Wpisy archiwalne w kategorii
kampinos
Dystans całkowity: | 1764.01 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 92:33 |
Średnia prędkość: | 19.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 38.49 km/h |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 58.80 km i 3h 05m |
Więcej statystyk |
Kampinos
- DST 42.79km
- Czas 01:56
- VAVG 22.13km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 20 listopada 2016
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, ze zdjęciem
Po lesie
Wybrałem się na zwiedzanie Kampinosu. Kilka razy zgubiłem szlak (mimo pierwotnych założeń już zaraz po wjeździe do lasu pochrzaniłem kolory), a potem, gdy miałem zamiar wracać, kierowałem się z grubsza na Truskaw (wg położenia słońca) i tak... wyjechałem w Palmirach.
Nie dotykając asfaltu, szlakami dotarłem do Sierakowa i w tych okolicach, kilkanaście zaledwie kilometrów od domu... złapałem gumę w mojej budżetowej oponie. Powrót na pacniętej oponie zajął mi prawie godzinę zamiast trzydziestu minut...
Nie dotykając asfaltu, szlakami dotarłem do Sierakowa i w tych okolicach, kilkanaście zaledwie kilometrów od domu... złapałem gumę w mojej budżetowej oponie. Powrót na pacniętej oponie zajął mi prawie godzinę zamiast trzydziestu minut...
- DST 45.50km
- Czas 02:41
- VAVG 16.96km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 13 listopada 2016
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos
Po okolicy
Krótkie kółko po okolicy. Zwiedziłem jedną drogę, którą nigdy jeszcze nie jechałem, a potem skręcając cały czas w lewo wyjechałem... po prawej stronie. Konkretnie: jadąc na północ skręciłem dwa razy w lewo i spodziewałem się, że jadę na południe. Wyjechałem... na wschodzie.
- DST 36.78km
- Czas 01:43
- VAVG 21.43km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 25 czerwca 2016
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos, szypko
Pętla w drugą stronę
Czekałem do wczesnego wieczora, żeby wyjść na rower, a gdy już byłem prawie gotów, zadzwonili z pracy. Na szczęście nie zajęło to długo.
Przy zachodzącym słońcu było prawie znośnie. Litr picia starczył na styk.
Przejechałem sobie przez Brzozówkę, tą dróżką, którą znalazłem tydzień wcześniej. Nawet ktoś tam segment o sympatycznej nazwie wyrysował - podrzucam dla Jurka: link.
Do domu dojechałem już po zmroku.
Przy zachodzącym słońcu było prawie znośnie. Litr picia starczył na styk.
Przejechałem sobie przez Brzozówkę, tą dróżką, którą znalazłem tydzień wcześniej. Nawet ktoś tam segment o sympatycznej nazwie wyrysował - podrzucam dla Jurka: link.
Do domu dojechałem już po zmroku.
- DST 78.90km
- Czas 02:33
- VAVG 30.94km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 16 kwietnia 2016
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos, szypko
Dawno nie widziana pętla
"Tomek zdrowo przeczołgał mnie i Ryśka, 165km, ale 2400m w pionie i spora średnia". O tak napisał Wilk o wyjeździe w Góry Świętokrzyskie. A jako że byliśmy na ten sam wyjazd zaproszeni - ale nie mogliśmy się wybrać - wydaje mi się, że słusznie. Mordęga po górach pod przewodnictwem Tomka... nogi same miękną.
A tak to była dawno nie widziana trasa, słońce, mocny wiatr i 50-60 (!!!) naliczonych rowerzystów.
A tak to była dawno nie widziana trasa, słońce, mocny wiatr i 50-60 (!!!) naliczonych rowerzystów.
- DST 75.63km
- Czas 02:29
- VAVG 30.46km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 24 stycznia 2016
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, waypointgame
Jak (efektywnie) zgubić się w lesie?
Gdy rano w południe ruszałem na trasę, wcale nie chciało mi się wjeżdżać w las. Ale gdy już depnąłem, to stwierdziłem, że to nawet dobry pomysł. W końcu mam czas, Hipcia pedałuje na chomiku, więc czemu nie? Śnieg zaraz stopnieje i już po lasach raczej nie pojeżdżę; gdy przyjdzie wiosna będę jeździł Zenkiem, a tenże, wyposażony w baranka, średnio nadaje się do sprawnego hasania na leśnych dróżkach.
Więc poszło prawie tak jak wczoraj, tylko że szybciej: skręt na "DDR" od razu za Kutrzeby. Planowałem zakręcić po północnej, przejechać na południową stronę i wyjechać gdzieś w Latchorzewie. Ale...
Zaraz po zjechaniu zbiłem w pierwszą niewielką dróżkę. Potem kręciłem się trochę dookoła, chcąc dotrzeć w okolice jakiegoś nasypu, który zauważyłem. Nawet chciałem go objechać górą, ale wyjechałem między drut kolczasty a jakiś dół i musiałem zawrócić.
