Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 17 września 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 2
Budzik dzwoni, ale chwilowo mam go w nosie. W końcu i tak mnie obudzą, co ukradnę, to moje. W końcu jednak trzeba się podnieść. Pozbierać wszystko, co leży gdzieś na glebie i się suszy, wymienić dwa komplety okładzin w tylnym hamulcu... pełna lista zadań. Hipcia i Tomek nie mają nic do roboty, więc z nudów cały czas narzekają, że się grzebię. Zrzędzą, aż uszy puchną.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
- DST 269.61km
- Czas 15:42
- VAVG 17.17km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 16 września 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 1
Tak naprawdę, to uważałem, że wcale nie pojedziemy. I to na długo przed maratonem.
W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.
Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.
Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.
A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.
Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.
Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.
Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.
Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.
W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!
W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.
Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.
Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.
Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami
Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.
W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.
Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!
Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.
Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?
Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.
Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.
Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?
Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.
Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.
W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.
W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.
Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.
Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.
Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.
Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.
Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".
No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.
Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.
Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?
Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...
Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.
Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.
Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.
Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...
Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.
Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.
Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.
Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.
Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!
W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.
W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...
Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.
Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!
W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.
Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.
W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.
No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!
Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!
Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.
Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".
Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.
Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.
I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.
Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.
Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?
Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.
Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.
Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".
Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.
I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.
Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.
Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.
Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.
A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.
Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.
Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.
Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.
Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.
W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!
W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.
Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.
Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.
Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami
Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.
W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.
Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!
Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.
Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?
Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.
Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.
Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?
Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.
Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.
W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.
W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.
Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.
Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.
Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.
Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.
Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".
No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.
Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.
Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?
Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...
Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.
Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.
Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.
Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...
Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.
Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.
Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.
Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.
Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!
W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.
W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...
Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.
Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!
W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.
Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.
W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.
No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!
Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!
Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.
Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".
Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.
Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.
I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.
Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.
Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?
Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.
Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.
Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".
Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.
I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.
Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
- DST 723.84km
- Czas 30:56
- VAVG 23.40km/h
- Sprzęt Czorny
Niedziela, 6 sierpnia 2017
Kategoria Hipek poleca, > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kuracjusze na wycieczce
Planowane były trzy godziny snu. Nie było sensu wstawać po godzinie i gnać na pociąg. Wyszły jakieś dwie i pół. Komary może i bały się odstraszacza, ale nie bały się bzyczeć i irytować. W końcu trzeba było wstać. Tomek jako jedyny nie zauważył, że coś go mogło w nocy kąsać, ja i Hipcia spędziliśmy jednak trochę czasu na walce z wiatrakami.
Spakowaliśmy zabawki i powolutku, bez żadnego pośpiechu, ruszyliśmy w stronę Mławy. Poranek był tak ładny, że nawet nie było po co się spieszyć. Usiedliśmy na kole kombajnu, ale było trochę za wolno. Zostaliśmy też kilkakrotnie obtrąbieni za jazdę całym pasem (oczywiście drugi był zupełnie pusty, a ruch, jako że była to wczesna godzina, był niemalże ujemny).
Na stacji kupiliśmy bilety, do odjazdu mieliśmy tak dużo czasu, że można było nawet poświęcić sobie pół godziny na odpoczynek. Kolejna kawa na stacji. Tak można żyć!
Pociąg, Warszawa, dom. Przejechaliśmy trasę i jeszcze pół dnia nam zostało!
Spakowaliśmy zabawki i powolutku, bez żadnego pośpiechu, ruszyliśmy w stronę Mławy. Poranek był tak ładny, że nawet nie było po co się spieszyć. Usiedliśmy na kole kombajnu, ale było trochę za wolno. Zostaliśmy też kilkakrotnie obtrąbieni za jazdę całym pasem (oczywiście drugi był zupełnie pusty, a ruch, jako że była to wczesna godzina, był niemalże ujemny).
Na stacji kupiliśmy bilety, do odjazdu mieliśmy tak dużo czasu, że można było nawet poświęcić sobie pół godziny na odpoczynek. Kolejna kawa na stacji. Tak można żyć!
Pociąg, Warszawa, dom. Przejechaliśmy trasę i jeszcze pół dnia nam zostało!
- DST 52.58km
- Czas 02:01
- VAVG 26.07km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 5 sierpnia 2017
Kategoria Hipek poleca, > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
W Sanatorium najweselej jest nad ranem
Sierpień nadszedł. Tak z zaskoczenia. A wraz z nim znacznie zbliżył się termin MRDP. Wyjazd, na którym będzie można przetestować wszystko i jeszcze kilka innych rzeczy, wisiał od pewnego czasu w powietrzu. Postanowiliśmy go zrealizować, tym razem nie we dwójkę, a całym zespołem.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
- DST 188.27km
- Czas 07:08
- VAVG 26.39km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 20 maja 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, Hipek poleca
Zlot forum w Krzętowie
Na zlot forum podrozerowerowe.info wybierałem się już od dłuższej chwili. Najpierw nie mogłem pojechać, a potem, przez dwa lata, orientowałem się trochę za późno. Konkretnie wtedy, gdy na forum pojawiał się wątek "po zlocie". W tym roku w końcu się udało.
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
- DST 243.37km
- Czas 09:08
- VAVG 26.65km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 20 listopada 2016
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, ze zdjęciem
Po lesie
Wybrałem się na zwiedzanie Kampinosu. Kilka razy zgubiłem szlak (mimo pierwotnych założeń już zaraz po wjeździe do lasu pochrzaniłem kolory), a potem, gdy miałem zamiar wracać, kierowałem się z grubsza na Truskaw (wg położenia słońca) i tak... wyjechałem w Palmirach.
Nie dotykając asfaltu, szlakami dotarłem do Sierakowa i w tych okolicach, kilkanaście zaledwie kilometrów od domu... złapałem gumę w mojej budżetowej oponie. Powrót na pacniętej oponie zajął mi prawie godzinę zamiast trzydziestu minut...
Nie dotykając asfaltu, szlakami dotarłem do Sierakowa i w tych okolicach, kilkanaście zaledwie kilometrów od domu... złapałem gumę w mojej budżetowej oponie. Powrót na pacniętej oponie zajął mi prawie godzinę zamiast trzydziestu minut...
- DST 45.50km
- Czas 02:41
- VAVG 16.96km/h
- Sprzęt Jaszczur
Piątek, 11 listopada 2016
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Mglista lubelszczyzna
Na pierwszy dzień długiego weekendu zaplanowaliśmy sobie lubelskie gminobranie. Wstawszy rano, przez chłodne miasto udaliśmy się na dworzec. Zakupione wcześniej bilety zapewniały nam spokój. Załadowaliśmy rowery i ruszyliśmy. Chwilę później okazało się, że pomyliliśmy wagony: jedno miejsce było w wagonie 8, drugie... w 6. Na szczęście kolega, który miał moje osoboroweromiejsce sam zaproponował, że usiądzie na tamtym miejscu. My musieliśmy tylko przypilnować jego roweru.
Wypakowaliśmy się w Puławach. Temperatura znośna, GPS nawet szybko złapał kontakt z satelitami, ruszamy.
Początek był ciepły. Nawet musiałem rozpiąć kurtkę. Potem jednak wszystko otulała mgła. Robiło się coraz to chłodniej, coraz bardziej mgliście, a wszechobecna wilgoć skutecznie obniżała odczuwalną temperaturę.
Oprócz dokuczliwego zimna Hipcia miała również problemy z kolanem, więc poruszaliśmy się z zawrotną prędkością "lekko powyzej 20 km/h".
Gdy zaczęło zmierzchać, a my po jakichś stu kilometrach nie napotkaliśmy żadnej stacji (ani też nie zapowiadało się, żeby miała pojawić się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów), uznaliśmy, że nie ma co tłuc się do późnej nocy (albo do wczesnego ranka). Najbliższą stacją kolejową był Parczew i tam właśnie udaliśmy się w celu dotarcia do domu.
Gdy już zsiadaliśmy z rowerów, nagle z budynku zawiadowcy wyszedł... Maciek (ten, który był sędzią na Pięknym Wschodzie). Spędziliśmy miło kilkadziesiąt minut i odjechaliśmy: najpierw do Lublina, a stamtąd z powrotem do Warszawy.
Mgliste fotki
Wypakowaliśmy się w Puławach. Temperatura znośna, GPS nawet szybko złapał kontakt z satelitami, ruszamy.
Początek był ciepły. Nawet musiałem rozpiąć kurtkę. Potem jednak wszystko otulała mgła. Robiło się coraz to chłodniej, coraz bardziej mgliście, a wszechobecna wilgoć skutecznie obniżała odczuwalną temperaturę.
