Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 11 czerwca 2020
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podlaskie gminy 1: pod wiatr i ciepło
Pobudka atakuje znienacka, ale będąc na to przygotowani, szybko się zbieramy i już po chwili jesteśmy w drodze. Świat wita nas porannym, poburzowym chłodem, mokrymi asfaltami i głębokimi kałużami. Jedziemy na południe, z grubsza w kierunku, z którego wczoraj przyjechaliśmy pociągiem. Celem numer 1 jest gmina Suraż: pojedyncza dziura pod Białymstokiem, którą musimy najpierw załatać. Zaczyna się wspaniale: droga wojewódzka jest nowiutka, szeroka, dwupasmowa, nikt nie nawymyślał przy niej dróg rowerowych czy innych przeszkadzających wynalazków, więc jedzie się wspaniale, ale... w momencie odbicia po gminę... Tak, zaczyna się gorszy aslfalt. Ale nic to, przecież nie będą takie złe do końca...
Łapiemy gdzieś tam brukowaną miejscowość, przelatujemy bokiem przez Łapy, gdzie miejscami są krajobrazy jak po huraganie, duże, zwalone gałęzie i często bardzo głębokie kałuże, i stajemy na kawę w Zambrowie. Robię dobry uczynek, regulując jednemu panu hamulce, po czym pijemy szybko kawę i... możemy się zbierać. Przyjechało całe stado motocyklistów, stanęło dokładnie przy nas i zaczęli gadać, w międzyczasie jeszcze dojeżdżali kolejni, więc robił się jeszcze większy hałas (bo, wiadomo, trzeba przywitać się przez odkręcenie manetki...)...
Nie wspomniałem o wietrze. W zasadzie wiał z każdej możliwej strony, akurat trasa była ustawiona głównie w linii wschód-zachód, a on wiał skośnie z północy, więc praktycznie nigdy nie pomagał, ale przeszkadzał praktycznie bez przerwy. W międzyczasie robi się bardzo ciepło, co tylko sugeruje, że jutro będzie jeszcze gorzej... Łapiemy jeszcze jedną kawę w Czyżewie, uzupełniamy bidony i kręcimy do Łomży, częściowo ruchliwą wojewódzką, a częściowo bokami, bo tam też coś trzeba złapać i zaliczyć.
Poranne mokrości.
Wioska sobie stoi.
...i pole jakieś.
Brukowane fragmenty, idealne na szosówki.
Elegancka techniczna wzdłuż ekspresówki.
Łapiemy gdzieś tam brukowaną miejscowość, przelatujemy bokiem przez Łapy, gdzie miejscami są krajobrazy jak po huraganie, duże, zwalone gałęzie i często bardzo głębokie kałuże, i stajemy na kawę w Zambrowie. Robię dobry uczynek, regulując jednemu panu hamulce, po czym pijemy szybko kawę i... możemy się zbierać. Przyjechało całe stado motocyklistów, stanęło dokładnie przy nas i zaczęli gadać, w międzyczasie jeszcze dojeżdżali kolejni, więc robił się jeszcze większy hałas (bo, wiadomo, trzeba przywitać się przez odkręcenie manetki...)...
Nie wspomniałem o wietrze. W zasadzie wiał z każdej możliwej strony, akurat trasa była ustawiona głównie w linii wschód-zachód, a on wiał skośnie z północy, więc praktycznie nigdy nie pomagał, ale przeszkadzał praktycznie bez przerwy. W międzyczasie robi się bardzo ciepło, co tylko sugeruje, że jutro będzie jeszcze gorzej... Łapiemy jeszcze jedną kawę w Czyżewie, uzupełniamy bidony i kręcimy do Łomży, częściowo ruchliwą wojewódzką, a częściowo bokami, bo tam też coś trzeba złapać i zaliczyć.
Poranne mokrości.
Wioska sobie stoi.