Kolejne kręcenie się zablokowała siatka lotniska, więc wróciłem w okolice punktu wyjścia i objechałem lotnisko od południa. Tutaj to już kiedyś byliśmy - minąłem odłownię dzików i wyjechałem na asfalt (ul. Kampinoska). Ale na asfalty nie było czasu, więc natychmiast zbiłem w pierwszą boczną leśną dróżkę; kręcąc się kilka razy tymi samymi terenami dojechałem do - jak wtedy mi się wydawało - Chomiczówki (teraz widzę, że było to Radiowo), trafiłem bardzo blisko Arkuszowej.
W końcu udało mi się zgubić! Oczywiście wiedziałem, gdzie są strony świata, ale nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić, gdzie jestem względem znanych mi punktów. Fakt, że wiedziałem, gdzie jest Arkuszowa, niewiele mi mówił. Jadąc wzdłuż osiedla domków jechałem wąskim singlem, który przeszedł w bezdroże, bo biegacze w tym miejscu zawracali. Wyjechałem znowu na coś większego, wydeptanego lub wyjeżdżonego.
Gubimy się dalej! Stąd wjechałem w jakąś zarośniętą drogę, gdzie ktoś ostatnio biegł. Później ten ktoś przestał biec, ale truchtał jeszcze ktoś inny. Ruszyłem po tym śladzie, chociaż nie było gwarancji, że gdziekolwiek dojadę: ten drugi ktoś w przeciwieństwie do pierwszego poruszał się na czterech łapach. Turlając się tą drogą dotarłem do jakiegoś ogrodzenia. Skręciłem wzdłuż niego w lewo i po chwili zauważyłem Górkę Śmieciową.
Teraz już na powrót się odnalazłem. No i trzeba już powoli wracać. Skręcając znowu w las i znowu w pierwszą w lewo, w rytmie dźwięków nadawanych przez Antyradio pokonałem kilka podjazdów na ścieżce zdrowia i wyjechałem na duże wydeptane, gdzie skręciłem w kierunku domu. Minąłem jeszcze takie coś, po czym przeciąłem Radiową i klucząc tak jak wczoraj dotarłem do torów. Wzdłuż tychże chciałem dotrzeć do Kocjana, ale skręciłem jeszcze raz w kierunku domu, mijając jakieś ścieżki zdrowia WAT-u, z naprawdę wysokimi platformami i drabinkami.
W końcu wyjechałem na DDR przy Kocjana, stamtąd do domu już rzut beretem.
MTB-owcem nigdy nie będę, nie ma jednak nic ładniejszego od równego asfaltu i cienkiego kółka szosy tnącego powietrze na pół, ale czasem i taka zabawa jest przyjemna. Pewnie jeszcze zdecyduję się pobawić, o ile przy kolejnej okazji śnieg będzie śniegiem, a nie breją. A prognozy sugerują, że śnieżna zima właśnie się kończy...
Więc poszło prawie tak jak wczoraj, tylko że szybciej: skręt na "DDR" od razu za Kutrzeby. Planowałem zakręcić po północnej, przejechać na południową stronę i wyjechać gdzieś w Latchorzewie. Ale...
Zaraz po zjechaniu zbiłem w pierwszą niewielką dróżkę. Potem kręciłem się trochę dookoła, chcąc dotrzeć w okolice jakiegoś nasypu, który zauważyłem. Nawet chciałem go objechać górą, ale wyjechałem między drut kolczasty a jakiś dół i musiałem zawrócić.
Kolejne kręcenie się zablokowała siatka lotniska, więc wróciłem w okolice punktu wyjścia i objechałem lotnisko od południa. Tutaj to już kiedyś byliśmy - minąłem odłownię dzików i wyjechałem na asfalt (ul. Kampinoska). Ale na asfalty nie było czasu, więc natychmiast zbiłem w pierwszą boczną leśną dróżkę; kręcąc się kilka razy tymi samymi terenami dojechałem do - jak wtedy mi się wydawało - Chomiczówki (teraz widzę, że było to Radiowo), trafiłem bardzo blisko Arkuszowej.
W końcu udało mi się zgubić! Oczywiście wiedziałem, gdzie są strony świata, ale nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić, gdzie jestem względem znanych mi punktów. Fakt, że wiedziałem, gdzie jest Arkuszowa, niewiele mi mówił. Jadąc wzdłuż osiedla domków jechałem wąskim singlem, który przeszedł w bezdroże, bo biegacze w tym miejscu zawracali. Wyjechałem znowu na coś większego, wydeptanego lub wyjeżdżonego.
Gubimy się dalej! Stąd wjechałem w jakąś zarośniętą drogę, gdzie ktoś ostatnio biegł. Później ten ktoś przestał biec, ale truchtał jeszcze ktoś inny. Ruszyłem po tym śladzie, chociaż nie było gwarancji, że gdziekolwiek dojadę: ten drugi ktoś w przeciwieństwie do pierwszego poruszał się na czterech łapach. Turlając się tą drogą dotarłem do jakiegoś ogrodzenia. Skręciłem wzdłuż niego w lewo i po chwili zauważyłem Górkę Śmieciową.
Teraz już na powrót się odnalazłem. No i trzeba już powoli wracać. Skręcając znowu w las i znowu w pierwszą w lewo, w rytmie dźwięków nadawanych przez Antyradio pokonałem kilka podjazdów na ścieżce zdrowia i wyjechałem na duże wydeptane, gdzie skręciłem w kierunku domu. Minąłem jeszcze takie coś, po czym przeciąłem Radiową i klucząc tak jak wczoraj dotarłem do torów. Wzdłuż tychże chciałem dotrzeć do Kocjana, ale skręciłem jeszcze raz w kierunku domu, mijając jakieś ścieżki zdrowia WAT-u, z naprawdę wysokimi platformami i drabinkami.
W końcu wyjechałem na DDR przy Kocjana, stamtąd do domu już rzut beretem.
MTB-owcem nigdy nie będę, nie ma jednak nic ładniejszego od równego asfaltu i cienkiego kółka szosy tnącego powietrze na pół, ale czasem i taka zabawa jest przyjemna. Pewnie jeszcze zdecyduję się pobawić, o ile przy kolejnej okazji śnieg będzie śniegiem, a nie breją. A prognozy sugerują, że śnieżna zima właśnie się kończy...
- DST 25.46km
- Czas 01:25
- VAVG 17.97km/h
- Sprzęt Jaszczur
Sobota, 23 stycznia 2016
Kategoria < 25km, do czytania, kampinos
Jak się zgubić w lesie?
Miał być standard, ale stwierdziłem, że czasem można zrobić coś szalonego. Pojechałem więc na Boernerowo, przejechałem dwa razy po cichych, zaśnieżonych uliczkach, po czym wrócilem na "normalną" trasę. Nie na długo - po chwili zjechałem na "DDR". Normalnie jest to wydeptana, ubita ścieżka leśna, przy której jakiś ambitny postawił znaki; zwykle to olewam, ale teraz była biała i ładnie pokryta śniegiem.
Skręciłem więc... a po chwili stwierdziłem, że skręcę w las. Pokręciłem się chwilę po jednej stronie Radiowej, przejechałem na drugą, przeciąłem tory i trafiłem na... poligon WAT. A przynajmniej wydaje mi się, że to tam jest: jakieś bunkry i inne cudactwa. Nawet podjazd zaliczyłem - tylko po to, by zorientować się, że jestem w złym miejscu i trzeba zawrócić.
Potem postanowiłem się zgubić, więc skręcałem we wszystkie wydeptane dróżki, im mniejsza, tym lepsza. Na niewiele się to zdało, bo cały czas wiedziałem, w którym kierunku jadę. Ale nie wiedziałem wszystkiego...
Zaskoczył mnie asfalt. Tak sobie wziął i wyrósł. Skręciłem w kierunku, w którym zamierzałem się udać i zacząłem się zastanawiać, skąd się on wziął. Po chwili zerknąłem na tabliczkę z nazwą miejscowości (Janów) i już wiedziałem, gdzie mnie wyniosło. Nie przypuszczałem, że aż tak "daleko" dojadę.
Uznałem, że jeszcze za wcześnie na kończenie zabawy i skręciłem w pierwszy asfalt w lewo (ul. Decowskiego, Kwirynów). Tam zakręciłem dookoła osiedla domków jednorodzinnych i skręciłem znowu w las, w pojedynczą wydeptaną ścieżkę. Ścieżka przeszła w pojedynczy wydeptany ślad między krzakami. Ruszyłem za nim, po chwili dopiero zaczynając się zastanawiać, czy jadę bliziutko ogrodzenia z siatką czy jednak drutem kolczastym? Na szczęście siatka. Klucząc między krzakami, odbierając losowe uderzenia gałęziami w twarz i uchylając się przed tymi większymi wyjechałem znowu na asfalt.
Stąd postanowiłem już darować sobie lasy, słońce zaszło, w zgadywanki już nie ma sensu się bawić, w końcu wyszedłem realizować plan, a nie bawić się w kluczenie i szukanie dróg. Niestety, mimo usilnych starań, nie udało mi się zgubić tak, jak planowałem.
W Starych Babicach, czyli jakieś kilkaset metrów dalej poczułem miękkość. Czyżby guma? W końcu oryginalne jaszczurowe opony są jakości porównywalnej z tekturą i tejże wytrzymałości, zatem prawdopodobieństwo, że coś pękło na choćby ostrym patyku było całkiem duże.
Tak, guma. Ale nie żeby tak od razu do zera; po prostu miękko. To co, zawracam? Gdzie tam, jeszcze za wcześnie. Kolejne 40 minut krążyłem po znanych mi terenach, opona utrzymała ciśnienie.
W domu pozostało tylko załatanie, po uprzednim upieprzeniu całej podłogi piaskiem z opony. Musiałem również "odkurzyć" z piasku (miotełką) jaszczura Hipci, łącznie zebrały się dwie pełne garści piasku.
Skręciłem więc... a po chwili stwierdziłem, że skręcę w las. Pokręciłem się chwilę po jednej stronie Radiowej, przejechałem na drugą, przeciąłem tory i trafiłem na... poligon WAT. A przynajmniej wydaje mi się, że to tam jest: jakieś bunkry i inne cudactwa. Nawet podjazd zaliczyłem - tylko po to, by zorientować się, że jestem w złym miejscu i trzeba zawrócić.
Potem postanowiłem się zgubić, więc skręcałem we wszystkie wydeptane dróżki, im mniejsza, tym lepsza. Na niewiele się to zdało, bo cały czas wiedziałem, w którym kierunku jadę. Ale nie wiedziałem wszystkiego...
Zaskoczył mnie asfalt. Tak sobie wziął i wyrósł. Skręciłem w kierunku, w którym zamierzałem się udać i zacząłem się zastanawiać, skąd się on wziął. Po chwili zerknąłem na tabliczkę z nazwą miejscowości (Janów) i już wiedziałem, gdzie mnie wyniosło. Nie przypuszczałem, że aż tak "daleko" dojadę.
Uznałem, że jeszcze za wcześnie na kończenie zabawy i skręciłem w pierwszy asfalt w lewo (ul. Decowskiego, Kwirynów). Tam zakręciłem dookoła osiedla domków jednorodzinnych i skręciłem znowu w las, w pojedynczą wydeptaną ścieżkę. Ścieżka przeszła w pojedynczy wydeptany ślad między krzakami. Ruszyłem za nim, po chwili dopiero zaczynając się zastanawiać, czy jadę bliziutko ogrodzenia z siatką czy jednak drutem kolczastym? Na szczęście siatka. Klucząc między krzakami, odbierając losowe uderzenia gałęziami w twarz i uchylając się przed tymi większymi wyjechałem znowu na asfalt.
Stąd postanowiłem już darować sobie lasy, słońce zaszło, w zgadywanki już nie ma sensu się bawić, w końcu wyszedłem realizować plan, a nie bawić się w kluczenie i szukanie dróg. Niestety, mimo usilnych starań, nie udało mi się zgubić tak, jak planowałem.
W Starych Babicach, czyli jakieś kilkaset metrów dalej poczułem miękkość. Czyżby guma? W końcu oryginalne jaszczurowe opony są jakości porównywalnej z tekturą i tejże wytrzymałości, zatem prawdopodobieństwo, że coś pękło na choćby ostrym patyku było całkiem duże.
Tak, guma. Ale nie żeby tak od razu do zera; po prostu miękko. To co, zawracam? Gdzie tam, jeszcze za wcześnie. Kolejne 40 minut krążyłem po znanych mi terenach, opona utrzymała ciśnienie.
W domu pozostało tylko załatanie, po uprzednim upieprzeniu całej podłogi piaskiem z opony. Musiałem również "odkurzyć" z piasku (miotełką) jaszczura Hipci, łącznie zebrały się dwie pełne garści piasku.
- DST 25.52km
- Czas 01:11
- VAVG 21.57km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 27 lipca 2014
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, ze zdjęciem
Wspominkowo-wypoczynkowo
W weekend mieliśmy jechać na Jurę. Ze względu na to, że dopiero wracam do formy po kontuzji postanowiliśmy odpuścić. W międzyczasie na wycieczkę zapraszał Gavek, tu też odpuściliśmy.W sobotę pomęczyliśmy się za to na ścianie, potem, w niedzielę, mieliśmy zrobić dłuższą trasę z wiatrem. Wstaliśmy nad ranem i stwierdziliśmy, że nam się nie chce spędzać kolejnego z rzędu weekendu w ukropie. I że zrobimy coś spokojniejszego.
Wstaliśmy więc i przed południem ruszyliśmy nad wodę, do Kiełpina. Wiatr wiał przyjemnie, czasem nawet w plecy, więc siedemnaście kilometrów zrobiliśmy (i to trekkingami) ze średnią 31,5 (do momentu wjechania na szuter). Całą drogę nie schodziłem z prowadzenia, dobrze się jechało. Z dzidą nad wodę - znak czasów.
