Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 19 sierpnia 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Do Przemyśla
Powrotna, niespieszna wycieczka przez góry, doliny, pagórki... A na koniec, w odległości spaceru od dworca, dzban piwa Perła.
- DST 110.95km
- Czas 04:02
- VAVG 27.51km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 18 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, transport, ze zdjęciem, trening
Bieszczadzkie gmin zaliczanie
Krótka pętla po przewyższeniach, by złapać dwie brakujące (i dziurawiące) gminy.
- DST 74.04km
- Czas 02:43
- VAVG 27.25km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 9 sierpnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Warszawskie sztajfy
"Ufam, że wymaksowałeś przewyższenia", napisał Michał.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
Jak wszyscy wiemy, Warszawa, największe miasto polskiego przedgórza, stoi podjazdami. Można tu znaleźć wszystko: od krótkich, rozgrzewkowych wręcz hopek, przez większe, konkretne podjazdy, aż do nakrywających, wieloprocentowych sztajf. Od dłuższej chwili kusiła mnie alitimetrowa lista najtrudniejszych podjazdów w okolicy Warszawy, więc w końcu postanowiłem usiąść i ją narysować. Przy pomocy wspomnianego Altimetru, stravowych segmentów, oraz podań i klechd ludowych, skonstruowałem trasę, która wiodła z północy na południe, przez wszystkie najtrudniejsze i część łatwiejszych, ale niewiele trudnością ustępujących podjazdów.
Wbrew pozorom, lista chętnych do tak poważnej wyrypy nie pękała w szwach. Ktoś uznał to za głupi pomysł, komuś się nie chciało... koniec końców, pojawił się jeden chętny: Michał, człowiek, który nie boi się żadnego wyzwania.
Spotkaliśmy się późnym popołudniem, w okolicach centrum. Po szybkim transferze na północ, zaczęliśmy od pierwszego wyzwania: ulica Podleśna. Zaczynająca się od twardego i trzymającego jednego procenta, w połowie półtorakilometrowej męki wznosi się do mocnych pięciu procent, by zakończyć niewielkim wypłaszczeniem w okolicach ulicy Marymonckiej.
Podjazd ulicą Krasińskiego był lekką ulgą dla wstępnie zakwaszonych nóg, ale najmocniejszym wyzwaniem tej części wyprawy była ulica Sanguszki, pierwszy z oznaczonych na altimetrowych tabelach podjazdów. Mimo, że w tej tabeli zajmuje dalekie, dwudzieste drugie miejsce, nie można odmówić mu trudności: trzyprocentowy początek został chytrze przedzielony światłami, co wymusiło na nas start pod górę i mozolne nabieranie prędkości na prawie jednoprocentowej końcówce po ulicy Konwiktorskiej. Tu, pod pozorem uporządkowania bagażu, poprosiłem o chwilę przerwy, na złapanie oddechu i wyrównanie tętna.
Kolejnym punktem programu, był, zaplanowany w ostatniej chwili, zjazd i podjazd ulicami Długą i Mostową. Końcówkę tego zjazdu stanowi ulica Boleść, co, zważywszy na to, że trasa poprowadzona jest po bruku i nie są to, bynajmniej, zwykłe kocie łby, brzmi znamiennie. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałem, że źle przygotowałem się do tej wyprawy i zabrałem nie ten rower: Michał zabrał swojego gravela i po prostu mi odjechał, podczas gdy ja, na cienkich oponkach 23c, walczyłem z każdym kamieniem i każdą nierównością.
Przebiwszy się przez remontowaną Miodową, Nowym Zjazdem udaliśmy się prosto w objęcia kolejnego brukowego sektora, by dowiedzieć się, że zmyliliśmy trasę. Uratowawszy się przejazdem chodnikiem pod prąd i stromy zjazd po ledwo widocznej ścieżce, podjechaliśmy do podnóża ul. Bednarskiej.
Ostatnio oglądałem film z Memoriału Królaka, gdzie widziałem, jak warszawska, kolarska społeczność, z wielkim zaangażowaniem dopingowała i wspierała kolarzy. Cieszyłem się więc, że i mi dane będzie zmierzyć się z tym srogim podjazdem, bardzo szybko jednak, po raz wtóry dzisiaj, uświadomiłem sobie ułomność zabranego na tę eskapadę roweru. Brukowana wielkimi, nierównymi waflami droga, po raz kolejny dała mi możliwość obserwowania, jak Michał, pewnie nawet nie zauważając nierówności, szybko mknie do szczytu. Na górze z ulgą przyjąłem fakt, że to był już ostatni tak wymagający, brukowy sektor.
