Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 20 maja 2018
Kategoria > 100km, do czytania, ze zdjęciem
Zezlotowo
Po całym dniu wypoczynku, relaksu, rozmów i spacerów, przyszedł czas na powrót do domu. Opuściliśmy gościnną bazę dość późno, bo ze dwie godziny po tym, jak z naszego domku wyjechali nasi współlokatorzy, którzy mieli ambitny plan strzelenia sobie trasy do Radomia. W międzyczasie wymieniłem linkę, zjadłem śniadanie i wypiłem dwie kawy. Planowałem jedną, ale okazało się, że mamy sporo czasu, więc jest czas na i drugą.
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
No i spoko.
Wyskrobawszy się do asfaltu, rzucilismy się prawie od razu na pierwszy podjazd. 150 metrów w górę, skategoryzowany przez Stravę jako podjazd czwartej kategorii. Było miło, ale milej było po drugiej stronie - dwa mocne zjazdy z jednym "ząbkiem" pośrodku, na których wyciągnąłem odpowiednio 71 km/h i 69 km/h.
Po przejechaniu zaledwie 14 km uznaliśmy, że robimy postój w Przemyślu. Kawa się sama nie wypije, a my mamy czas.
Przeprawa przez Przemyśl nie należała do przyjemnych, ale potem już było przyjemniej: krótka prosta w stronę Medyki, remontowany most zaraz za nią i, spowodowane przez ten remont, 10 km kompletnego luzu od samochodów.
Po chwili, zaliczywszy jedną, oporną gminę, wjechaliśmy na Green Velo. Takie coś betonowo-gruntowo-asfaltowo-żwirowe. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjeżdżał sakwiarz. Powiedziałem, że pewnie ktoś od nas i faktycznie - był to forumowicz wracający ze zlotu. Zatrzymaliśmy się zamienić dwa słowa i wtedy usłyszałem syk z okolic tylnego koła.
Techniczny postój potrwał nieco dłużej, wymieniłem dętkę i pożegnaliśmy się. Kolega ruszył na zachód, my - na wschód.
Dalsza podróż do Jarosławia to jeszcze jeden minięty forumowicz, pagórki, przyjemne podjazdy, mały ruch, jeszcze jedna kawa na Orlenie i postój na pizzy w Jarosławiu. Gdy właśnie wychylałem kufel piwa podjechał... tak, zgadliście.
Na tym przygoda się nie skończyła. Jechaliśmy z przesiadką, a tak się zdarzyło, że nasz pociąg się spóźnił. Drugi, którym mieliśmy dalej jechać, postanowił na nas nie czekać (centrala nie zgodziła się na skomunikowanie) i wskazano nam inny pociąg. Super: zamiast być o 23, będziemy (jeśli planowo) o drugiej. Po przymusowym, godzinnym postoju w Krakowie, cudem udało się nam wyszarpać miejsca siedzące i powiesić rowery na hakach (żeby było ciekawiej: wsiedliśmy w pociąg, który jechał z... Przemyśla. A odrzuciliśmy go, bo wg strony PKP nie przewozi rowerów). Do tego na miejscu okazało się, że konduktor z poprzedniego pociągu nie dopełnił formalności i delikatnie dano mi do zrozumienia, że formalnie, to ja jadę bez biletu. PKP - obsługa klienta na miarę XIX wieku.
W Warszawie byliśmy tylko z kwadransem opóźnienia. Pozostało tylko dojechać do domu...
- DST 111.63km
- Czas 04:24
- VAVG 25.37km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 13 maja 2018
Kategoria > 100km, szypko, do czytania, trening, ze zdjęciem
Umówieni na kawę
Planowałem na dzisiaj wycieczkę przez Wyszogród, ale okazało się, że Hipcia chce ruszyć chwilę po mnie i jest szansa, że się gdzieś umówimy po drodze. Skoro tak, to uznałem, że ruszę z zasadniczą częścią planu i odwiedzę nowy asfalt na odcinku Górki-Wilków, a potem zobaczę, jak stoję z czasem.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
Sam asfalt to efekt dopisania się przeze mnie do grupy na fejsie. W związku z tym, że KGS jeździ po tych terenach, co ja (właściwie: to ja jeżdżę po tych terenach, co oni), mam na bieżąco informacje związane z wydarzeniami, spotkaniami, problemami i przyjemnymi niespodziankami. Jedną z nich była właśnie nowa droga. Sama fotka, wrzucona przez jednego z kolarzy na grupę, wygląda zachęcająco.
