Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

ze zdjęciem

Dystans całkowity:17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:723:47
Średnia prędkość:23.80 km/h
Maksymalna prędkość:76.32 km/h
Suma podjazdów:37224 m
Maks. tętno maksymalne:191 (98 %)
Maks. tętno średnie:160 (82 %)
Suma kalorii:68616 kcal
Liczba aktywności:125
Średnio na aktywność:137.82 km i 5h 47m
Więcej statystyk
Sobota, 31 lipca 2021 Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem

Na Slovensku a v Čechách z Koniem Rafałem

Przepraszam za link do fejsbunia, ale jak się kliknie, to tam będą literki i obrazki. Serio!


  • DST 152.04km
  • Czas 06:32
  • VAVG 23.27km/h
  • VMAX 74.88km/h
  • K: 21.0
  • HRmax 191 ( 98%)
  • HRavg 152 ( 78%)
  • Kalorie 3298kcal
  • Podjazdy 2042m
  • Sprzęt Czorny
Niedziela, 25 lipca 2021 Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem

Aktywne kibicowanko

Opis i fotki na Fejsbóczku.


  • DST 145.04km
  • Czas 06:33
  • VAVG 22.14km/h
  • VMAX 65.52km/h
  • K: 26.0
  • Kalorie 3076kcal
  • Podjazdy 1922m
  • Sprzęt Czorny
Wtorek, 29 czerwca 2021 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, ze zdjęciem

Na patelni

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby od razu po pracy wyjechać prosto w ten rozgrzany świat... ale to uczyniłem. Na wstępie przytulne 30, które na wioskach wzrosło do 31,6 stopnia. Serce mi nie podziękowało, im dalej w czas, tym mocniej musiało pracować, ratując mnie przed przegrzaniem...

Odwiedziłem sobie nowy asfalt do Łaźniewa, przeciąłem Witki i prosto do Leszna. Powrót przez zadrzewione okolice Mariewa nie był jakoś zauważalnie chłodniejszy. Tak, zdecydowanie było za ciepło, dwa duże bidony starczyły na styk.

Przez Zaborowem zostaję postrzelony... przez trzmiela. W oko. Że należy nosić okulary? No... czasem by się przydały.


Ostatki starych znaków w Łaźniewie.
  • DST 62.19km
  • Czas 02:03
  • VAVG 30.34km/h
  • VMAX 41.40km/h
  • K: 29.0
  • HRmax 180 ( 93%)
  • HRavg 160 ( 82%)
  • Kalorie 1341kcal
  • Podjazdy 92m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 11 czerwca 2021 Kategoria < 50km, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Wszystkiego tęczowego




  • DST 25.66km
  • Czas 00:57
  • VAVG 27.01km/h
  • VMAX 36.72km/h
  • K: 15.0
  • Kalorie 493kcal
  • Podjazdy 85m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 4 czerwca 2021 Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Świętokrzysko-małopolskie gminobranko (2)

Czego nie potrzebujemy rano? Dokładnie. Pobudki. Jest zupełnie zbędna, szczególnie gdy śpimy po bardzo ciepłym dniu i nadchodzi kolejny ciepły dzień.

Tym razem nie popełniamy błędu. Smarowanko kremem z samego rana, szybka kawa i można ruszać.


Poranne ciepełko jeszcze nie przyatakowało.

Tego dnia mamy do zrobienia mniej kilometrów, a lądujemy w maleńkiej wioseczce, w której nie ma sklepu, więc logika nakazuje, żeby jechać niespiesznie, by na samym miejscu wylądować pod wieczór. Dlatego też uznajemy, że nie ma co jej słuchać. Rozleniwianie się w ciepłe dni nigdy nie popłaca.

Pierwszy Orlen zaliczamy w Dziekanowicach. Pijemy kawę, coś chłodnego i ruszamy dalej. Czeka na nas... podjazd dnia.


Raptorek w ogrodzie. I widać, że porządni, prowspólnotowi ludzie tu mieszkają.

Podjazd do miejscowości Dosłońce jest nawet syty. A przynajmniej musimy go tak traktować, bo to najwyższa hopka dzisiaj - 3 km pod górę. Potem będą tylko same zmarszczki...


Na górze faktycznie jest raczej "do" słońca.