Kolejny czaił się tuż za rogiem: ulica Karowa, brukowana już kocimi łbami, była mniej wymagającym przeciwnikiem. Dojechawszy do Krakowskiego Przedmieścia zawróciliśmy i puściliśmy się w szalony zjazd, tylko po to, by po krótkim odsapnięciu na ul. Browarnej, stanąć oko w oko z najpoważniejszym wyzwaniem tego dnia: Oboźną.
Najtrudniejszy, wg Altimetru, podjazd znajdujący się w granicach miasta. Pięćset metrów cierpienia, które praktycznie od początku atakuje nogi srogimi pięcioma procentami, by po chwili wydrzeć z płuc ostatni oddech i zakwasić mięśnie ud hardymi dziesięcioma. Pod pomnik Kopernika dojechałem już kompletnie wyczerpany, zganiając wirujące mi przed oczami mroczki, podczas gdy pracujące jak miechy kowalskie płuca rozpaczliwie walczyły o każdy mililitr tlenu.
Gdy już myślałem, że uspokoiłem się wewnętrznie i ciało przestało walczyć o przetrwanie, w drodze pod Tamkę na drodze stanęła nam znowu ta sama droga. Byłem przekonany, że to inny podjazd, więc, nieświadom wyzwania, rzuciłem "jedźmy!". Michał, zmęczonym głosem, wytłumaczył mi, że tu już byliśmy, po czym rzucił: chodź, pojedziemy tak, jak idzie Pętla Kopernika. Próbowałem protestować, ale było już za późno. Przejechaliśmy krótszy, stumetrowy fragment, a ja czułem, jak moje ciało coraz bardziej umiera. Na szczęście skręciliśmy w Dynasy i puściliśmy się w szalony zjazd. Serio, szalony.
Rozumiem, że można tu robić trening kolarski. Co prawda wąska, nierówna i zastawiona autami uliczka w samym centrum miasta średnio się na to nadaje, ale sam pomysł puszczania tamtędy punktowanego treningu (tak, do pewnego czasu Pętla Kopernika była nieformalnymi zawodami) brzmi niewiarygodnie abstrakcyjnie.
Nie miałem czasu, by się nad tym pochylić, bo za rogiem czaiło się kolejne wyzwanie: Tamka, numer 12 na Altimetrze. Pasy rowerowe, spacerujący po nich piesi i ruch samochodowy. Po raz kolejny wytrzeszczone oczy, widok przedniego koła i płuca pracujące jak miech akordeonu, rwane pojedynczymi akordami zwolnień i przyspieszeń.
Po zjechaniu z Tamki nasz pierwotny plan zakładał dotarcie na Foksal. Nawet jest tam segment i prowadzi tamtędy, wg RwGPS, droga rowerowa. Szkoda tylko... że po schodach. Wyjechaliśmy tyle, ile się dało, po stromych, parkowych ścieżkach i wróciliśmy na Solec.
Czas przemieścić się w okolice Ujazdowa: na pierwszy rzut idzie ul. Książęca. Michał zapodaje pod górę zdrowe tempo, siadam na kole i patrzę, jak wzrasta cyfra aktualnego przewyższenia. Końcówka to już harde cztery procent, słyszę szczękanie mojego suportu, widzę, jak potężne plecy Michała w walce o życiodajny tlen niemalże dwukrotnie powiększają swoją objętość, wizg łańcuchów, protestujących przeciw przykładanej na nie mocy, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, ale w końcu jest! Stoimy na światłach, oszołomieni walką i patrzący ze zdziwieniem na fakt, że świat nadal żyje: samochody jeżdżą, spacerowicze chodzą, ba, przed nami przejeżdża nawet ktoś na miejskim Veturilo, nieświadom faktu, że właśnie pokonaliśmy kolejne sześćset metrów morderczego podjazdu!
Regenerując i rozluźniając mięśnie zjeżdżamy Myśliwiecką, tylko po to, by po chwili zmierzyć się z nią oko w oko. Jedno oczko w rankingu wyżej od pokonanej przed chwilą Karowej, czyli bezlitosne siedemset metrów czystej mocy, gdzie po raz kolejny świat widziany tylko w odcieniach szarości, błędny wzrok przenoszony z przedniego koła na asfalt i z powrotem, a na liczniku nieubłaganie pojawiająca się cyfra "5". Pięć procent!