Skoro tak, to trzeba to samemu sprawdzić. Ruszyłem z Warszawy i, wspomagany wiatrem, bardzo szybko dotarłem do Leszna (skoro wiało w plecy, dla towarzystwa nie mogłem odpuścić sobie fragmentu przez Witki). Stamtąd ruszyłem prosto na północ. Tuż za Lesznem zadzwoniła Hipcia, że właśnie rusza.
Dojazd z Sowiej Woli do Górek nie był zachęcający: wąski i dziurawy asfalt, który jednak da się znośnie jechać, ale potem... potem sama przyjemność. Powiem szczerze, że nie zachwyca mnie pomysł robienia asfaltów przez sam środek Puszczy (zwłaszcza, że poszedł - jeśli artykuły w necie nie kłamią - przez ostoję wilków). Ale, skoro już zrobili, to jest to idealny teren na kolarskie wycieczki (na razie, bo niedługo dorobią tam progi zwalniające... prawdopodobnie nieznaczne wyniesienia asfaltu).
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dojechałem do Gniewniewic, w znanym sklepie zatankowałem picie i ruszyłem na znaną z poprzedniej wycieczki trasę za wałem. Siedem kilometrów świętego spokoju, z dala od samochodów, z nielicznymi rowerzystami. Polecam każdemu, kto ma ochotę na chwilę przyjemnej jazdy (Jurku, pewnie sprawdzisz, co?).
Ze Śladowa ruszyłem w kierunku Sochaczewa, a po chwili zadzwoniła Hipcia. Ustaliliśmy, że jesteśmy w prawie tej samej odległości od kampinoskiego Orlenu, więc w Brochowie ruszyłem ścinką na Wolę Pasikońską, a po 30 minutach od rozmowy byłem już na stacji. Miałem trochę bliżej, więc spokojnie biorę kawę i czekam.
Po kilku minutach przybywa Hipcia. Siadamy sobie w słoneczku, pijemy kawę, czas leci... A potem bierzemy jeszcze jedną kawę i siadamy, dla odmiany, w cieniu. W końcu, po ponad godzinie uznajemy, że trzeba się ruszyć.
Już razem ruszamy stoczyć nierówną walkę z wiatrem. Tuż przed Warszawą pojawiają się mocne, burzowe podmuchy, ale na szczęście na straszeniu się kończy i na sucho docieramy do domu.
- DST 136.58km
- Czas 04:14
- VAVG 32.26km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 12 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Kawałek za Warszawę
Planowałem, dla oszczędności czasu, podwieźć się autobusem do Leszna i ruszyć stamtąd, ale wskutek awantury (której byłem jedynie biernym obserwatorem), zostałem wyproszony z rowerem z autobusu. Oczywiście wszystko - formalnie - zgodnie z przepisami. Ja to pół biedy, co najwyżej pojadę sobie 20 minut dłużej niż autobus, ale że kierowca wyprosił również dzieciaka, dla którego 30 km to jednak spory dystans, to już nieładne. No, ale mam nadzieję, że ten pokaz pozycji i mocy polepszył mu humor i wiózł pasażerów z pieśnią na ustach.
Dokręciłem... prawie do Leszna, bo tuż przed zawróciłem, zastanawiając się, co to za drzewa kwitną tak na biało...
Do domu wróciłem standardowym fragmentem przez Pilaszków.
A tu - pojedynczy mak, jakieś 50 metrów od miejsca wypadku sprzed kilku dni...
Dokręciłem... prawie do Leszna, bo tuż przed zawróciłem, zastanawiając się, co to za drzewa kwitną tak na biało...
Do domu wróciłem standardowym fragmentem przez Pilaszków.