...i pole jakieś.
Brukowane fragmenty, idealne na szosówki.
Elegancka techniczna wzdłuż ekspresówki.
- DST 264.04km
- Czas 10:02
- VAVG 26.32km/h
- VMAX 46.80km/h
- K: 25.0
- Kalorie 4739kcal
- Podjazdy 1068m
- Sprzęt Stefan
Piątek, 22 maja 2020
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Transport
Powoli poznaję nowe okolice nowego biura. Dużo nowych dróg, dużo nowych terenów.
W tym nawet takie:
Prawie centrum miasta, a tu...
W tym nawet takie:
Prawie centrum miasta, a tu...
- DST 26.66km
- Czas 01:15
- VAVG 21.33km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 14 maja 2020
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, ze zdjęciem
Ponownie w KPN-ie
Mając chwilę postanowiłem ponownie wymknąć się do lasu. Po wczorajszej wycieczce zauważyłem, że tuż obok są ruiny po atomowej kwaterze dowodzenia, więc uznałem, że przejadę się tam (mimo że byłem prawie pewien, że wszystko tam zostało zdemontowane). Na miejscu okazało się, że tak jest w istocie: z kwatery zrobiono posianą wydmową roślinnością piaszczystą przestrzeń, pod spodem, na miejscu podziemnych kondygnacji, zrobiono zimowisko dla nietoperzy, a przez całość prowadzi kładka zakończona schodami, po których niestety musiałem znieść rower.
Dalej przemknąłem się mniej lub bardziej znanymi szlakami do Lasek, stamtąd dojechałem bardzo nieznaną trasą do Janowa (niektóre fragmenty są fajne i miłe nawet na szosę, muszę częściej się tam kręcić!) i wróciłem do domu przez tereny poligonu.
Latające myszy mogą sobie spać.
Miejsce leśnej egzekucji i (były) grób niedaleko atomowej kwatery dowodzenia.
Poligon WAT-u.
Dalej przemknąłem się mniej lub bardziej znanymi szlakami do Lasek, stamtąd dojechałem bardzo nieznaną trasą do Janowa (niektóre fragmenty są fajne i miłe nawet na szosę, muszę częściej się tam kręcić!) i wróciłem do domu przez tereny poligonu.
Latające myszy mogą sobie spać.
Miejsce leśnej egzekucji i (były) grób niedaleko atomowej kwatery dowodzenia.
Poligon WAT-u.
- DST 28.78km
- Czas 01:18
- VAVG 22.14km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 22 czerwca 2019
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Dwie gminy. Tylko dwie. I trzeba aż obce kraje odwiedzić.
Tylko dwie: Sękowa i Krempna, schowane tak, że nie ciachnęła ich żadna trasa, którą mogliśmy przejeżdżać w okolicy. Umawiamy się z Wojtkiem w Uściu Gorlickim, na dzień dobry dostajemy deszczem, potem wysychamy, potem uciekamy, potem patrzymy, jak pada. W międzyczasie Wojtek czasem narzuca tempo, a czasem ucieka, żeby zrobić fotkę lub dwie.
Zahaczamy o Magurski Park Narodowy, Słowację (Hipcia chciała kofolę, ale wszystko pozamykane, więc nic z tego nie wyszło) i spokojnie wracamy do Uścia, gdzie robimy krótki postój pod stacją benzynową i wracamy: my do Krynicy, Wojtek poszaleć na innych pagórkach.
W ogóle to trasa inną być miała, ale akurat pośrodku jej ktoś wymyślił sobie rajd samochodowy i pozamykał drogi.
Fotek kilka na fejsie tkwi.
Zahaczamy o Magurski Park Narodowy, Słowację (Hipcia chciała kofolę, ale wszystko pozamykane, więc nic z tego nie wyszło) i spokojnie wracamy do Uścia, gdzie robimy krótki postój pod stacją benzynową i wracamy: my do Krynicy, Wojtek poszaleć na innych pagórkach.
W ogóle to trasa inną być miała, ale akurat pośrodku jej ktoś wymyślił sobie rajd samochodowy i pozamykał drogi.
Fotek kilka na fejsie tkwi.
- DST 128.11km
- Czas 04:38
- VAVG 27.65km/h
- VMAX 75.96km/h
- K: 22.0
- HRmax 166 ( 86%)
- HRavg 127 ( 65%)
- Kalorie 2884kcal
- Podjazdy 1589m
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 2 maja 2019
Kategoria > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Majówka, dzień 3: Śląsk
- DST 299.48km
- Czas 11:32
- VAVG 25.97km/h
- VMAX 56.88km/h
- K: 18.0
- HRmax 158 ( 81%)
- HRavg 120 ( 62%)
- Kalorie 5544kcal
- Podjazdy 1886m
- Sprzęt Stefan
Środa, 1 maja 2019
Kategoria > 300km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Majówka, dzień 2: rzepak
- DST 328.63km
- Czas 12:24
- VAVG 26.50km/h
- VMAX 48.96km/h
- K: 15.0
- HRmax 165 ( 85%)
- HRavg 127 ( 65%)
- Kalorie 6354kcal
- Podjazdy 1796m
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 25 października 2018
Kategoria transport, ze zdjęciem
Mokro dość
- DST 15.55km
- Czas 00:48
- VAVG 19.44km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 22 września 2018
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Przed zachodem
Postanowiłem wybrać się jeszcze przed końcem dnia na rower. W ciągu dnia było ciepło, bo prawie 17 stopni, więc, mimo że kusiła opcja jazdy zupełnie na krótko, zabrałem profilaktycznie bluzę.
Nie przewidziałem, że temperatura spadnie sobie do radosnych dziesięciu stopni i jazda stanie się niezbyt przyjemna. No dobrze, najbardziej denerwujący był zimny wiatr wiejący w uszy, które lekko mnie pobolewają po MPP.
W domu za to dowiedziałem się, że również bolą mnie kolana, po których podmuchało chłodem...
Nie przewidziałem, że temperatura spadnie sobie do radosnych dziesięciu stopni i jazda stanie się niezbyt przyjemna. No dobrze, najbardziej denerwujący był zimny wiatr wiejący w uszy, które lekko mnie pobolewają po MPP.
W domu za to dowiedziałem się, że również bolą mnie kolana, po których podmuchało chłodem...
- DST 33.53km
- Czas 01:07
- VAVG 30.03km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 15 września 2018
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kolarstwo romantyczne
Maraton Północ-Południe to tradycyjny czas relaksu, wypoczynku i zachwytu nad początkiem jesieni. "Etap przyjaźni", gdzie jedziemy dla samej przyjemności, zamknięcia sezonu i przyjemnego, wrześniowego słońca. To znaczy: ja tak robię, inni niekoniecznie.
Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.
Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.
Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.
Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.
Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!
To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.
Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.
Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?
Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.
Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.
Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.
Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.
Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?
Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.
Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.
Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...
Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!
Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.
Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.
Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!
Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.
Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?
Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.
Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.
Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.
Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.
A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.
Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.
Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.
Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.
W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.
Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.
Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.
Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.
Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.
Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.
Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.
Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.
W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...
Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...
Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.
W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!
Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.
Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!
We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.
Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!
Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.
Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?
Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!
Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.
Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.
Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.
Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.
Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!
To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.
Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.
Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?
Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.
Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.
Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.
Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.
Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?
Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.
Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.
Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...
Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!
Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.
Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.
Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!
Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.
Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?
Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.
Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.
Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.
Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.
A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.
Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.
Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.
Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.
W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.
Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.
Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.
Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.
Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.
Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.
Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.
Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.
W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...
Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...
Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.
W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!
Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.
Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!
We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.
Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!
Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.
Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?
Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!
- DST 936.11km
- Czas 41:06
- VAVG 22.78km/h
- Sprzęt Czorny
Poniedziałek, 3 września 2018
Kategoria < 25km, do czytania, ze zdjęciem
Vetu-skrzyp-rilo
Gdy pije się alkohol, to nie wolno jeździć na rowerze. Ale nikt nie powiedział, że na miejsce nie wolno dostać się na rowerze, jeszcze będąc w stanie niewskazującym na absolutnie nic. Mając to na uwadze, zostawiłem rower pod pracą, a sam ruszyłem na poszukiwania roweru miejskiego.
Zrobiłem z buta jakieś półtora kilometra, odwiedzając jedną stację (i dwie wirtualnie, przez aplikację), by dowiedzieć się, że: (1x) są dwa rowery, ale z pękniętymi dętkami i (2x) nie ma rowerów. Dopiero trzecia stacja przy Żelaznej miała rower, ale... akurat nie można było go wypożyczyć. Obok stał drugi i ten... można było wypożyczać.
Przednie koło miał w ósemkę, co pomagało skupić uwagę. Coś nieustannie obcierało przy każdym obrocie koła lub korby, a do tego ta część, którą zwykle się wsadza w stację, trzymała się tylko na jednej śrubie i latała prawie luzem.
No ale nie takie trasy pokonywaliśmy, prawda?
Pomijając ten fragment, w którym wspomniana, latająca luzem część, prawie wpadła mi w szprychy (i raz, na postoju, zblokowała koło), to było całkiem przyjemnie. Ostatnie przejście, przed rondem De Gaulle'a, przeszedłem z przyjemnością zsiadłszy z roweru. I wtedy mnie uwieczniono, jako przykład dla kolejnych pokoleń.
Wrzuciłem rower w stację, zaświeciło się zielone światełko i poszedłem sobie.
Czy na tym może skończyć się przygoda? Otóż... za jakieś trzy godziny otrzymałem SMS-a, z którego wynikało, że moje wypożyczenie roweru... wciąż trwa. Najwyraźniej zielone światełko nie było wystarczająco zielone i nie odbiło się w systemie. Na szczęście wystarczyło ustne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji i mogłem wrócić do chłodnego piwa.
Zrobiłem z buta jakieś półtora kilometra, odwiedzając jedną stację (i dwie wirtualnie, przez aplikację), by dowiedzieć się, że: (1x) są dwa rowery, ale z pękniętymi dętkami i (2x) nie ma rowerów. Dopiero trzecia stacja przy Żelaznej miała rower, ale... akurat nie można było go wypożyczyć. Obok stał drugi i ten... można było wypożyczać.
Przednie koło miał w ósemkę, co pomagało skupić uwagę. Coś nieustannie obcierało przy każdym obrocie koła lub korby, a do tego ta część, którą zwykle się wsadza w stację, trzymała się tylko na jednej śrubie i latała prawie luzem.
No ale nie takie trasy pokonywaliśmy, prawda?
Pomijając ten fragment, w którym wspomniana, latająca luzem część, prawie wpadła mi w szprychy (i raz, na postoju, zblokowała koło), to było całkiem przyjemnie. Ostatnie przejście, przed rondem De Gaulle'a, przeszedłem z przyjemnością zsiadłszy z roweru. I wtedy mnie uwieczniono, jako przykład dla kolejnych pokoleń.
Wrzuciłem rower w stację, zaświeciło się zielone światełko i poszedłem sobie.
Czy na tym może skończyć się przygoda? Otóż... za jakieś trzy godziny otrzymałem SMS-a, z którego wynikało, że moje wypożyczenie roweru... wciąż trwa. Najwyraźniej zielone światełko nie było wystarczająco zielone i nie odbiło się w systemie. Na szczęście wystarczyło ustne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji i mogłem wrócić do chłodnego piwa.
- DST 2.70km
- Czas 00:13
- VAVG 12.46km/h
- Sprzęt Cuś innego