Jeśli ktoś choć odrobinę zna kolarską mapę Warszawy, to zapewne już wie, co musiało być kolejnym punktem na naszej mapie przewyższeń. Diament w koronie podjazdów Warszawy, perła szlaków warszawskich szosowców, mekka górali i amatorów mocnych wrażeń: Agrykola!
Rzuciłem się w nią jak stęskniony podróżnik w objęcia znalezionej przy szlaku karczmy: pchnąłem w pedały i uderzyłem. Jak zwykle, bezlitosne, sześcioprocentowe nachylenie, zrobiło swoje, kolejne wyszarpywane z trudem metry, kolejne chwile walki i wyczekiwanie na szczyt, tak bliski, ale jednocześnie tak odległy. Malejąca cyfra wskazująca generowane waty uświadamiała mi, że z każdą chwilą tracę siły, że jeszcze chwila, a upragniony koniec nigdy się nie przybliży i pozostanie na zawsze daleko, owiany górską mgłą, podczas gdy ja zostanę na wieki na jej zboczach. Na szczęście z każdym oddechem, każdym obrotem korby i każdym szelestem łańcucha, zbliżałem się do celu, który w końcu osiągnąłem! Ogarnęły mnie radość, niedowierzanie, łzy w kącikach oczu. Równie wzruszony Michał wytarł dyskretnie oczy rękawem kolarskiej koszulki i wskazał dalszy cel, bo musieliśmy pamiętać, że rozczulenie nie mogło nam przysłonić tego, że do zrobienia pozostało tak wiele! Teraz czekał na nas etap mokotowski.
Na pierwszy rzut bierzemy ulicę Goworka. Z niemałym trudem wygrywamy walkę na finiszu z innym, jadącym tamtędy kolarzem, po czym, odpocząwszy podczas zjazdu piękną, ruchliwą ulicą Puławską, przecinamy park Morskie Oko, zdobywając tam kilka kolejnych metrów w pionie. Parkowe ścieżki wymusiły na nas wolną i ostrożną jazdę, dzięki czemu nie zużyliśmy niezbędnych nam do kolejnego wyzwania zasobów.
Ulica Dolna to kolejne bestialskie pięćset metrów bólu. Stojące, nagrzane, letnie powietrze parzyło płuca, gdy gwałtownie wciągaliśmy je, po raz kolejny bezpardonowo uderzając w jęczące pod naporem korby. Niewielki zjazd Belgijską, zjazd po schodach, przecięcie parku i szutry ulicy Piaseczyńskiej pozwoliły odpocząć jedynie symbolicznie. Na naszej drodze stanęła ulica Idzikowskiego; sroga sztajfa, którą pokonujemy bez rozpędu, spokojnie, w okolicach 17 km/h. Zjeżdżamy Dolną, którą, oczywiście, przecinały światła, a potem drogą rowerową docieramy do podnóża Belwederskiej.
Na horyzoncie widzieliśmy już koniec tej wymagającej wyrypy, ale, niestety, bezlitosna mapa ciągle wpychała nam przed oczy kolejne punkty na naszej trasie. Belwederska, kolejny podjazd z listy Altimetru, numer piętnaście w rankingu. Sztywny jeden procent podprowadził nas przez chwilę, po czym znowu sięgnęliśmy pięciu procent. Do tego, chwilę wcześniej, z terenu ambasady Rosji wyjechał samochód, który wymusił na nas zwolnienie; kompletnie nieświadom naszej walki Rosjanin po prostu stanął nam na drodze! Na szczęście udało się go bez większych przeszkód ominąć, a gdy po chwili znowu zaszumiał nam w uszach pęd powietrza, uznałem - do tej pory jadąc na kole Michała - że zaatakuję. Bez większych problemów ominąłem go i wystrzeliłem do przodu. Już widziałem szczyt, już prawie na nim byłem, gdy Michał, co muszę z bólem przyznać, zachował się bardzo nieelegancko i bardzo niesportowo: nie potrafiąc, jak mężczyzna, uznać swej porażki na tym rzeźnickim podjeździe, wziął i wyprzedził mnie przed samym szczytem!