Na zjeździe mijamy Racławice (te Racławice), mijamy pomnik Głowackiego w pobliskich Janowiczkach i przez chwilę nawet poruszamy się Szlakiem Insurekcji, który prowadzi turystów przez te rejony. Aaaale nie patrzymy, nie czytamy, teren jest pięknie pofałdowany, jest gdzie zawiesić wzrok, zwłaszcza że...


Jakieś górki widać w oddali!

W końcu jednak dobre się kończy i ruszamy prawie płaskim terenem na 12 km prawie prost pod wiatr. Robimy tylko jedną niewielką odbitkę w Nowym Brzesku, żeby zobaczyć...


O, Wisła!

Potem dalej wjeżdżamy w jakiś pofałdowany teren, gdzie w sumie Hipcia mi zaraz zwiewa, na pierwszej hopce i... no w sumie mógłbym ją doganiać na zjazdach, ale jakoś mi się nie chce i jeżdżę za darmo z tych górek, bez nadmiernego pedałowania.


Pewnie zaraz będzie górka i stracimy kontakt wzrokowy...

Końcówka trasy jest po płaskim. Nocleg mamy w miejscowości Wał-Ruda, u Zosi. Jeśli wydaje się Wam, że mieszkanie jest zasypane różnego rodzaju "gadżetami", jakie pamiętamy raczej z lat 80 i 90... to jest to tylko ułamek tego, co tam faktycznie jest. Hipcia znalazła np. zastawę (chyba kompotową), którą miała w domu rodzinnym na przełomie lat 80 i 90.

Właścicielka jest bardzo miła, wskazuje nam pokój, daje klucz i w zasadzie poza krótką pogawędką nie narzuca się (dla nas to bardzo cenne, lubimy takich ludzi!). Robimy jeszcze krótką wycieczkę do sklepu w kierunku "jutrzejszym" (rozpoznanie bojem porannej trasy) i można w końcu oddać się kontemplacji wszystkich miśków, gadżetów i innych takich. I obejrzeć meczyk siatkówki.

Do snu usypiają nas: czujnie patrząca Matkaboska Wyszywana, Błogosławiona Karolina Malowana i Dzieciątko Jezus w żłóbku Gliniane.


  • DST 183.10km
  • Czas 07:29
  • VAVG 24.47km/h
  • VMAX 69.48km/h
  • K: 24.0
  • HRmax 165 ( 85%)
  • HRavg 126 ( 65%)
  • Kalorie 3198kcal
  • Podjazdy 1198m
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 3 czerwca 2021 Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Świętokrzysko-małopolskie gminobranko (1)

Jak to się zaczynało? A, wiem. Pewnego razu, rano, w Kielcach, wsiedliśmy na rower.

Dalej nie było z górki, bo sama trasa zaczęła się od najwyższego podjazdu tego dnia. I tak trochę przekornie, bo mieliśmy jechać na południe, więc zaczęliśmy od kierunku na północ. Na pierwszym podjeździe mija nas dwóch chłopaków, ruszających na poranny trening.


Podścigiwanie się na podjeździe.

Kawałek dalej podjazd się kończy i ruszamy szerokim łukiem na zachód. Ale zanim gdziekolwiek się rozpędzimy, tuż za Zagnańskiem rzuca się nam w oczy taki oto sędziwy obywatel, który z właściwą swojemu wiekowi swobodą siedzi i cieszy się wiosennym słońcem.


Ostatni raz przy Bartku byłem na wycieczce klasowej około trzydziestu lat temu...

Dalej kończą się atrakcje, zaczyna się napychanie brzuszka świeżymi, cieplutkimi gminami. Wiosenne słońce leniwie wschodzi, kilometry nawet wchodzą, widoki cieszą oczy...


No aż się nie chce jechać...

Wiatr nie rozpieszcza. Wieje jakoś z północnego wschodu, więc o ile jeszcze przez fragment trasy pomaga, o tyle na długiej prostej na Busko-Zdrój bardzo przeszkadza. No ale przecież się wcale nie ścigamy...


Obywatelka pomyliła asfalty.


Oczywiście, zgodnie z tradycją czerwcowych wyjazdów, nie mogło obyć się bez kwiatów rzucanych nam pod koła. Niestety, na wioskach panował spokój, ewentualnie trwały jakieś msze, nawet ołtarzy nie było. I nagle, gdy już się wydawało... (szczegółowy komentarz pominę)


Wtem!