Na miejscu - jak nigdy (a już na pewno jak nigdy w tym roku) - kocyk, woda, forfiter. Ogólnie luz, sielanka i wypoczynek.
Na początku jeszcze wiał wiatr, słońce nie dawało jakoś mocno, ale potem chmury zniknęły i zrobiło się naprawdę gorąco. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zmyliśmy się, bo naprawdę nie szło wytrzymać.
Powrót - również nietypowy, raczej właściwy dla dawnych czasów WPG - wyciągnęliśmy (jak dawniej) mapę Kampinosu i ustaliliśmy trasę, przewożąc sie zielonym szlakiem przez Szczukówek aż do Sierakowa. Tam już zupełnie spokojnie (szczególnie, że wiatr też nie pomagał) doturlaliśmy się przez Babice do domu.
Chwilę sapnęliśmy i wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na ściankę (ale o tym gdzie indziej).
Wstaliśmy więc i przed południem ruszyliśmy nad wodę, do Kiełpina. Wiatr wiał przyjemnie, czasem nawet w plecy, więc siedemnaście kilometrów zrobiliśmy (i to trekkingami) ze średnią 31,5 (do momentu wjechania na szuter). Całą drogę nie schodziłem z prowadzenia, dobrze się jechało. Z dzidą nad wodę - znak czasów.
Na miejscu - jak nigdy (a już na pewno jak nigdy w tym roku) - kocyk, woda, forfiter. Ogólnie luz, sielanka i wypoczynek.
Na początku jeszcze wiał wiatr, słońce nie dawało jakoś mocno, ale potem chmury zniknęły i zrobiło się naprawdę gorąco. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zmyliśmy się, bo naprawdę nie szło wytrzymać.
Powrót - również nietypowy, raczej właściwy dla dawnych czasów WPG - wyciągnęliśmy (jak dawniej) mapę Kampinosu i ustaliliśmy trasę, przewożąc sie zielonym szlakiem przez Szczukówek aż do Sierakowa. Tam już zupełnie spokojnie (szczególnie, że wiatr też nie pomagał) doturlaliśmy się przez Babice do domu.
Chwilę sapnęliśmy i wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na ściankę (ale o tym gdzie indziej).
- DST 43.47km
- Czas 01:46
- VAVG 24.61km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 28 października 2012
Kategoria > 50 km, do czytania, kampinos
Takie tam dookoła wschodniej części Kampinosu. Ale asfaltem.
W sobotę nigdzie nie jechaliśmy. Świętowaliśmy sobie taką pewną okację - sto czterdziesty trzeci miesiąc razem. Świętowanie trwało, trwało... a część wieczorna przeciągnęła się, dość, że jakem w sobotę byl wesół, tak w niedzielę wstałem smutny, że tak pozwolę sobie do mistrza Krasickiego nawiązać (info dla tych, co zdawali nową maturę: takie coś. Uwaga - długie i do czytania, nie ma obrazków.). Jakkolwiek do użyteczności ogólnej doprowadziłem się całkiem sprawnie, o tyle perspektywa jazdy przez kilka godzin trochę mnie napawała niepokojem. Zwłaszcza, że Hipcia wzięła się za planowanie trasy. A, jeśli ktoś nie widział, jak wygląda ta procedura, informuję: mazia sobie dziecko paluszkiem po mapie i zadaje pytania typu "A weź mi sprawdź, ile kilometrów jest z Mińska do Węgrowa". Odkryła sobie zatem trasę, całkiem przyjemną, przez Wyszogród. Ot, takie tam 150 km. Wstępnie powiedziałem, że zobaczymy, jak będziemy na wysokości decyzji.
Ruszamy. Słońce (jeszcze) świeci, rzeczy spakowane, turlamy się. Mi tam już zdrowie nie przeszkadza, problemem większym jest moja środkowa zębatka, która już wyje i chrupie z błaganiem o wymianę. No co ja poradzę? Towar zamówiony, czekam na odbiór.
Włączyłem termometr i tak sobie jedziemy. W okolicach Arkuszowej - jeden stopień. W Łomiankach - już schodzimy poniżej. Włączamy światła i jedziemy dalej. Gdzieś na którejś z wiosek zmieniamy rękawiczki na grubsze. Chwilę potem, gdzieś przed Łomną, robimy postój przy cmentarzu i zakładamy spodnie (przeciwdeszczowe, ale na wiatr i chłód dają radę). Zostały jeszcze w odwodzie cieplejsze obciski, ale tu trzeba zatrzymać się, zdejmować buty... woleliśmy zalożyć to, co można zalożyć szybko. Przy okazji wyrażam swoją opinię, że może jednak Wyszogród to nie najlepsza opcja. Może jednak pojedziemy krócej - przez Leszno. Zgoda, choć niechętna, została wydana.