Nie mogłem tego przeżywać zbyt długo, bo oczom moim ukazało się znowu delikatne piękno Agrykoli. Zjechaliśmy nią na dół, po czym skierowaliśmy się na ul. Bartycką. Kilka metrów sypkiego żwiru, kostka, po czym prowadzący mnie Michał odbija między drzewa. Wydeptana, wyjeżdżona ścieżka i pierwszy faktyczny szczyt, który dzisiaj zdobędziemy. Kilka razy uślizgnęło mi się koło, oparzyłem się nawet pokrzywą, ale niepomny tego parłem naprzód, starając się nie stracić za dużo do kolegi, który wyciągał ze swojego gravela ile tylko mógł. W końcu dotarliśmy na sam koniec: Kopiec Powstania Warszawskiego!
Zjechaliśmy w sposób łączony: trochę ścieżką, trochę po schodach, trochę po żwirze, po czym udaliśmy się do sklepu, bo solidna praca doszczętnie wysuszyła nam bidony. Napełniwszy je i wypiwszy jednego radlera, ruszyliśmy dalej, w kierunku dwóch ostatnich celów.
Na pierwszy ogień poszła ulica Idzikowskiego. Tym razem udało się porządnie rozpędzić, więc, świadomi tego, że to już prawie koniec, zacisnąwszy zęby wgryźliśmy się w podjazd i utrzymaliśmy aż do końca. Wyskoczyliśmy przy Puławskiej i ruszyliśmy na południe, kierując się na ostatni punkt i drugi szczyt tej wycieczki: Kopę Cwila.
Ostatnie metry. Kapiący z czoła pot. Lepiące się do dłoni zabłąkane muchy. Oczy, szukające szczytu. Usta, łapiące każdy oddech. Tętniące bólem uda, łapiący w plecy skurcz, ostry ból, wdzierający się w napięty jak kamień kark. Wszystko to już przeszłość. Ostatni szczyt zdobyty. Zjeżdżamy po trawniku, stajemy na asfalcie, porównujemy wskazania urządzeń: na moim jest już pięćset metrów w pionie, Michałowi nieco brakuje, więc zaciska zęby, w oczach pojawia się mu determinacja, a ich kolor zasnuwa mgiełka berserkerskiego obłędu. Rzuca: "Poczekaj chwilę" i rusza ponownie pod górę. Gdy wraca, twarz rozjaśnia mu uśmiech ulgi. Licznik wskazuje już pięćset metrów.
Walka, ból, cierpienie, to już przeszłość. Wiemy, że ten wyjazd każdy z nas będzie długo wspominał, każdy rzeźnicki podjazd i techniczny, wymagający zjazd. Teraz jednak myślimy tylko o odpoczynku, na który bardzo zasłużyliśmy. Z tego miejsca każdy jedzie w swoją stronę: jeden na wschód, drugi na zachód. Kończy się dzień, kończy się trasa, legendy pozostaną na zawsze.
- DST 83.00km
- Czas 03:40
- VAVG 22.64km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 2 sierpnia 2018
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
W poszukiwaniu Byczysa
Jako że do Warszawy dojeżdżał Marcel, postanowiliśmy go też na chwileczkę przejąć i odwiedzić. Spotkaliśmy się z Tomkiem i czekaliśmy sobie, w cieniu, na ławeczce.
Już z daleka było widać kogoś jadącego typowym dla ultrazawodnika stylem: kilka ruchów na siodełku, podniesienie tyłka i tak w kółko. Gdy Marcel zbliżył się, okazało się, że już miał towarzysza - Ricardo. Zajechaliśmy pod PKiN, gdzie w międzyczasie dojechała jeszcze jedna zawodniczka - Erika.
Po chwili pojawił się też oko_strusia. Zjedliśmy z Marcelem śniadanie (tj. on jadł, my piliśmy kawę), gdy pojawiła się jeszcze dwójka wykopowych znajomych: Rdza i Masash.
No i co? No i tyle: Marcel pojechał w dalszą drogę, a my, z bólem serca, wróciliśmy do pracy...
Już z daleka było widać kogoś jadącego typowym dla ultrazawodnika stylem: kilka ruchów na siodełku, podniesienie tyłka i tak w kółko. Gdy Marcel zbliżył się, okazało się, że już miał towarzysza - Ricardo. Zajechaliśmy pod PKiN, gdzie w międzyczasie dojechała jeszcze jedna zawodniczka - Erika.
Po chwili pojawił się też oko_strusia. Zjedliśmy z Marcelem śniadanie (tj. on jadł, my piliśmy kawę), gdy pojawiła się jeszcze dwójka wykopowych znajomych: Rdza i Masash.
No i co? No i tyle: Marcel pojechał w dalszą drogę, a my, z bólem serca, wróciliśmy do pracy...