Słońce rozpieszczało. Stacje trochę rozleniwiały (ale tylko trochę, bo w środku, w chłodzie, średnio było jak posiedzieć, a w cieniu było również ciepło, więc lepiej jechać). Poza tym - po co odpoczywać, skoro dzień taki piękny?


I tak trzeba żyć.


I tak też.

Zakupy na noc robimy w Stopnicy. Najpierw zahaczamy o tamtejszy rynek (bo może będzie taniej niż na stacjach), potem... uzupełniamy na stacji to, czego nie kupiliśmy w sklepie.


Ukryty selfiak w szybie.

Potem jeszcze tylko kilka kilometrów i już wjeżdżamy do ostatniej tego dnia gminy. Wydawać by się mogło, że Solec-Zdrój, miejscowość uzdrowiskowa, będzie miało przynajmniej jakiś sklep lub może, może, coś gotowego do jedzenia do wyboru... nie. W całej wsi jest czynna tylko jedna restauracja... ale mają jedzenie. Najedzeni wałkujemy się pod górkę do hotelu. Tam można się zrelaksować i odpocząć przed kolejnym dniem. Obok cmentarz, sąsiedzi będą spokojni w nocy...


Ostatnia gmina dnia pierwszego.


  • DST 183.63km
  • Czas 07:20
  • VAVG 25.04km/h
  • VMAX 54.36km/h
  • K: 23.0
  • HRmax 170 ( 88%)
  • HRavg 133 ( 68%)
  • Kalorie 3087kcal
  • Podjazdy 1181m
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 25 lipca 2020 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Góralstwo Romantyczne

Tak naprawdę, to wcale nie miałem tu jechać. W planie był Beskidzki Zbój, ale... okazało się, że pandemia pokrzyżowała plany, Zbója nie ma, jest MP, ale za to w Beskidach. Więc: jest okazja pojeździć po górach w podobnym terminie, jak planowaliśmy... Trasa prowadziła pętlą po terenach górskich i podgórskich, dając do dyspozycji przyjemną dawkę przewyższeń i gwarancję, że płaskie odcinki byyyyć mooooże napotkamy jedynie na jakichś mostach i kładkach.

Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...

Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".

W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...

Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!

Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...

Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.

Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.


Pękł i sobie leży.

W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...

W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.


W drodze na Krowiarki.

Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.


Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)

Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.

Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.

Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).

Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.


Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...

W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.

Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.

Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.

Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.

Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.


I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)

Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.

  • DST 498.12km
  • Czas 21:39
  • VAVG 23.01km/h
  • VMAX 68.76km/h
  • K: 19.0
  • Kalorie 10068kcal
  • Podjazdy 7022m
  • Sprzęt Czorny
Niedziela, 14 czerwca 2020 Kategoria < 25km, ze zdjęciem

Tour de Suwałki and jezioro and naleśniki and dworzec



  • DST 18.43km
  • Czas 01:07
  • VAVG 16.50km/h
  • VMAX 40.32km/h
  • K: 15.0
  • Kalorie 294kcal
  • Podjazdy 107m
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 13 czerwca 2020 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Podlaskie gminy 3: pod wiatr i chłodniej

Po dniu takiego upału, jaki był wczoraj, przyjąłem z ulgą poranne temperatury w okolicach dziewiętnastu stopni. Wiatr... wiał w twarz. Po prostu w twarz. Do tego był mocniejszy niż wczoraj, ale co począć, czasem jest tak, że zawsze pod wiatr.

Dość szybko robię przerwę na założenie rękawków, bo robi się niepokojąco chłodno. Równie szybko i znienacka atakuje nas Orlen w Stawiskach, którego nie mieliśmy na rozpisce... Wypadł na dwudziestym szóstym kilometrze, ale zaskakującemu Orlenowi nie zagląda się w ekspres do kawy.

Po kawie sytuacja nie polepszyła się: nadal mieliśmy pod wiatr, nadal niebo było całe zasnute chmurami (to akurat plus, po wczorajszym ukropie), kilometry zjadały się powoli (zwłaszcza że krótkich podjazdów było sporo: na podjeździe jechało się wolno, bo podjazd, na zjeździe wolno, bo hamował wiatr).

Robimy przystanek jeszcze przy jakimś sklepie, gdzie kupujemy Pepsi, łapiemy krótki fragment na Olecko z wiatrem w plecy i już, z zaskoczenia, atakują nas Suwałki. Atakują swoją bardzo szeroką siecią dróg rowerowych (w zasadzie przy większości dróg była albo DDR, albo DDPiR), więc korzystamy z niej ile można, meldujemy się w motelu i ruszamy na podbój miasta. Konkretnie to kończy się na pizzy i naleśnikach, ale niech będzie, że "podbój".


Rynek w Stawiskach widziany z ławeczki na której piliśmy kawę.


Bez bruku to się nie liczy.


Zjazd (oczywiście pod wiatr).


Inny zjazd. Też pod wiatr.


Przystanek.


  • DST 219.65km
  • Czas 09:18
  • VAVG 23.62km/h
  • VMAX 55.08km/h
  • K: 19.0
  • Kalorie 4358kcal
  • Podjazdy 1559m
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 12 czerwca 2020 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Podlaskie gminy 2: pod wiatr i gorąco

Jeśli wczoraj myślałem, że było gorąco, to dzisiaj zmieniłem swoje zdanie. Już poranek był tak ciepły, że nie czuć było porannej wilgoci, a niektóre lasy pachniały nawet nie tyle rankiem, co słońcem i obietnicą tego, co nadejdzie.

Po drobnych problemach z korbą, pokonujemy kilka pagórków i na tym, gdzieś w okolicach Wizny (tak, tej Wizny), skończył się dobry asfalt. A w zasadzie skończyło się cokolwiek, co można było nazwać "asfaltem". Odtąd, do końca dnia, jechaliśmy praktycznie po dziurach, albo jakiejś tarce, albo czymś tego typu. Oczywiście wiatr obrócił i dziś dla odmiany nie wieje tak, jak wczoraj, tylko tak, żeby stale jakoś przeszkadzać i wiać pod kątem.

Przeciąwszy Narwiański Park Narodowy stajemy na obiad w Złotorii, na jakimś przyekspresowym parkingu dla tirów, gdzie jemy porządny obiad i odpoczywamy trochę w cieniu i klimatyzacji. Jest zdecydowanie najcieplejszy dzień od dawna, słońce parzy tylko po wyjściu z cienia, a my... a my dodatkowo mamy lekkie oparzenia po wczorajszej jeździe (hej, no, krem jest dla słabych, stosuje się go dopiero na różowe!).

Dalsza część jazdy to wkurzanie się na asfalty, bruki, wiatr, asfalty i wiatr. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem tak paskudny dzień, że złożyło się do kupy wszystko: i dziury, i wiatr, i temperatura... Do tego w połowie trasy przeskakuje mi coś w nadgarstku i od tej pory rękami udaję Szopena, zmieniając chwyty co kilka minut, szukając tego jednego, w którym być moze nie będzie bolało.

Gdy już myślałem, że gorzej nie będzie, po skręcie z krótkiego, równego odcinka drogi wojewódzkiej, pojawił się przed nami odcinek przez Biebrzański PN, prowadzący do Jedwabnego. Ten asfalt był prawdopodobnie starszy od tego parku, robiony metodą wywalania łopatą kupy asfaltu z przyczepy i ubijania go drugą łopatą na ziemi...

W Jedwabnem krótkie zakupy i historia pana, który się przypałętał w alkoholowym spacerze; historia, która zawierała wszystko, co najsmutniejsze: dobrą pracę i widoki na przyszłość, a potem nagły zwrot akcji, alkoholizm i powolne staczanie się do zera, brak perspektyw w maleńkim miasteczku na Podlasiu, picie niemalże z nudów i polskie realia pracy za kilkanaście złotych na godzinę jako pomocnik majstra (ale z obowiązkami majstra). Pan wkrótce oddala się przed siebie, w sobie znanym kierunku, my kierujemy się z powrotem na Łomżę, łapiemy fragment szutru, po czym kładziemy się spać w jakimś weselno-tirowym motelu przy drodze wojewódzkiej.


Pagórek.


Bruk przy zamku w Tykocinie.


Gmina Knyszyn w trakcie zaliczania.


Kamyki pozlepiane smołą. To tylko wygląda jakby było równe.


... a to chyba jeden z lepszych fragmentów asfaltu z tego dnia.


...i szuterek na koniec.




  • DST 216.84km
  • Czas 09:10
  • VAVG 23.66km/h
  • VMAX 46.44km/h
  • K: 26.0
  • Kalorie 3274kcal
  • Podjazdy 1089m
  • Sprzęt Stefan

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl