Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Środa, 21 stycznia 2015
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Pierwszy dzień wiosny
...już za dwa miesiące! A nawet porządnej zimy nie było... Ze dwa razy śnieg poprószył i tyle. Znowu będzie na kolejne święta.
No dobra, solidnie było w Tatrach, ale to góry.
- DST 24.37km
- Czas 00:57
- VAVG 25.65km/h
- Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 11 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 4
Poprzedni dzień skończyliśmy w okolicach
1:00. I zaspaliśmy. Wstaliśmy pół godziny później, przez co ruszyliśmy
20 min później niż zwykle. Było już jasno. Nawet, można powiedzieć,
słonecznie, mimo że słońce nie wychodziło. Na dzień dobry przywitała
nas tablica witająca w gminie Żary hasłem "Lasy, ludzie, przestrzeń".
Przegrywa jednak z "Szatan, wódka, czołgi" bez dwóch zdań.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,
Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.
Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.
Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.
Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.
Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.
Galeria.
Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
- DST 274.01km
- Czas 14:32
- VAVG 18.85km/h
- Podjazdy 1041m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka, wstawać, ruszać. Dziś sprawdziłem
czas - od wstania do pchnięcia roweru minęło 40-45 minut. Poranek był
nawet ciepły, mglisty i wilgotny. Hipcia cieszyła się, bo w końcu prognozy
zapowiadały na ten dzień około 15 stopni. Żadne z nas w to nie wierzyło,
ale zawsze można sobie z tego żartować.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
- DST 240.37km
- Czas 12:49
- VAVG 18.75km/h
- Podjazdy 777m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 2
Poranek był paskudny. Od razu czuć
było chłód i wcale, ale to wcale nie chciało się wychodzić. Zmobilizowaliśmy
się jednak i spakowaliśmy. Temperatura startowa - dwa stopnie.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...
Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.
W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.
Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.
Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.
Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.
Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.
Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.
Galeria.
- DST 240.74km
- Czas 13:17
- VAVG 18.12km/h
- Podjazdy 1083m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 8 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 1
Od dłuższej chwili mieliśmy plan by
wybrać się i odwiedzić ostatnie z województw nietkniętych naszym kołem
- Lubuskie. Gdy Hipcia stworzyła trasę, jeden rzut oka wystarczył mi
by stwierdzić, że będzie ciekawie. Bardzo ciekawie.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
- DST 296.46km
- Czas 13:37
- VAVG 21.77km/h
- Podjazdy 890m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 27 lipca 2014
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, ze zdjęciem
Wspominkowo-wypoczynkowo
W weekend mieliśmy jechać na Jurę. Ze względu na to, że dopiero wracam do formy po kontuzji postanowiliśmy odpuścić. W międzyczasie na wycieczkę zapraszał Gavek, tu też odpuściliśmy.W sobotę pomęczyliśmy się za to na ścianie, potem, w niedzielę, mieliśmy zrobić dłuższą trasę z wiatrem. Wstaliśmy nad ranem i stwierdziliśmy, że nam się nie chce spędzać kolejnego z rzędu weekendu w ukropie. I że zrobimy coś spokojniejszego.
Wstaliśmy więc i przed południem ruszyliśmy nad wodę, do Kiełpina. Wiatr wiał przyjemnie, czasem nawet w plecy, więc siedemnaście kilometrów zrobiliśmy (i to trekkingami) ze średnią 31,5 (do momentu wjechania na szuter). Całą drogę nie schodziłem z prowadzenia, dobrze się jechało. Z dzidą nad wodę - znak czasów.
Na miejscu - jak nigdy (a już na pewno jak nigdy w tym roku) - kocyk, woda, forfiter. Ogólnie luz, sielanka i wypoczynek.
Na początku jeszcze wiał wiatr, słońce nie dawało jakoś mocno, ale potem chmury zniknęły i zrobiło się naprawdę gorąco. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zmyliśmy się, bo naprawdę nie szło wytrzymać.
Powrót - również nietypowy, raczej właściwy dla dawnych czasów WPG - wyciągnęliśmy (jak dawniej) mapę Kampinosu i ustaliliśmy trasę, przewożąc sie zielonym szlakiem przez Szczukówek aż do Sierakowa. Tam już zupełnie spokojnie (szczególnie, że wiatr też nie pomagał) doturlaliśmy się przez Babice do domu.
Chwilę sapnęliśmy i wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na ściankę (ale o tym gdzie indziej).
Wstaliśmy więc i przed południem ruszyliśmy nad wodę, do Kiełpina. Wiatr wiał przyjemnie, czasem nawet w plecy, więc siedemnaście kilometrów zrobiliśmy (i to trekkingami) ze średnią 31,5 (do momentu wjechania na szuter). Całą drogę nie schodziłem z prowadzenia, dobrze się jechało. Z dzidą nad wodę - znak czasów.
Na miejscu - jak nigdy (a już na pewno jak nigdy w tym roku) - kocyk, woda, forfiter. Ogólnie luz, sielanka i wypoczynek.
Na początku jeszcze wiał wiatr, słońce nie dawało jakoś mocno, ale potem chmury zniknęły i zrobiło się naprawdę gorąco. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zmyliśmy się, bo naprawdę nie szło wytrzymać.
Powrót - również nietypowy, raczej właściwy dla dawnych czasów WPG - wyciągnęliśmy (jak dawniej) mapę Kampinosu i ustaliliśmy trasę, przewożąc sie zielonym szlakiem przez Szczukówek aż do Sierakowa. Tam już zupełnie spokojnie (szczególnie, że wiatr też nie pomagał) doturlaliśmy się przez Babice do domu.
Chwilę sapnęliśmy i wieczorem jeszcze wyskoczyliśmy na ściankę (ale o tym gdzie indziej).
- DST 43.47km
- Czas 01:46
- VAVG 24.61km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 19 lipca 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Z dzidą na słońce
O samym wyjeździe zaczęliśmy myśleć sporo wcześniej. W zasadzie tydzień po MP wysłałem pytanie do Daniela i Mikiego, czy by nie chcieli się być może wybrać w dłuższą trasę. Z nimi przejechaliśmy najdłuższy fragment MP i i tempo na takim dystansie, i towarzystwo bardzo nam odpowiadało. No i są z Łodzi, to blisko, można jakąś wspólną trasę wykombinować.
Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.
Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.
Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.
W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?
No i start.
Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.
Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.
Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.
W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.
Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.
Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.
Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.
Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?
Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.
Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.
W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.
Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).
W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?
Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).
W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.
Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.
I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...
Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.
Obrazki.
Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.
Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.
Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.
W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?
No i start.
Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.
Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.
Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.
W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.
Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.
Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.
Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.
Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?
Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.
Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.
W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.
Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).
W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?
Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).
W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.
Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.
I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...
Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.
Obrazki.
- DST 320.66km
- Czas 11:11
- VAVG 28.67km/h
- VMAX 68.46km/h
- Podjazdy 1727m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Łatanie dziur
Krótki, niedzielny wypad w celu załatania dziury w trójkącie Łowicz-Konin-Łódź. Ruszamy na spokojnie, późniejszym pociągiem, nie kupując biletów rowerowych (już były wykupione). Pakujemy nasze szosy jako numer cztery i pięć do kupy sześciu rowerów w przedziale rowerowym i ruszamy. Do Koła jedziemy nieco ponad półtorej godzin, mimo że na początku podróży podszedłem do konduktora chcąc kupić bilet, ów uparł się sprzedać mi go dopiero podczas kontroli. Podczas kontroli za to dostaliśmy prośbę, żeby... zamknąć drzwi, jak będziemy wysiadali. Zatem rowery przejechały za darmo.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.
Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.
Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.
Zaliczonych dziewięć gmin.
Kilka fotek.
- DST 211.98km
- Czas 07:13
- VAVG 29.37km/h
- VMAX 45.64km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 6 lipca 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nad morze! (2)
Noc minęła spokojnie. H. coś narzekała na chłód, mi było w sam raz. Zbieramy się szybko i minutę po siódmej już wypychamy rowery z lasu. Ruszamy w stronę Tucholi. Na dzień dobry mocny wiatr w twarz. W Tucholi przerwa śniadaniowa, zaliczenie dodatkowej gminy i pędzimy. Mijamy Człuchów (przerwa na Orlenie) i mkniemy dalej. Tak naprawdę to nie "mkniemy". Droga idzie jak krew z nosa, gdy osiągamy 100 km, zaczyna mnie szlag trafiać na myśl o tym, że do celu jeszcze drugie 100. Pod górę ciężko, z góry trzeba dokręcać - paskudnie. Do tego słońce, które wczoraj jeszcze czasem chowało się za chmurami, dziś wali prosto w nas. A jedziemy prawie dokładnie na północ, cienia nie ma!
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
Drogi też paskudne. Najlepiej byłoby jechać środkiem, ale nie decydujemy się aż tak zrobić na złość setkom ludzi jadącym nad morze...
W Białym Borze jesteśmy świadkami stłuczki (jakiś kierowca - o zgrozo! - zatrzymał się na czerwonym, a drugi myślał, że tamten pojedzie... Przed Bobolicami przerwa na Orlenie, potem zaczynają się zjazdy aż do Koszalina. W końcu jazda zaczyna być przyjemniejsza (asfalt też się poprawia!), zaczyna się pojawiać jakaś radość z tego wszystkiego.
W Koszalinie na początku wsiadamy na elegancki, niemal norweski DDR, robimy przerwę na Orlenie (kolejne lody – Hipcia konsekwentnie trzyma się tego pożywienia, nic przy tej pogodzie nie wchodzi) i decydujemy się jednak pociągnąć krótszą trasą, by mieć więcej czasu dla siebie w Kołobrzegu. Miasto opuszczamy szybko i wsiadamy najpierw na ładną, wyasfaltowaną dróżkę, a potem, gdy ta się psuje - z powrotem na asfalt.
Hipcia w międzyczasie coś tam sobie liczy, dodaje, odejmuje... i wychodzi jej, że jednak trzeba było jechać tą dłuższą trasą. I marudzi. Oj, jak marudzi.
Paskudne słońce, wiatr (znowu) w twarz, idzie niezbyt przyjemnie. Ale idzie. W końcu - powitalna tablica. Za chwilę jesteśmy na dworcu, gdzie mój licznik wskazuje równe 200 km.
Jest po 16:00. Decydujemy się wziąć późniejszy pociąg, by mieć dla siebie więcej czasu. Idę kupić bilety, za chwilę Hipcia mówi "O, sakwiarz". Patrzę i widzę, że kojarzę skądś tę twarz... do tego ktoś się chwalił, że będzie w Kołobrzegu. Podbiegam, pytam - zgadza się, to Podjazdy.
Teraz już mamy czas dla siebie. Podwozimy się kawałeczek i potem już walimy piechotą przez bulwar. Jak zawsze: grają peruwiańskie orkiestry fletowe, kupa badziewia, gofry, lody, piwo i oczywiście kupa luda. Jak myśmy mogli tu przyjeżdżać?!
Kąpiel w morzu (pierwszy raz w życiu kąpałem się z pampersem, ciekawe doświadczenie), spacer po okolicach, odwiedzenie kilku naszych ulubionych miejsc (połączone z moczeniem wszystkich siedzeń naszymi mokrymi spodenkami)... i o 20:40 wracamy do domu.
W pociągu zaczyna się dobrze, w Gdyni dosiada się jeden, a potem drugi rowerzysta. Droga przebiega więc średnio komfortowo, zwłaszcza że wcale nie zaczęło być chłodno.
W Warszawie jesteśmy na siódmą z minutami, dojazd do domu, idę do kąpieli, a Hipcia, która ma możliwość wyprysznicowania się w pracy, po prostu się pakuje i znika, zostawiając mnie samego. W wannie! A jakbym się utopił?!
I na tym, proszę Szanownej Wycieczki, koniec.
Fotki z wyjazdu.
- DST 201.63km
- Czas 07:48
- VAVG 25.85km/h
- VMAX 49.76km/h
- Podjazdy 1021m
- Sprzęt Stefan
Sobota, 5 lipca 2014
Kategoria > 300km, zaliczając gminy, ze zdjęciem, do czytania
Nad morze! (1)
W planie był odpoczynkowy weekend. W końcu ledwie tydzień temu (naprawdę, to tylko tydzień? Wydawało mi się, że z miesiąc.) wróciliśmy z Radlina, sam nie wypocząłem po całonocnej jeździe i powrocie samochodem. Więc mimo pokus wszelakich zrezygnowaliśmy z ambitnych, całodobowych jazd, ze względu na moją kostkę podarowaliśmy sobie również wspinaczkę w Tatrach.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
- namiot,
- folia NRC (jako karimata),
- dwie bawełniane wkładki do śpiworów (jako śpiwory),
- długa bluza i spodnie dla H.,
- długa bluza i nogawki dla mnie (ewentualnie na noc)
- trochę narzędzi.
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
- DST 353.85km
- Czas 12:32
- VAVG 28.23km/h
- VMAX 54.82km/h
- Podjazdy 1682m
- Sprzęt Stefan