A tu - pojedynczy mak, jakieś 50 metrów od miejsca wypadku sprzed kilku dni...
- DST 56.81km
- Czas 02:09
- VAVG 26.42km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 9 maja 2018
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo, transport, ze zdjęciem
Wypadek w okolicy
Nie wiem, czy ktoś tu, poza Jurkiem jeździ po tych okolicach, ale wczoraj, w Kaputach, miał miejsce śmiertelny wypadek. Nie jest to przyjemny fragment, po jednej stronie jest DDR, ale z szosowców to tylko ja z niej korzystam (ma równiejszą kostkę niż to, co jest na asfalcie).
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
- DST 16.93km
- Czas 01:00
- VAVG 16.93km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 maja 2018
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Koniec majówki, ale gminy wpadają
Ostatnia już, majówkowa, wycieczka. Zaparkowaliśmy pod Karczmą, w której zamierzaliśmy zjeść obiad i ruszyliśmy.
Zaczęło się od przyjemnej jazdy bocznymi uliczkami przez wioski.
Potem był odcinek specjalny: DK 86, szerokie, znośne pobocze i wiatr w plecy, więc lecieliśmy jak na skrzydłach.
A końcówka - już pod wiatr - na początku równolegle do DK79, potem, po zaliczeniu ostatniej gminy - już szerokim jej poboczem.
Miłe zakończenie wyjazdu - i pojeździł człowiek, i kolejne dziewięć gmin dorzucił do kolekcji.
A, no i zdobyłem KOM-a, ale tylko dlatego, że byłem czwartym, który pojechał jakąś zapomnianą przez bogów i rowerzystów drożyną.
Zaczęło się od przyjemnej jazdy bocznymi uliczkami przez wioski.
Potem był odcinek specjalny: DK 86, szerokie, znośne pobocze i wiatr w plecy, więc lecieliśmy jak na skrzydłach.
A końcówka - już pod wiatr - na początku równolegle do DK79, potem, po zaliczeniu ostatniej gminy - już szerokim jej poboczem.
Miłe zakończenie wyjazdu - i pojeździł człowiek, i kolejne dziewięć gmin dorzucił do kolekcji.
A, no i zdobyłem KOM-a, ale tylko dlatego, że byłem czwartym, który pojechał jakąś zapomnianą przez bogów i rowerzystów drożyną.
- DST 75.61km
- Czas 02:28
- VAVG 30.65km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 5 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Terenowa wycieczka szosą
W poprzednim wpisie wspominałem o szaleństwach RwGPS-a. Ale o tym, co w praktyce znaczą jego dziwactwa, mieliśmy dopiero się dowiedzieć. Trasa miała być prosta: z Czeladzi do Trzebini, zaliczamy kilka gmin i wracamy.
Już na wstępie wyjechaliśmy na szuter, ale uznaliśmy, że to wypadek przy pracy i na pewno jakoś trzeba przebić się do drogi głównej i za chwilę przecież będzie okej. I było, pojawił się asfalt. A potem pojechaliśmy przez park, a na moim Garminie pojawił się napis wskazujący, że właśnie jedziemy Szlakiem Rowerowym Dawnego Pogranicza. Hmm... no dobrze. Za parkiem wyjeżdżamy na asfalt, a po chwili... wjeżdżamy w wąską szutróweczkę. Cały czas szlakiem, cały czas szutrem, jedziemy sobie aż za Sosnowiec.
Asfalt pojawia się dopiero w Mysłowicach, ale już kawałek dalej wjeżdżamy znowu w las. Zrazu jest po prostu utwardzona ziemia, potem przechodzi w piasek, a potem w tak głęboki piach, że trzeba przejść na napęd nożno-pchający. I tak sobie spacerujemy dobre półtora kilometra...
Ślad jeszcze raz wytnie nam numer: taka mała niespodzianka w okolicy Chełmka. Przecież można jechać drogą wojewódzką, wiadomo. Ale głupio by było, skoro można pojechać takim fajnym lasem, co? Dość szybko się orientujemy i zawracamy. Wystarczy terenu na dzisiaj.