- DST 20.17km
- Czas 01:09
- VAVG 17.54km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 31 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Kibicowanie na trasie NC 4000
Po raz pierwszy miałem okazję wystąpić w tak nietypowej roli, gdy w ogóle nie startuję w jakimś wyścigu, ale, w zamian za to, idę kibicować. Ciekawie jest tak być z drugiej strony... muszę zastanowić się, czy wolę kibicować, czy się ścigać.
Na prowadzącego w wyścigu Karola czailiśmy się w grupie od rana, ale postanowił uprzejmie zaczekać, aż wyjdziemy z pracy i zafundował sobie długą przerwę w Łowiczu. W związku z tym postanowiliśmy się umówić pod Warszawą i wyjechać mu naprzeciw.
Na wstępie wyhasaliśmy się na terenach Pętli S8 i, wstępnie rozgrzani, ruszyliśmy (już razem z Mijahem) na umówione miejsce spotkania - rondo w Wieruchowie.
Tam dojechał Ricardo i, po krótkiej pogawędce, ruszyliśmy Karolowi naprzeciw.
Udało się też nam trafić na dobry moment i ustawić się w porę razem z naszym motywującym hasłem.
Dalej, już w większej grupie, odprowadziliśmy Karola pod PKiN, a stamtąd, odwiedzając jeszcze kawiarnię przy Placu Zamkowym, wróciliśmy do siebie.
Na prowadzącego w wyścigu Karola czailiśmy się w grupie od rana, ale postanowił uprzejmie zaczekać, aż wyjdziemy z pracy i zafundował sobie długą przerwę w Łowiczu. W związku z tym postanowiliśmy się umówić pod Warszawą i wyjechać mu naprzeciw.
Na wstępie wyhasaliśmy się na terenach Pętli S8 i, wstępnie rozgrzani, ruszyliśmy (już razem z Mijahem) na umówione miejsce spotkania - rondo w Wieruchowie.
Tam dojechał Ricardo i, po krótkiej pogawędce, ruszyliśmy Karolowi naprzeciw.
Udało się też nam trafić na dobry moment i ustawić się w porę razem z naszym motywującym hasłem.
Dalej, już w większej grupie, odprowadziliśmy Karola pod PKiN, a stamtąd, odwiedzając jeszcze kawiarnię przy Placu Zamkowym, wróciliśmy do siebie.
- DST 57.72km
- Czas 02:13
- VAVG 26.04km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 29 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kudłata Makowska
Na sam koniec przygody z okolicami Krakowa przygotowaliśmy sobie całkiem długą trasę, ale uznaliśmy, że nie ma sensu lądować w Krakowie późnym wieczorem i skróciliśmy ją do tylko dwóch głównych akcentów.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
- DST 85.68km
- Czas 03:49
- VAVG 22.45km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podkrakowskie gminy
Po nieudanej próbie wbicia się w pociąg, musieliśmy wrócić do samochodu i ustalić dalszy plan. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że na drogę i na trasę zabraliśmy pełną zakupów siatkę - którą trzeba dotachać na miejsce. Jakoś ruszamy: trochę DDR, trochę chodnikiem. W międzyczasie, zupełnie niespodzianie, łapie nas forumowy DiDżej i mamy okazję zamienić kilka słów.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
- DST 172.98km
- Czas 07:17
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 27 lipca 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Karpacki trochęHulaka
Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
- DST 209.58km
- Czas 08:40
- VAVG 24.18km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 22 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening, ze zdjęciem, szypko
Spokojna niedziela
Wybraliśmy się na wspólny wyjazd. Standardowymi drogami, w większości jadąc obok siebie, dotarliśmy do Leszna. Tam - pierwsza przerwa, bo Hipcia zauważyła rosnące przy drodze mirabelki i śliwki. Zatankowała sobie pełną kieszeń i ruszyliśmy dalej.
Kolejny przystanek zaplanował się w znanym sklepie w Gniewniewicach. Słońce rozkręcało się coraz bardziej, więc przyswoiliśmy sobie... lemoniadę, którą - pewnie ze względu na kolarzy - w sklepie schowano do lodówki. A potem jeszcze jedną, tym razem o innym smaku. A potem lody...
Do Śladowa dotarliśmy przez wał, stamtąd, przez Wolę Pasikońską do Kampinosu, gdzie... Tak, kawa i kolejna lemoniada. I bezalkoholowe. 1,5 litra produktów polskich browarów, a alkoholu nadal 0%.