Przecinamy ekspresowkę i jedziemy w kierunku Adamówka. Między polami i lasem zalega mgła. Temperatura schodzi poniżej czterech na minusie, ale mgła wzbogaca doznania. Robi się ciemno, gdzieś, na którejś ze zmarzniętych śnieżnych muld Hipcia zawija przytulić asfalt. Od tego miejsca jedziemy nieco wolniej, zwłaszcza, że na niejeżdżonej (jak zwykle) drodze momentami zalega piękna szklaneczka, do tego łapki Hipci zaczynają odmarzać. Proponowałem strategiczny odwrót, ale właścicielka zmarzniętych łapek życzy sobie dotrzeć do drogi na Leszno. Przemy zatem, prędkość niewielka, ze dwa razy stajemy na rozgrzanie łapek, gdzieś kręci się w okolicy kilka psów, chyba zaskoczonych tym, że zrobiło się zimno. Tuż przed główną rozważamy opcję powrotu autobusem z Leszna, jeśli warunki na drodze nie polepszą się (bo przy tej prędkości nie bardzo jest jak się rozgrzać).
Główna NDM - Błonie wita nas jednak pięknym, wilgotnym, ale nie śliskim asfaltem. Ruszamy. Z miejsca robi się cieplej. Auta grzecznie wyprzedzają, chociaż przy wysepkach, jak zwykle, dostają małpiego rozumu - jeden prawie skosił znak, drugi dość gwałtownie hamował przed. W Lesznie decydujemy się na główną, bo droga przez Umiastów może okazać się powtórką z rozrywki. Na szczęście wilgotność spada, więc mimo że na termomentrze nadal czwórka z tendencją do piątki poniżej zera, jedzie się zupełnie inaczej. Przecięliśmy sobie skrzyżowanie z Lazurową, okazało się, że budują rondo; ciekawe, czy rozwiąże to problem kretynów, którzy muszą już na-tych-miast na ekspresówkę i MUSZĄ wciskać się miedzy krawężnik i rower.
W domu okazuje się, że efektem gleby jest piękny siniak tuż pod rzepką. W zasadzie to druga rzepka. Przykładamy lód, do rana się zmniejszyło.
Ruszamy. Słońce (jeszcze) świeci, rzeczy spakowane, turlamy się. Mi tam już zdrowie nie przeszkadza, problemem większym jest moja środkowa zębatka, która już wyje i chrupie z błaganiem o wymianę. No co ja poradzę? Towar zamówiony, czekam na odbiór.
Włączyłem termometr i tak sobie jedziemy. W okolicach Arkuszowej - jeden stopień. W Łomiankach - już schodzimy poniżej. Włączamy światła i jedziemy dalej. Gdzieś na którejś z wiosek zmieniamy rękawiczki na grubsze. Chwilę potem, gdzieś przed Łomną, robimy postój przy cmentarzu i zakładamy spodnie (przeciwdeszczowe, ale na wiatr i chłód dają radę). Zostały jeszcze w odwodzie cieplejsze obciski, ale tu trzeba zatrzymać się, zdejmować buty... woleliśmy zalożyć to, co można zalożyć szybko. Przy okazji wyrażam swoją opinię, że może jednak Wyszogród to nie najlepsza opcja. Może jednak pojedziemy krócej - przez Leszno. Zgoda, choć niechętna, została wydana.
Przecinamy ekspresowkę i jedziemy w kierunku Adamówka. Między polami i lasem zalega mgła. Temperatura schodzi poniżej czterech na minusie, ale mgła wzbogaca doznania. Robi się ciemno, gdzieś, na którejś ze zmarzniętych śnieżnych muld Hipcia zawija przytulić asfalt. Od tego miejsca jedziemy nieco wolniej, zwłaszcza, że na niejeżdżonej (jak zwykle) drodze momentami zalega piękna szklaneczka, do tego łapki Hipci zaczynają odmarzać. Proponowałem strategiczny odwrót, ale właścicielka zmarzniętych łapek życzy sobie dotrzeć do drogi na Leszno. Przemy zatem, prędkość niewielka, ze dwa razy stajemy na rozgrzanie łapek, gdzieś kręci się w okolicy kilka psów, chyba zaskoczonych tym, że zrobiło się zimno. Tuż przed główną rozważamy opcję powrotu autobusem z Leszna, jeśli warunki na drodze nie polepszą się (bo przy tej prędkości nie bardzo jest jak się rozgrzać).