Na dworzec w Trzebini zajeżdżamy po wypoczynku na Orlenie i mamy jeszcze tyle czasu, by wciągnąć czeskie bezalkoholowe.
Za bilety płacę 6 zł za osobę. Za rowery - 7 zł za sztukę...
Wysiadamy na katowickim dworcu i wracamy do Czeladzi. Tu problemów nie ma, może poza ostatnim fragmentem, który pokonujemy znowu po szutrze. Ale, tak w sumie, już nam się nie spieszy...
Już na wstępie wyjechaliśmy na szuter, ale uznaliśmy, że to wypadek przy pracy i na pewno jakoś trzeba przebić się do drogi głównej i za chwilę przecież będzie okej. I było, pojawił się asfalt. A potem pojechaliśmy przez park, a na moim Garminie pojawił się napis wskazujący, że właśnie jedziemy Szlakiem Rowerowym Dawnego Pogranicza. Hmm... no dobrze. Za parkiem wyjeżdżamy na asfalt, a po chwili... wjeżdżamy w wąską szutróweczkę. Cały czas szlakiem, cały czas szutrem, jedziemy sobie aż za Sosnowiec.
Asfalt pojawia się dopiero w Mysłowicach, ale już kawałek dalej wjeżdżamy znowu w las. Zrazu jest po prostu utwardzona ziemia, potem przechodzi w piasek, a potem w tak głęboki piach, że trzeba przejść na napęd nożno-pchający. I tak sobie spacerujemy dobre półtora kilometra...
Ślad jeszcze raz wytnie nam numer: taka mała niespodzianka w okolicy Chełmka. Przecież można jechać drogą wojewódzką, wiadomo. Ale głupio by było, skoro można pojechać takim fajnym lasem, co? Dość szybko się orientujemy i zawracamy. Wystarczy terenu na dzisiaj.
Na dworzec w Trzebini zajeżdżamy po wypoczynku na Orlenie i mamy jeszcze tyle czasu, by wciągnąć czeskie bezalkoholowe.
Za bilety płacę 6 zł za osobę. Za rowery - 7 zł za sztukę...
Wysiadamy na katowickim dworcu i wracamy do Czeladzi. Tu problemów nie ma, może poza ostatnim fragmentem, który pokonujemy znowu po szutrze. Ale, tak w sumie, już nam się nie spieszy...
- DST 72.40km
- Czas 03:06
- VAVG 23.35km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 3 maja 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Jeden pagórek
Po tym, jak drugiego maja zadałem sobie atrakcji w zatorskim parku rozrywki, zatęskniłem za rowerem. Akurat trzeci maja zbiegł się z dniem transferu między miejscówkami, więc jadąc z punktu A do punktu B zatrzymaliśmy się w... Bielsku-Białej. Powód szlajania się po tej akurat okolicy był oczywisty i chyba wszystkim wiadomy: gminy!
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).
Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".
Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.
Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.
Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).
W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.
Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.
Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.
- DST 86.77km
- Czas 03:14
- VAVG 26.84km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 1 maja 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem, zaliczając gminy
Relaks na pagórkach
Korzystając z chwili przerwy i odprężenia po Pięknym Wschodzie, wybraliśmy się na krótką wycieczkę po pagórkach między Zatorem i Wadowicami.
Kręcenie luźną nogą, wystawianie się na słońce, relaks na zjazdach i... szutrowy odcinek specjalny, bo nie mogło być inaczej.
Szuter przeszedł w ziemię, ziemia w ścieżkę leśną, ta w płyty, płyty w kamienie, a zanim kamienie przeszły w asfalt, okazało się, że złapałem gumę. Moja "szczęśliwa" opona, z przebiegiem pewnie ze dwudziestu tysięcy (na której zrobiłem pierwszy MP, Radlin i BBT - czyli pracowała od 2014), z dziurą na wylot, która to dziura powstała jakoś pół roku temu, w końcu doczekała się gumy. I, zgodnie z postanowieniem, które sobie zrobiłem, to był moment, w którym przyszła pora na jej emeryturę.
Kręcenie luźną nogą, wystawianie się na słońce, relaks na zjazdach i... szutrowy odcinek specjalny, bo nie mogło być inaczej.
Szuter przeszedł w ziemię, ziemia w ścieżkę leśną, ta w płyty, płyty w kamienie, a zanim kamienie przeszły w asfalt, okazało się, że złapałem gumę. Moja "szczęśliwa" opona, z przebiegiem pewnie ze dwudziestu tysięcy (na której zrobiłem pierwszy MP, Radlin i BBT - czyli pracowała od 2014), z dziurą na wylot, która to dziura powstała jakoś pół roku temu, w końcu doczekała się gumy. I, zgodnie z postanowieniem, które sobie zrobiłem, to był moment, w którym przyszła pora na jej emeryturę.
- DST 48.12km
- Czas 01:58
- VAVG 24.47km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 kwietnia 2018
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem
(prze)Piękny Wschód
Na otwarcie sezonu ultra tradycyjnie, jak w dwóch ostatnich latach, wybraliśmy się na Piękny Wschód do Parczewa. Zapowiadała się przyjemna jazda, bo, w przeciewieństwie do "tradycyjnej" pogody, zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, a do tego, co jest kolejną tradycją w moim przypadku, dla odmiany nie zaraziłem się niczym i jechałem... zdrowy.
Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.
W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.
Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.
W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.
Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.
Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...
I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.
Piękny, kurde, początek.
Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)
Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.
Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.
Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!
Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.
Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.
Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...
Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".
No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.
Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.
W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.
Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.
Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).
Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.
W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.
Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.
Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)
Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.
A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?
No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.
Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.
Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.
Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.
Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.
W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.
Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)
Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.
Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.
Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.
Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)
Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.
Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.
Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!
I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.
Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.
Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.
W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".
PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).
Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.
Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.
Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.
W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.
Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.
Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.
PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).
Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.
W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.
Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.
Fot. WujekG.
Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.
Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...
Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.
W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.
Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.
W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.
Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.
Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...
I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.
Piękny, kurde, początek.
Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)
Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.
Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.
Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!
Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.
Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.
Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...
Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".
No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.
Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.
W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.
Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.
Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).
Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.
W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.
Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.
Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)
Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.
A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?
No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.
Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.
Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.
Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.
Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.
W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.
Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)
Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.
Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.
Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.
Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)
Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.
Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.
Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!
I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.
Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.
Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.
W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".
PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).
Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.
Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.
Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.
W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.
Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.
Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.
PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).
Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.
W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.
Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.
Fot. WujekG.
Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.
Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...
- DST 512.23km
- Czas 19:14
- VAVG 26.63km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 22 kwietnia 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, trening, ze zdjęciem
Niedzielne dotlenianie się
Kawa na kampinoskim Orlenie chodziła nam po głowie od dawna. Najpierw się nie chciało, potem grupowa wycieczka nie jechała tamtędy, więc uznaliśmy, że kiedy, jak nie dziś?
Ruch malutki, więc większość trasy po bocznych dróżkach pokonujemy obok siebie.
Dopiero na głównej na Warszawę zmuszeni jesteśmy jechać jedno za drugim, ale z tego miejsca mamy tylko 4 km do stacji. Tam robimy sobie relaks: wypoczynek i kawa w słoneczku i... i wcale nie chce się jechać dalej. Do domu jednak zostało lekko ponad godzinę, w nagrodę jednak możemy wykorzystać to, że teraz, dla odmiany, wiatr wieje w plecy (chociaż, przyznam, był to raczej powiew, igraszka w porównaniu z tym, co działo się wczoraj).
Ruch malutki, więc większość trasy po bocznych dróżkach pokonujemy obok siebie.
Dopiero na głównej na Warszawę zmuszeni jesteśmy jechać jedno za drugim, ale z tego miejsca mamy tylko 4 km do stacji. Tam robimy sobie relaks: wypoczynek i kawa w słoneczku i... i wcale nie chce się jechać dalej. Do domu jednak zostało lekko ponad godzinę, w nagrodę jednak możemy wykorzystać to, że teraz, dla odmiany, wiatr wieje w plecy (chociaż, przyznam, był to raczej powiew, igraszka w porównaniu z tym, co działo się wczoraj).
- DST 90.85km
- Czas 03:02
- VAVG 29.95km/h
- Sprzęt Stefan