Oprócz dokuczliwego zimna Hipcia miała również problemy z kolanem, więc poruszaliśmy się z zawrotną prędkością "lekko powyzej 20 km/h".
Gdy zaczęło zmierzchać, a my po jakichś stu kilometrach nie napotkaliśmy żadnej stacji (ani też nie zapowiadało się, żeby miała pojawić się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów), uznaliśmy, że nie ma co tłuc się do późnej nocy (albo do wczesnego ranka). Najbliższą stacją kolejową był Parczew i tam właśnie udaliśmy się w celu dotarcia do domu.
Gdy już zsiadaliśmy z rowerów, nagle z budynku zawiadowcy wyszedł... Maciek (ten, który był sędzią na Pięknym Wschodzie). Spędziliśmy miło kilkadziesiąt minut i odjechaliśmy: najpierw do Lublina, a stamtąd z powrotem do Warszawy.
Mgliste fotki
- DST 134.76km
- Czas 06:40
- VAVG 20.21km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 24 kwietnia 2016
Kategoria < 50km, do czytania, ze zdjęciem
Szukając lądowiska
Samoloty latały, ale nie tego szukałem. Znalazłem dogodne miejsce, odpowiedni fragment parkingu, teraz trzeba tylko dane przekazać, żeby lotniskowiec z załogą wiedział, gdzie się zatrzymać.
Pierwotnie jednak szukając trasy miałem inny cel - rozważałem, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć Cudowne i Jedyne Gassy. Ale mieszkam za daleko - tłuczenie się przez miasto tylko po to, by zrobić 10 km za jego granicami, po czym machnąć identyczny powrót, jest bez sensu.
Poszukiwane miejsce znalazłem, a do domu wróciłem okrężną drogą, którą jechałem jakoś w zimie. Wtedy było ciemno i niewiele widziałem, a dzisiaj, niestety, musiałem się zatrzymać i sfotografować ten cud architektury (ułatwię: napis brzmi "Łuk Unii Europejskiej"). A ja rzadko zatrzymuję się na zdjęcia...
Przy okazji przetestowałem też nowy licznik. I jestem bardzo zadowolony. Ale za tę kasę to wyboru nie mam - zadowolony być muszę.
Pierwotnie jednak szukając trasy miałem inny cel - rozważałem, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć Cudowne i Jedyne Gassy. Ale mieszkam za daleko - tłuczenie się przez miasto tylko po to, by zrobić 10 km za jego granicami, po czym machnąć identyczny powrót, jest bez sensu.
Poszukiwane miejsce znalazłem, a do domu wróciłem okrężną drogą, którą jechałem jakoś w zimie. Wtedy było ciemno i niewiele widziałem, a dzisiaj, niestety, musiałem się zatrzymać i sfotografować ten cud architektury (ułatwię: napis brzmi "Łuk Unii Europejskiej"). A ja rzadko zatrzymuję się na zdjęcia...
Przy okazji przetestowałem też nowy licznik. I jestem bardzo zadowolony. Ale za tę kasę to wyboru nie mam - zadowolony być muszę.
- DST 44.34km
- Czas 01:37
- VAVG 27.43km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 27 marca 2016
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Połowiczne, druzgocące zwycięstwo
Po raz pierwszy w życiu mieliśmy możliwość uczynienia z Wielkanocy zwykłego, długiego weekendu, bez wizyt, odwiedzin i innych zbędnych i nudnych aktywności. Podobno miała być ładna pogoda, podobno nawet w niedzielę, postanowiliśmy więc ją wykorzystać. Z kilku dostępnych wariantów tras wybraliśmy tę najciekawszą, zupełnie nie przejmując się tym, że optymalnie byłoby ją przejechać w drugą stronę ze względu na wiatr.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
- DST 313.99km
- Czas 14:50
- VAVG 21.17km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 kwietnia 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Może Wielkopolska?
Pobudka. Jest jakoś 5:30. Nie, mamy czas, poleżmy jeszcze, po co jechać o 7:30, pojedziemy kolejnym pociągiem. I tak uczyniliśmy.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
- DST 370.42km
- Czas 13:38
- VAVG 27.17km/h
- Sprzęt Stefan