Główna NDM - Błonie wita nas jednak pięknym, wilgotnym, ale nie śliskim asfaltem. Ruszamy. Z miejsca robi się cieplej. Auta grzecznie wyprzedzają, chociaż przy wysepkach, jak zwykle, dostają małpiego rozumu - jeden prawie skosił znak, drugi dość gwałtownie hamował przed. W Lesznie decydujemy się na główną, bo droga przez Umiastów może okazać się powtórką z rozrywki. Na szczęście wilgotność spada, więc mimo że na termomentrze nadal czwórka z tendencją do piątki poniżej zera, jedzie się zupełnie inaczej. Przecięliśmy sobie skrzyżowanie z Lazurową, okazało się, że budują rondo; ciekawe, czy rozwiąże to problem kretynów, którzy muszą już na-tych-miast na ekspresówkę i MUSZĄ wciskać się miedzy krawężnik i rower.
W domu okazuje się, że efektem gleby jest piękny siniak tuż pod rzepką. W zasadzie to druga rzepka. Przykładamy lód, do rana się zmniejszyło.
- DST 72.18km
- Czas 03:54
- VAVG 18.51km/h
- VMAX 31.70km/h
- K: -4.0
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 sierpnia 2012
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem, zaliczając gminy, kampinos
Połówka Kampinoskiego Rowerowego
Podgryzaliśmy ten szlak, podgryzaliśmy, aż w końcu postanowiliśmy przejechać się nim dłużej. Postanowiliśmy to raczej późno, bo około 14:30, ale kto czyta, ten wie, że to jest dla nas dobra godzina na wychodzenie na rower. Plan był prosty: wsiadamy na szlak, jedziemy tyle, ile się da, zeskakujemy na asfalt i wracamy do domu. Miałem niewielką nadzieję na to, że uda się nam dotrzeć w okolice Sochaczewa przed zmrokiem, bo stamtąd droga prowadziła raczej prosto, zresztą końcówkę, od Leszna, już znaliśmy. Wszystko zależało od tego, jak ułoży się droga i piach: ja miałem sakwy i opony 1,75, Hipcia swoje Marathony 1,6, więc idealne ogumienie na KPN.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Tuż przed naszym wyjściem za oknem zmaterializował się deszcz, może nie "ściana deszczu", ale strugi to i owszem. Przeczekaliśmy aż przejdzie i ruszyliśmy. Dwieście metrów od bloku już zakładaliśmy kurtki, przestało padać w Latchorzewie, w Babicach pod kościołem, pozbyliśmy się ich. Dalej droga prowadziła znanym traktem do Lipkowa, tam bez zatrzymania skręciliśmy w prawo na zielony. I stąd, jak głosi informacja na stronie KPN, tylko 145km. Zaraz po skręcie znowu spadło mokre, więc kurtki na grzbiet, kapelusze na głowy i ochraniacze na buty. Tą częścią szlaku jechaliśmy tydzień temu, więc zatrzymując się tylko na zakładanie lub zdejmowanie kurtek (deszcz nie potrafił się zdecydować), dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego do Kiełpina i, w drugą stronę, w kierunku szlaku na Szczukówek. Przecięliśmy asfalt i zaczęło się trochę nieznane, bo w tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechaliśmy. W dzień chyba też nie.
Zaczęło się robić kałużasto. Kałuże na szczęście płytkie, a błota nie było, zatem jechało się spokojnie. W Palmirach wyjechaliśmy na asfalt i skręciliśmy w lewo, znaleźć miejsce, gdzie zgubiliśmy się (jadąc od drugiej strony) trzy tygodnie wcześniej. Po drodze robimy przystanek serwisowy - Hipci zablokował się amortyzator i lewa łapka przestała się dobrze bawić. Nawet strzeliłem kilka fotek telefonem mym. Ruszyliśmy, "zagubiony" szlak się znalazł, mysleliśmy, że zamalował go ambitny człowiek, który zielone strzałki sprejem przekolorował na fioletowe, ale nie, to my po prostu nie patrzyliśmy uważnie.
Wyskakujemy na asfalt i ignorując piękną, zarośniętą dróżkę rowerową, asfaltem mkniemy w kierunku Augustówka, odbijając w Jesionce trochę ze szlaku na zakupy - Cola i, przypadkowo upolowana, oranżada! Kto nie pamięta, jak smakowały takie Oranżady i Ptysie, ten, widzi mi się, niedługo po tym świecie chodzi. Wypiliśmy i ruszyliśmy dalej - zaraz za miejscowością szutrówka idzie w lewo i prowadzi nas aż do Cybulic, tam przeskakujemy asfalt i jest - Zachodni Kampinos! Jak już raz się go naruszyło, kolejne razy polecą jak lawina.
