażki, palnika i kubków, ale w końcu przekonałem ją, że z niektórych rzeczy nie powinniśmy rezygnować.
Dodatkowym, nowym sprzętem był aparat fotograficzny, który kupiliśmy z niemałym trudem, bo ciężko jest znaleźć teraz mały aparat zasilany z paluszków, nie akumulatora. Co do baterii - postanowiliśmy zainwestować w baterie litowe, podobno mocniejsze i mniej wrażliwe na temperaturę, która w zeszłym roku bardzo skutecznie i bardzo negatywnie wpływała na robienie zdjęć. Nowością były też telefony Samsung Solid, mające jakieś tam właściwości wodo- i kurzoodporne i dające nam gwarancję, że o ile ich nie wrzucimy do jeziora, to będą działać. Tym samym odcięliśmy się zupełnie od internetu, bo za granicą nie mamy możliwości korzystania z danych pakietowych, a telefony nie mają WiFi, ale... tęsknić nie będziemy.
Nowością za to miał być sposób pisania relacji. Rok temu używałem dyktafonu w telefonie: nigdy nie przesłuchałem tych nagrań, w Polsce robiliśmy skrócone notatki z pamięci; tym razem zabraliśmy notes i długopis. W końcu dziesięć minut wieczorem nikogo nie skrzywdzi, a przynajmniej będą zanotowane rzeczy, których potem nie będziemy mieli szansy sobie przypomnieć.
Dojechaliśmy zatem na Okęcie, zorientowaliśmy, gdzie zdajemy bagaże, sprawnie zdemontowaliśmy rowery i szybciej niż w zeszłym roku spakowaliśmy sakwy do toreb z Ikei. Dzięki uprzejmości Norwegiana nie musieliśmy kłopotać się pakowaniem rowerów, wystarczyło odkręcić pedały, spuścić powietrze i skręcić kierownicę. Bagaże zostały zdane, a my, w związku z tym, że w trasę ruszaliśmy dopiero rano, poszliśmy napić się piwa i kupić coś do jedzenia. Przy płaceniu - niespodzianka - nie mogę zapłacić kartą. Limity na karcie zmniejszałem tak, żeby przypadkowy "znalazca" mojej karty nie wzbogacił się zbytnio przez internet, ale widocznie coś za dobrze przestawiłem. Zapytałem trzech losowych osób o dostęp do komputera, ale każdy nagle miał służbowy komputer i nie chciał mi pozwolić na chwilę pracy... W końcu Hipcia podsunęła mi myśl o tym, że mogę po prostu, staroświecko, zadzwonić na infolinię. I owszem, zadzwoniłem, limity zostały poprawione, karta została przetestowana... uff.
W końcu załadowaliśmy się do samolotu i Warszawa została w dole...
- DST 13.21km
- Czas 00:42
- VAVG 18.87km/h
- VMAX 33.08km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 23 października 2012
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 4
Pobudka chyba najprzyjemniejsza z możliwych, bo grzebiemy się jak tylko możemy. Gdy już udało się rozbudzić, otworzyliśmy namiot i drzemaliśmy z widokiem na Zatokę. W końcu jednak, grubo po dziewiątej, zebraliśmy wszystko, zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy się cieplej i wróciliśmy w las. Kierowaliśmy się trochę w lewo, trochę do przodu i dzieki temu wyjechaliśmy w Sztutowie. Teraz trzeba było machnąć trzynaście kilometrów po Mierzei, by zrobić przerwę tuż za granicą gminy Krynica Morska. Tam okazało się, że na Gdańsk... może być problem. Po drodze jest prom. Podpytaliśmy w Stegnie - prom nieczynny, trzeba objechać.
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
- DST 94.43km
- Czas 05:11
- VAVG 18.22km/h
- VMAX 31.09km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 22 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka znowu rano. Tym razem nie tak wcześnie, ale zebrani jesteśmy już o ósmej trzydzieści. Trochę wątpiłem w jakość naszego ukrycia w dzień, ale okazalo się, że nie byliśmy widoczni z żadnej strony. Powoli wyłazi słońce, namiot, rozkładany na mokro, bo i mżyło, i nie wysechł po przedwczorajszej mgle, jest prawie suchy.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
- DST 178.60km
- Czas 09:42
- VAVG 18.41km/h
- VMAX 42.89km/h
- Sprzęt Unibike Viper