Kolejny przystanek zaplanował się w znanym sklepie w Gniewniewicach. Słońce rozkręcało się coraz bardziej, więc przyswoiliśmy sobie... lemoniadę, którą - pewnie ze względu na kolarzy - w sklepie schowano do lodówki. A potem jeszcze jedną, tym razem o innym smaku. A potem lody...
Do Śladowa dotarliśmy przez wał, stamtąd, przez Wolę Pasikońską do Kampinosu, gdzie... Tak, kawa i kolejna lemoniada. I bezalkoholowe. 1,5 litra produktów polskich browarów, a alkoholu nadal 0%.
- DST 138.96km
- Czas 04:28
- VAVG 31.11km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 10 lipca 2018
Kategoria < 50km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Przypadkowo spotkany peleton
Na rower wybrałem się z misją. Od dawna widzimy na horyzoncie miasta coś, czego nie potrafimy zidentyfikować: znaleźliśmy kominy Huty, znaleźliśmy pylon Mostu Północnego, ale jedna rzecz - wyglądająca jak postawiony daleko duży "grzyb" - nie dawała nam, w pracy, spokoju.
Ruszyłem więc, okrążając Cmentarz Północny i przecinając Młociny, w poszukiwaniu tajemniczej budowli. Nie znalazłem. Jedynym, co może być podobne, był umieszczony na wysokim słupie trójstronny banner reklamowy Makro, ale on wydaje się za niski. No nic, musimy zdobyć lornetkę.
Doturlałem się do Arkuszowej, a potem ze smutkiem dowiedziałem się, że w Laskach trwa remont, w związku z czym najpierw czekałem kilka minut na wahadle, a potem żarłem pył wzbijany przez jadące przede mną samochody.
Już wracałem, gdy, w Lipkowie, zauważyłem wyskakujący na asfalt przede mną peleton. Niewielka grupka, około dziesięciu kolarzy. Nie miałem w planie gonienia ich, ale zanim się spostrzegłem, już za nimi zasuwałem. Początek był obiecujący, bo dopiero rozpędzali się po skręcie, ale później zauważyłem, że dystans między mną a grupą jakby przestał maleć... a brakło jeszcze stu metrów. Rzut oka na licznik wskazał, że jadę właśnie 42 km/h...
W zasadzie nie mogłem nic już zrobić. Odpuścić teraz to tak trochę głupio, bo po co się niby męczyłem? Przyspieszyłem i usiadłem grupie na kole. Dociągnąłem się do Babic z całkiem przyzwoitą prędkością, pod 40 km/h, tam pojechałem dalej, podczas gdy KGS (Kolarska Grupa Starobabicka) zawinęła się na standardowe miejsce postoju, na rynku w Starych Babicach.
Powrót przez Wieruchów (tu zrobiłem fotki).
Ruszyłem więc, okrążając Cmentarz Północny i przecinając Młociny, w poszukiwaniu tajemniczej budowli. Nie znalazłem. Jedynym, co może być podobne, był umieszczony na wysokim słupie trójstronny banner reklamowy Makro, ale on wydaje się za niski. No nic, musimy zdobyć lornetkę.
Doturlałem się do Arkuszowej, a potem ze smutkiem dowiedziałem się, że w Laskach trwa remont, w związku z czym najpierw czekałem kilka minut na wahadle, a potem żarłem pył wzbijany przez jadące przede mną samochody.
Już wracałem, gdy, w Lipkowie, zauważyłem wyskakujący na asfalt przede mną peleton. Niewielka grupka, około dziesięciu kolarzy. Nie miałem w planie gonienia ich, ale zanim się spostrzegłem, już za nimi zasuwałem. Początek był obiecujący, bo dopiero rozpędzali się po skręcie, ale później zauważyłem, że dystans między mną a grupą jakby przestał maleć... a brakło jeszcze stu metrów. Rzut oka na licznik wskazał, że jadę właśnie 42 km/h...
W zasadzie nie mogłem nic już zrobić. Odpuścić teraz to tak trochę głupio, bo po co się niby męczyłem? Przyspieszyłem i usiadłem grupie na kole. Dociągnąłem się do Babic z całkiem przyzwoitą prędkością, pod 40 km/h, tam pojechałem dalej, podczas gdy KGS (Kolarska Grupa Starobabicka) zawinęła się na standardowe miejsce postoju, na rynku w Starych Babicach.
Powrót przez Wieruchów (tu zrobiłem fotki).
- DST 44.20km
- Czas 01:26
- VAVG 30.84km/h
- Sprzęt Zenon