Szlak wkrótce chowa się w lesie, raz nie przegapiamy zakrętu tylko dlatego, że w odpowiednim momencie popatrzyłem w prawo. Minęliśmy wtedy groby żołnierzy i chwilę później chmura, która widniała na horyzoncie, zmaterializowała się nad nami. Lunęło - schowaliśmy się na kilka minut pod drzewem, by przepuścić pierwsze uderzenie, zaraz potem ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Leoncin, w Wilkowie tak, jak ostatnio, odbiliśmy w lewo i chwilę później mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w najdalej odsuniętym od Warszawy miejscu, do którego dotarliśmy rowerami. Minęliśmy te granicę (którą, symbolicznie, oznaczał szlaban - tym razem otwarty) i ruszyliśmy. Z kopyta... w piasek. Pewnie, gdybyśmy mieli grubsze opony, to by nas to nie bolało... albo prawie nie bolało. Teraz jednak musieliśmy się trochę z piachem omordować. W Piaskach Duchownych sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie - kawałek później wybiliśmy się na wielką piaskownicę rozdeptaną przez konie. Tu juz kilkaset metrów trzeba było pchać. Zmaterializował się obok strumyk (Kanał Kromnowski), po chwili konsternacji ruszyliśmy w dalszą drogę - zaraz objawił się most i przez chwilę można bylo jechać. Potem kolejny most i znów konsternacja: jest wał, po lewej stronie wału prowadzi droga, po prawej pola, ale tam właśnie jest oznaczenie szlaku. Wybraliśmy drogę dojechaliśmy do kolejnego mostu, przejechaliśmy się tam i z powrotem polami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że droga musi prowadzić wałem. Po drodze, patrząc na GPS, zorientowałem się, że Sports Tracker wyjadł mi prawie całą baterię, wyłączyłem go więc w cholerę. I prowadziła. Raczej wysoka trawa, ale mimo zapadającego zmroku udawało się ustalić, którędy prowadzi wyjeżdżony pas. Po drodze spotkaliśmy borsuka, który tuptał sobie radośnie prosto w nas, a później, gdy nas zauważył, oddtuptał w drugą stronę, tylko trochę szybciej. Spotkaliśmy też kilka krzaczków malin, które nie wymagały zatrzymania i krzaki róż, które wymagały zatrzymania i ostrożnego przejścia na drugą stronę.
Minęliśmy główną i po chwili przez most zjechaliśmy do lasu. Tu już przydały się lampki i czołówki. Nawigowaliśmy za szlakiem aż do okolic Tułowic, gdzie tylko sobie znanym sposobem poprowadziłem nas w stronę Śladowa. A że akurat była główna i asfalt to... dobrze, że zorientowaliśmy się w porę. W Tułowicach przegapiliśmy skręt na szlak i ustaliliśmy, że to już jest ten moment. Szlak miał dalej prowadzić łąkami, znów jakimś wałem, więc woleliśmy nie ryzykować kręceniem się w kółko i powrotem do domu około trzeciej-czwartej (bo na niedzielę też chcieliśmy coś dłuższego zrobić). Koniec trasy - na liczniku okolo 85km, zatem, biorąc pod uwagę drogę do Lipkowa (11km), przejechaliśmy połowę Kampinoskiego Szlaku Rowerowego.
Teraz trzeba wrócić do domu: ładną, asfaltową i nieoświetloną drogą z Brochowa dojechaliśmy do Woli Pasikońskiej, potem, niestety, zaczęły się zabudowania. Stamtąd dojechaliśmy do Podkampinosu i dalej już wioskami. Ze dwa razy pogoniły nas psy - raz cała banda, drugi raz jeden, ale za to duży. Akurat dzisiaj Hipcia proponowała, żeby wziąć psikawkę, ale nie, człowiek-idiota uznał, że skoro tyle razy sie nie przydała, to na pewno się nie przyda i teraz. A szkoda. Zwłaszcza, że ciężko było rozbujać rower - psy na szczęście tylko goniły.
Gdzieś tam pękła stówka po drodze, dziwne uczucie, bo zawsze to sto kilometrów coś znaczyło - bylo celem wycieczki albo sygnałem, że można szukać miejsca na nocleg - a tu, po prostu, poszła, minęła, jedziemy dalej. Nagle Hipcia hamuje. Myślę - kolejny kundel, ale nie - na drutach elektrycznych siedziała sobie sowa.
W końcu dojechaliśmy. Na liczniku - 141km - pobity rekord najdłuższego dystansu.
Po drodze postawiliśmy koło na terenie dwóch nieodwiedzonych gmin: Brochów i Sochaczew (obszar wiejski). Cała trasa zrobiona bez odpoczynków, z wyjątkiem przerw serwisowych.
Szlak w okolich Palmir© Hipek99
Jest odrobinę syfiasto© Hipek99
Przerwa serwisowa© Hipek99
Komu w de temu ce.© Hipek99
Smaki młodości© Hipek99
A kto jeszcze pamięta takie tablice początku miejscowości?© Hipek99
Zachodni Kampinos, tuż przed kolejnym deszczem© Hipek99
- DST 141.21km
- Czas 08:30
- VAVG 16.61km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper