Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 14 lipca 2013
Kategoria do czytania, > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kąsanie Kuj-poma, czyli pierniki z wiatrem
Z planami na niedzielę było różnie. Pierwszy zakładał, że skoro wiatr tak elegancko wskazuje kierunek, to machniemy się do Bydgoszczy, ewentualnie do Torunia; drugi - sympatyczne kółko zaliczające nam sporo gmin. Przewaga pierwszego - wiatr, przewaga drugiego - brak marnowania czasu na pociąg, startujemy z domu. Aż do późnego wieczora w sobotę zastanawialiśmy się nad tym, w końcu jednak padła decyzja, że nie ma co rezygnować z tak idealnie pod trasę wiejącego wiatru (w końcu tydzień temu jechaliśmy pod wiatr, czas na rewanż).
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Już w Mazowieckim© Hipek99
Gdzieś na postoju© Hipek99
112 km za Toruniem© Hipek99
Decyzja przed Ciechanowem© Hipek99
S7, widok na wschód© Hipek99
S7, widok na zachód© Hipek99
- DST 254.48km
- Czas 09:58
- VAVG 25.53km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wietrzne gminobranie
Cała wycieczka zaczęła się od wielu niedowierzań. Pierwsze niedowierzanie miało miejsce już w sobotę wieczorem, bo nie wierzyłem, że uda nam się wstać w niedzielę rano. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany, bo wstałem gotów do drogi o 4:45... dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, która jest godzina i położyłem się spać. Gdy już wstaliśmy planowo (po budziku o 5:45 i przed tym o 6:00), nie wierzyłem, że uda nam się zebrać i wyjść zgodnie z założeniem, czyli o 6:30. Rzeczywistość ponownie zakpiła sobie ze mnie, bo zebrani, zjedzeni i gotowi do wyjścia byliśmy o 6:20 i musieliśmy siedzieć 10 minut, żeby potem nie siedzieć niepotrzebnie i nie czekać gdzie indziej. W końcu czas nadszedł i wyskoczyliśmy na asfalt.
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Tak to ja mogę rower przewozić. A i pół Hipci załapało się na fotę.© Hipek99
Uć wita nas... remontami© Hipek99
Decyzje pod Sochaczewem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
- DST 231.89km
- Czas 10:09
- VAVG 22.85km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 28 grudnia 2012
Kategoria < 25km, do czytania, zaliczając gminy
Zaliczając gminę Wąwolnica (z narazeniem życia). Wypoczynki, prezenty i takie tam.
Wypoczywając po świątecznej radości obcowania z bliskimi (i świętując dwunasty, wspólny rok) zdecydowaliśmy się na wyciągnięcie z garażu jednego z rowerów, które mieliśmy do dyspozycji i z narażeniem życia przejechaliśmy (każde) sto metrów.
Dlaczego z narażeniem życia? Bo rower był miejski. Bardzo miejski. Taki nowocześnie miejski.
Obalam jednocześnie jeden z mitów: na tym da się ruszyć bez wahnięcia metr tam i metr z powrotem.
A przy okazji mogę zaprezentować nową odsłonę naszej strony.
Dlaczego z narażeniem życia? Bo rower był miejski. Bardzo miejski. Taki nowocześnie miejski.
Obalam jednocześnie jeden z mitów: na tym da się ruszyć bez wahnięcia metr tam i metr z powrotem.
A przy okazji mogę zaprezentować nową odsłonę naszej strony.
- DST 0.10km
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 24 listopada 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Na całuski do Załusek
Słodko zaczęliśmy, to teraz do konkretów.
Hipcia chciała się trochę przejechać, ja chciałem iść na ściankę. Stanęło na tym, że pojedziemy, a ścianka będzie w niedzielę. Ruszyliśmy w kierunku Nowego Dworu, z opcją skręcenia na Leszno, jeśli nie będzie nam się chciało. Temperatura zaskakująco przyjemna - osiem stopni.
W Czosnowie po dłuższej dyskusji ustalamy, że Hipcia chce jechać i zaliczać gminę Załuski, skoro już jesteśmy tak blisko. Wjazd do Nowego Dworu jak zwykle nieprzyjemny, ciasny i zaTIRowany, na szczęście zaraz odbijamy na Twierdzę Modlin i robi się spokojnie. Jedziemy tamtędy drugi raz, tym razem za dnia, jest okazja się odrobinę przyjrzeć. Znaną drogą zajeżdżamy do Zakroczymia, tam zaczyna się Nieznane. Najpierw serwisówka przy ekspresówce (w tym kilometr paskudnym, dziurawym asfaltem, przy oślepiających światłach samochodów z naprzeciwka (jechaliśmy po lewej stronie S7)). Potem, w Kroczewie, odbijamy w bok. W międzyczasie zaczęło kropić.
Zgodnie z mapą chcemy dotrzeć do Kamienicy, a tu - niespodzianka! - droga (po tym, jak pogoniły nas dwa burki - jeden, mimo trzech kopniaków w pysk nadal uparcie gonił) wjeżdża w pole. Jedziemy i my - droga idzie polami, jest utwardzona, jedzie się znośnie. Wymieniamy Hipci baterie w lampce i chwilę później wyjeżdżamy na asfalt w Złotopolicach (tych Złotopolicach!). Za moment deszcz przybiera na siłę, więc marnujemy trochę czasu na przebranie się. Potem jeszcze kawałek, żeby zahaczyć gminę Naruszewo i przez gminę Czerwińsk nad Wisłą zjeżdżamy do drogi głównej.
I tyle. Wracamy tak, jak przyjechaliśmy. Tyle, że w deszczu, który tym słabiej padał, im bliżej domu byliśmy.
Zaliczone gminy: 3
Hipcia chciała się trochę przejechać, ja chciałem iść na ściankę. Stanęło na tym, że pojedziemy, a ścianka będzie w niedzielę. Ruszyliśmy w kierunku Nowego Dworu, z opcją skręcenia na Leszno, jeśli nie będzie nam się chciało. Temperatura zaskakująco przyjemna - osiem stopni.
W Czosnowie po dłuższej dyskusji ustalamy, że Hipcia chce jechać i zaliczać gminę Załuski, skoro już jesteśmy tak blisko. Wjazd do Nowego Dworu jak zwykle nieprzyjemny, ciasny i zaTIRowany, na szczęście zaraz odbijamy na Twierdzę Modlin i robi się spokojnie. Jedziemy tamtędy drugi raz, tym razem za dnia, jest okazja się odrobinę przyjrzeć. Znaną drogą zajeżdżamy do Zakroczymia, tam zaczyna się Nieznane. Najpierw serwisówka przy ekspresówce (w tym kilometr paskudnym, dziurawym asfaltem, przy oślepiających światłach samochodów z naprzeciwka (jechaliśmy po lewej stronie S7)). Potem, w Kroczewie, odbijamy w bok. W międzyczasie zaczęło kropić.
Zgodnie z mapą chcemy dotrzeć do Kamienicy, a tu - niespodzianka! - droga (po tym, jak pogoniły nas dwa burki - jeden, mimo trzech kopniaków w pysk nadal uparcie gonił) wjeżdża w pole. Jedziemy i my - droga idzie polami, jest utwardzona, jedzie się znośnie. Wymieniamy Hipci baterie w lampce i chwilę później wyjeżdżamy na asfalt w Złotopolicach (tych Złotopolicach!). Za moment deszcz przybiera na siłę, więc marnujemy trochę czasu na przebranie się. Potem jeszcze kawałek, żeby zahaczyć gminę Naruszewo i przez gminę Czerwińsk nad Wisłą zjeżdżamy do drogi głównej.
I tyle. Wracamy tak, jak przyjechaliśmy. Tyle, że w deszczu, który tym słabiej padał, im bliżej domu byliśmy.
Zaliczone gminy: 3
- DST 124.08km
- Czas 06:07
- VAVG 20.29km/h
- VMAX 37.06km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 23 października 2012
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 4
Pobudka chyba najprzyjemniejsza z możliwych, bo grzebiemy się jak tylko możemy. Gdy już udało się rozbudzić, otworzyliśmy namiot i drzemaliśmy z widokiem na Zatokę. W końcu jednak, grubo po dziewiątej, zebraliśmy wszystko, zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy się cieplej i wróciliśmy w las. Kierowaliśmy się trochę w lewo, trochę do przodu i dzieki temu wyjechaliśmy w Sztutowie. Teraz trzeba było machnąć trzynaście kilometrów po Mierzei, by zrobić przerwę tuż za granicą gminy Krynica Morska. Tam okazało się, że na Gdańsk... może być problem. Po drodze jest prom. Podpytaliśmy w Stegnie - prom nieczynny, trzeba objechać.
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
Zanim dojedziemy do objazdu, częstujemy się okazją jazdy drogą wzdłuż torów. Trochę wietrznie, trochę wylazło chmur, ale nadal jest ładnie. Gdy odbijamy wzdłuż Wisły na południe - nadal jest tak samo, Wisłę przekraczamy DK7, by zaraz zbić na południe i przez wioski wyjechać na drogę w kierunku Pruszcza Gdańskiego. Niezbyt jest co opisywać, bo po prostu jechaliśmy przez pola i lasy, płasko, wietrznie, ale nadal ładnie.
W Pruszczu wpadamy na DK92 na Gdańsk i się zaczyna. Oczywiście, jeśli ktoś mieszka w Trójmieście, na pewno znałby więcej ciekawszych opcji dojazdu do Gdańska niż ta, ale ona też nie była zła. Pod warunkiem, że komuś brakuje trzęsienia na nierównościach. Nam nie brakowało, ale wyboru nie mieliśmy. Dotrzęśliśmy się tak do sporego korka, zjechaliśmy na chodnik i ostatni kilometr do dworca przejechaliśmy częściowo chodnikiem, częściowo ścieżką.
Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Sopot (i tam wsiąść w pociąg), ale kupowanie biletów się przedłużyło, a opcja jazdy przez zakorkowane, nieznane miasto, nie obiecywała, że spokojnie dotrzemy na czas. Zjedliśmy sobie KFC, posiedzieliśmy i wytoczyliśmy się na peron. Pociąg zajechał, rowery podwieszone... w takich warunkach możemy podróżować (i piszemy to bez ironii!). Miła obsługa, ładny, czysty wagon, rowery sobie wiszą, do tego w wagonie było prawie pusto... Nawet pół godziny spóźnienia spowodowane awarią lokomotywy nie bolało zbytnio (i tak spaliśmy).
Pozostała odrobina stresu przy wysiadaniu, przypilnowanie, żeby tym razem nie wywinąć orła na schodach, jak w zeszłym roku i kilka minut po północy wchodziliśmy już do domu.
Nie ma co pisać podsumowań. Było po prostu kapitalnie!
- DST 94.43km
- Czas 05:11
- VAVG 18.22km/h
- VMAX 31.09km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 22 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka znowu rano. Tym razem nie tak wcześnie, ale zebrani jesteśmy już o ósmej trzydzieści. Trochę wątpiłem w jakość naszego ukrycia w dzień, ale okazalo się, że nie byliśmy widoczni z żadnej strony. Powoli wyłazi słońce, namiot, rozkładany na mokro, bo i mżyło, i nie wysechł po przedwczorajszej mgle, jest prawie suchy.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
Wytaczamy się na asfalt i ruszamy. W Lidzbarku decydujemy się zrezygnować z Dobrego Miasta na rzecz planu noclegu nie przy Elblągu, a już na Mierzei Wiślanej, skręcamy więc na Ornetę, pięknym, warmińskim, nierównym asfaltem. Trzęsiemy się tak do Ornety, chociaż tyle naszego, że pogoda ładna, Ornetę objeżdżamy dookoła, zgodnie ze znakami, mamy więc widok na centrum z kazdej strony i to w warunkach pięknej jesieni. Za Ornetą jemy śniadanie (standardowo - krem czekoladowy) i zmykamy przez Pieniężno w kierunku Braniewa, robiąc tylko przerwę na kilka kilometrów skoku na północ, by zaliczyć gminę Lelkowo (kolejna, którą głupio byłoby zostawić pustą, pod samą granicą).
Pogoda jest niezła. Co prawda wieje, a na niebo wylazły chmury, ale nadal dominuje jesienny, przyjemny krajobraz.
Wjeżdżamy do Braniewa i stajemy w korku. Zanim zabraliśmy się za omijanie, zobaczyliśmy objazd i info o nieczynnym moście. Zbiliśmy na chodnik i zagadnęliśmy pierwszą napotkaną osobę. Akurat była to pani ze Starostwa Powiatowego, pokazała nam objazd przez park, opowiedziała trochę o mieście i na do widzenia dała nam breloczek z herbem powiatu braniewskiego.
Pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami, trochę na czuja i już za chwilę, na wylotówce na Frombork, jedliśmy parówkę i popijaliśmy kawą. We Fromborku objawił nam się po raz pierwszy Zalew Wiślany, minęliśmy go i po chwili jazdy, już na światłach, dostaliśmy w nagrodę kilkukilometrowy zjazd do Elbląga. Mapa mówiła, że jest tam jakaś obwodnica, która może nie być dozwolona dla rowerów, więc podpytawszy kogoś kierujemy się w stronę lokalnych uliczek, gdzie po zrobieniu zakupów na jakimś podejrzanym osiedlu lądujemy przy wylotówce na wylotówkę na Gdańsk.
Przerwa na Orlenie. Podpytuję sprzedawcy o dalszą drogę na Nowy Dwór: "Nie jedźcie, to jest siódemka (ta SIÓDEMKA), tam nawet w dzień boję się jeździć". Dalej dowiedziałem się kilku rzeczy o kaskach (jemu dwa razy uratował życie: raz na maratonie w Istebnej, gdy strzelił łbem o kamienie, drugi raz, gdy schodząc z górki pięćdziesiątką wyłożył się na piachu przy skręcie - bardzo ważkie argumenty, w stosunku do naszej sytuacji i naszej jazdy). Koleżka jednak, wbrem pierwszym pozorom okazał się wybitnie rowerowy, wyjaśnił nam jak dojechać bocznymi drogami do Nowego Dworu, po czym wrócił do rozmowy z kumplem... o ostatnim Harpaganie.
Wzięliśmy rowery i za chwilę już staliśmy przy wyjeździe na DK7, by dowiedzieć się, że nawet nie ma co się pchać na jezdnię, bo jest zakaz, na szczęście tuż obok idzie ładna droga rowerowa. Wsiadamy na nią, po chwili obserwacji, stojąc już przy skręcie na boczne drogi, decydujemy się jednak pojechać główną - szerokie pobocze, ruch niewielki, można chyba podjąć to ryzyko. Podpytaliśmy jeszcze funkcjonariuszy, ktorzy dzielnie eskortowali pijanego rowerzystę do domu (ten, gdy wyciągnął rower z radiowozu, chciał na niego wsiadać i jechać do siebie) - droga rowerowa idzie do granicy województwa, dalej, do Nowego Dworu mamy szerokie pobocze.
No i pojechaliśmy. Po stu kilometrach trzęsienia się po nierównościach, ładny asfalt był jak balsam na dłonie. Pobocze szerokie, ruch, jak wspomniałem, niewielki, do samego Nowego Dworu dojechaliśmy bez zbędnych przystanków, tam odbiliśmy na Stegnę i po chwili przerwy pojechaliśmy na północ. Ruch nadal niewielki, droga prowadziła między polami, ciemno, ładny asfalt i zupełnie płasko.
W Stegnie Hipcia rzuciła pomysłem wejścia w las (chociaż mieliśmy wpaść dopiero w Kątach Rybackich). Wskoczyliśmy do lasu, odjechaliśmy mniej więcej do połowy drogi między Stegną a Sztutowem i polowy drogi między główną a brzegiem. Z miejscówkami średnio. Leśnymi drogami dotaczamy się do zejścia na plażę, tam chwilę szukamy, po czym rozbijamy się tuż przy krawędzi klifu.
Wiatr nie wieje, jest ciepło, więc korzystamy z okazji, siadamy sobie na krawędzi i pijemy piwko z widokiem na morze, rozświetlone miasta. Jest wspaniale.
- DST 178.60km
- Czas 09:42
- VAVG 18.41km/h
- VMAX 42.89km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 21 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 2
Nigdy nie mogę zrozumieć Hipci. Ona nieustannie wierzy, że pomysł ustawienia budzika na piątą rano ma jakikolwiek sens. Kończy się tak, jak zawsze - ona wstaje, próbuje mnie budzić, ja mówię, że weź zapomnij, zasypiamy. I tak do kolejnego budzika. Niemniej jednak w końcu nadeszła godzina, gdy musiałem się zmierzyć z moim najgorszym wrogiem - pobudką, gdy dookoła jest zimno. Wykopałem się ze śpiwora, ubraliśmy się i coś tylko przekąsiliśmy, po czym wylazłem na zewnątrz...
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
Ojacie! Albo nawet Łomatko! Wszystko we mgle, światło dzienne ledwo przebija się do lasu. Ładnie, bo ładnie, można patrzeć i patrzeć, ale trzeba się pakować. A jak już się spakowało, to się wytoczyło na asfalt, by zobaczyć, że klimat wcale nie ustępuje. Mamy asfalt, mgłę i las. Na tyle mocną mgłę, że na początku jeszcze ruszamy na światłach. Po chwili jednak światła wyłączamy, a gdzieś przed Spychowem robimy dłuższą przerwę na śniadanie. Wszystko jest wilgotne, cały czas jest chłodno, jakoś nie przypomina wczorajszego, słonecznego dnia.
Mijamy Spychowo, przelatujemy przez Kiełbonki i w Pieckach robimy przerwę na zakupy. Ze stacjami srednio, więc zamiast kawy musi wystarczyć puszka energetyka. Jedziemy dalej, dwa kilometry za Pieckami na moim liczniku rocznego przebiegu pojawia się piąta cyfra na początku. Powoli robi się pagórkowato. Wjeżdżamy do Mrągowa, gdzie od razu wita nas droga rowerowa, przynajmniej tyle dobrego, że równa. Kierujemy się na Kętrzyn... by zobaczyć, że drogowskazy wyprowadziły nas na obwodnicę z zakazem dla rowerów. Zakaz to zakaz, to mniejsza sprawa, problem w tym, że jest tam na tyle wąsko, że ciężarówka, których jechało tam sporo, nie miałaby szans nas bezpiecznie wyprzedzić. Zawracamy więc i pytając mieszkańców kierujemy się przez centrum. Trochę jazdy po kostce, wizyta na Orlenie i w końcu wypadamy na żółtą drogą prowadzącą do Kętrzyna. Od razu widać, że nie jest to droga czerwona, ruch mniejszy, jedzie się spokojniej.
Do Kętrzyna podjeżdżamy pod niewielką górkę, by przy granicy miasta zasiąść w słońcu, które po raz pierwszy tego dnia postanowiło wystawić pysk zza chmur. Chwila nad mapą i kierujemy się dalej, w miejscowości Winda odbijamy na wschód, by nawiedzić gminę Srokowo. Dalej droga prowadzi nas w kierunku Bartoszyc. Pojawia się wiatr w twarz, słońce też daje w twarz, pagórki też sobie pagórkują. Do tego to coś, co zdiagnozowałem wczoraj jako "piszczy", piszczy sobie dalej. Nieustannie. I przeszkadza mi świadomość tego, że nie wiem, co to i jakie może mieć konsekwencje.
Przed Korszami odbijamy w jakiejś wiosce na Sępopol. Gmina przy granicy, nie wypada zostawić dziury. Droga... tę drogę zapamiętamy na długo. Dziura na dziurze, pęknięcie na pęknięciu, wszystko się trzęsie, nieliczne fragmenty znośnego asfaltu pojawiają się na środku jezdni, wiec jedziemy tamtędy, zsuwając się na boki, gdy coś nadjeżdża. Po irytujących trzystu godzinach takiej jazdy w końcu docieramy do Sępopola. W mieście asfalt niezly, ale wypadając w stronę Bartoszyc znowu dostajemy dziury. Z radością witamy główną i równą drogę na Bartoszyce, z mniejszą radością mżawkę, która pojawia się przy wjeździe do miasta.
Zakupy zrobione w Lidlu, parówka zjedzona na Orlenie. Chcieliśmy jechać na Lidzbark Warmiński, ale na jutro pozostałoby Górowo Iławeckie, które (jak się okazało) wypada odwiedzić dokładnie, bo posiada ono również część miejską gminy (czy jak to tam się nazywa). Lidzbark zostanie na jutro, ruszamy na Górowo. Od razu wita nas zupełna ciemność, brak latarni, pasów, kiepski asfalt i mżawka. Chwilę później ubieramy rzeczy przeciwdeszczowe, okulary idą do kieszeni, bo na nic się nie przydadzą. Teraz czeka nas tylko godzina rzeźbienia przed siebie, urozmaicana uciekaniem przed wyskakującymi przed koło znienacka nierównościami. Przynajmniej to coś piszczącego z tyłu przestało piszczeć.
Górowo odwiedzone, skręcamy pod skosem w prawo i wracamy na Lidzbark. Mżawka nie przestaje, ale asfalt odrobinę się polepsza. Kolejna godzina jazdy, by po sprawdzeniu mapy stwierdzić, że mamy dwie opcje: albo nocujemy gdzieś tu, albo jedziemy dziesięć kilometrów za Lidzbark i szukamy noclegu w lasach w kierunku Dobrego Miasta, z tym, że wtedy szukać zaczęlibyśmy około północy. Stwierdzamy, że spokojniej będzie, jak poszukamy tutaj i zagłębiamy się w niewielki lasek, który wyrastal przy drodze. Chwila szukania upewniła nas, że nie ma co włazić za głęboko, bo jest dość błotniście i krzaczaście, ale udało się znaleźć miejsce, znowu, ładnie ukryte między drzewami, gdzie zaparkowaliśmy nasz przenośny domek. Rozbijanie namiotu trochę się przeciąga, bo na wszelki wypadek przerywamy prace i zakrywamy światła, gdy coś jedzie, ale w końcu udaje się, wskakujemy do środka, kolacja i spanie.
- DST 185.64km
- Czas 09:32
- VAVG 19.47km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 20 października 2012
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy
Pierwsza (jesienna) Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na wyjazd pojawił się już chwilę temu, jako rzucona luźno myśl. Nagle, znienacka okazało się, że dostanę w październiku dwa dni urlopu, na które nawet nie do końca liczyłem, taki prezent trzeba było jakoś zagospodarować. Pakowanie i przygotowywanie trasy rozpoczęliśmy z półtora tygodnia wczesniej, w międzyczasie okazało się, że dostaniemy jeszcze jeden prezent: przez kilka dni ma być ciepła i ładna pogoda.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
Nadszedł sobotni ranek. Zerwaliśmy się z łóżka i po śniadaniu osakwiliśmy nasze pojazdy, po czym ruszyliśmy w pięknym słońcu. Na nosie okulary przeciwsłoneczne i niepokojące wrażenie, że zaraz zrobi się za gorąco. Jesień, połowa października. Pięknie.
Przejeżdżamy most Marykury nową ścieżką rowerową, po czym kierujemy się na Wieliszew ulicą Płochocińską. I teraz wypada napisać: jedziemy, jedziemy, jedziemy. Słońce świeci, jest ciepło, ładnie, drzewa mienią się wszystkimi kolorami... Obwodnica Serocka okazuje się zamknięta dla rowerów, na szczęście obok jest droga techniczna, którą jedziemy... by odbić się od ściany lasu. W związku z naszą niechęcią do szukania tego, czego komuś nie chciało się oznakować, złamaliśmy prawo i przejechaliśmy całe pięćset metrów pod zakaz. Szaleństwo.
Minęliśmy Serock i gdzieś przed Pułtuskiem zrobiliśmy przerwę na stacji benzynowej na, jak się okazało, standardowy posiłek tej wyprawy: Zestaw Turysty - Hotdog + Kawa. Zjedliśmy sobie to z widokiem na zielone pola, cały czas przy pięknym słońcu.
W Pułtusku odbijamy z głównej na mniej główną, na Maków Mazowiecki. Siedem kilometrów przez samym Makowem pojawia się w asfalcie dołek. Krzyczę "Uwaga!" i przejeżdżam. Hipcia też przejeżdża, z tym, że robi "Chrup!" a potem metaliczne "Dzyń!". Zatrzymuję się i patrzę, widzę, że na ziemię spada jakaś część roweru. Uff... na szczęście to tylko uchwyt błotnika. Zanim się zorientowałem, że błotnik jest na uchwytach plastikowych, które raczej nie robią "dzyń!", Hipcia sama wyjaśniła: siodełko.
Nożżżżżż jasna cholera! Pół kilo narzędzi na różne okazje, pierdoły, sznurki, linki, śruby wiezione tylko po to, żeby się okazało, ze marne osiemdziesiąt kilometrów od domu mamy urwaną śrubę mocującą siodło do sztycy. Dupa.
Poradzić coś możemy jednak: turysta zawsze przygotowany, sznurek ma. Sznurkiem, w ramach współpracy polsko-radzieckiej, montuję siodło do całości. Daje się jechać. Dojeżdżamy do Makowa, tam, oczywiście, sklepy pozamykane, w końcu jest sobotnie popołudnie. Wchodzę do meblowego, śrub nie mają, ale kierują mnie do chłopaka, który naprawia skutery. Tam, po chwili szukania udaje się skompletować zestaw i siodło znowu jest przymocowane czymś metalowym.
Zabawy z siodełkiem kosztowały nas łącznie z półtorej godziny, więc trochę spóźnieni kierujemy się na Ostrołękę. Droga żółta, prowadząca przez lasy i nieruchliwa. Słońce jeszcze świeci, ale już zmieniamy szkła w okularach na zwykłe, klimat nadal kapitalnie jesienny, wszystko się złoci, żółci i pomarańczowi, zapach mokrego lasu towarzyszy nam bez przerwy. Suniemy sobie spokojnie, po drodze odrobinę wzbogacając garderobę, bo zaczęło się już robić chłodno.
W Ostrołęce najpierw zjeżdżamy do centrum, by zdać sobie sprawę z tego, że to bez sensu, wracamy i na wylotówce robimy zakupy na kolację i śniadanie. Włączamy światła i jedziemy - moment później po raz drugi tego dnia ktoś na nas trąbi. Sytuacja taka, jak już mieliśmy: za kierownicą stary dziad, który machając łapą odsyła nas na: chodnik (tak było w Wieliszewie) albo na pobocze (Ostrołęka). Kończy się tak, jak mogło się skończyć - my wzruszamy ramionami, on sobie jedzie: chodnikiem wlec się nie będziemy (bo i nie wolno), a pobocze... poboczem jechaliśmy, z tym, że akurat nim szło trzech chłopaków, których trzeba było wyprzedzić, więc ośmieliliśmy się wyjechać na pas ruchu dla samochodów.
Robi sie ciemno i wyłazi mgła, a jest dopiero tuż po osiemnastej. Walimy dalej, gdzieś w Kadzidle robimy znowu przerwę na stacji, jakoś mi ciężko na duszy, to i siadam i zdycham sobie na krawężniku. Rozważam nawet opcję noclegu gdzieś w pobliżu, ale zestaw Turysty uświadamia mi jednak, że nie było mi ciężko, tylko byłem głodny. Pokrzepiony strawą wsiadam z nową mocą na rower i jedziemy, jedziemy, jedziemy, w mgłę, w mgłę, w mgłę. W końcu wypada dzisiaj przekroczyć granicę województw.
W międzyczasie coś zaczyna mi piszczeć w okolicy tylnego koła. Robię kilka testów - nie, to nie hamulce. Zostaje jedyna słuszna opcja - piszczy, to niech piszczy. Hipcia, przy okazji sprawdza, że nasze tylne światła widać naprawdę z daleka. Czyli jesteśmy bezpieczni.
Granica województwa przekroczona. Klimat robi się coraz ciekawszy, bo mgła, bo ciemno i niewielki ruch. W Rozogach robimy zebranie załogi i analizujemy temat. Fajnie byłoby już gdzieś zanocować, odjeżdżamy zatem kontrolne dwa kilometry w las, robimy rekonesans, po czym, gdy mieliśmy pewność, że nikt nie jedzie, śmignęliśmy z rowerami w gąszcz. Po chwili szukania coś się znalazło, ale tuż obok asfaltu, szukając dalej znaleźliśmy bitą drogę przez las. Metodą "dwieście metrów przed siebie, w prawo, sto metrów prosto, stop." udajemy się w głąb lasu, po czym szukamy miejsca. Tu trochę trzeba się nachodzić, bo las zrobił się już rzadki, ale udaje się znaleźć przyjemne miejsce, na mchu, otoczone kilkoma choinkami.
Rozkładamy namiot, pakujemy się do środka, jemy kolację i zapadamy w sen. W nocy uparcie gdzieś szczeka jakiś pies. A nad ranem ryczą krowy. Zatem nocleg w lesie z odgłosami zwierząt: full wypas.
- DST 186.70km
- Czas 08:46
- VAVG 21.30km/h
- VMAX 45.31km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 14 października 2012
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Pętla przez Rawę Mazowiecką
Pierwotny plan na niedzielę zakładał trzy rzeczy: długą trasę, podróż PKP i wstanie wcześnie rano. To ostatnie odrzuciliśmy komisyjnie. Podróż PKP połączeniem, które nas interesuje, nie napawa myślami optymistycznymi, bo nie ma przewozu rowerów, a zatem gwarancji, że nam się uda je przewieźć. Pozostała "długa trasa". Hipcia miała już nawet wstępny plan...
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
- DST 206.66km
- Czas 09:12
- VAVG 22.46km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 7 października 2012
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 200 km, ze zdjęciem
Odrobinę za Garwolin
Wstaliśmy o dziesiątej. Późno. Zgodnie jednak z umową, mieliśmy się Gdzieś wybrać PKP, potem wrócić do Warszawy. Spakowaliśmy wszystko, po czym usiedliśmy i stwierdziliśmy, że trochę dupa, bo jak pojedziemy koleją, to będziemy wracać po północy do domu, straciwszy ze dwie godziny na podróż. Na szczęście była opcja awaryjna, którą mieliśmy wprowadzić w życie w sobotę... Chwila posiadówki nad mapą, wszystko spakowane i mniej więcej w południe wyskakujemy z domu.
Na początek mamy okazję przywitać się z niedzielną Warszawą, cóż, że nie ma słońca, rowerów trochę jeździ, do tego przy Moczydle ktoś sobie wymyślił piknik rodzinny, czy inne coś - ludzi kupa, trzeba jechać chodnikiem (!) bo po DDRze nie ma szans. Minęliśmy to, przelecieliśmy w kierunku Wilanowskiej i zaraz już lecieliśmy boczną dróżką wzdłuż Przyczółkowej. W końcu jednak radość się kończy, asfalt znika, a my wyskakujemy za jezdnię, na wysokości panów, którzy pilnowali, czy aby komu nie za bardzo się spieszy w stronę Warszawy. Akurat, gdy czekaliśmy na wolne pole na jezdni, panowie zatrzymali nowiutkiego, błyszczącego kabrioleta, którym powoził wyżelowany paniczyk w okularach na pół twarzy. Czasami może być i żal zatrzymanego kierowcy, a tu, nie wiem, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, jakoś nam szkoda nie było... ;)
Wjazd do Konstancina przywitał nas dróżką rowerową, na szczęście chwilę później ambicja eko-rowero-wandali się skończyła i mogliśmy w spokoju wjechać na jezdnię. Od tego miejsca było już lepiej - równa, wygodna szosa prowadziła nas na Górę Kalwarię. Stamtąd, po chwili posiadowki nad mapą, ruszamy w kierunku ronda, przez kawałek na naszym kole wiezie się, jeśli dobrze zauważyłem, Wilk. Po skręcie zafundowaliśmy sobie zjazd w stronę Wisły, wąską drogą pełną TIRów, które uparcie chciały nas z tej górki wyprzedzać. Za moment jednak minęliśy most i odbiliśmy w prawo. Spokój.
Z tego miejsca zaczęła się w końcu przyjemna jazda. Klimat co prawda był wybitnie jesienny, nad głową wisiały ciężkie chmury, trochę wiało, ale droga była pusta, asfalt dobry, ciemna nitka ciągnęła się między niekończącymi się polami. Naprawdę, naprawdę przyjemnie.
W Osiecku szukamy drogi prowadzącej na Garwolin, zatrzymujemy chłopaka na rowerze, który akurat ma mapę okolic i zachęca nas do innej opcji dojazdu, tak, żeby do Garwolina zajechać asfaltem, a nie klucząc po leśnych szutrach. Polecona opcja okazuje się dobra: jeszcze bardziej pusta droga, prowadząca przez lasy zdaje się do nas uśmiechać. Na początku jednak robimy przerwę i pod hasłem "cieplej nie będzie", zakładamy podkoszulki, ja dodatkowo, mając cieńsze skarpetki, zakładam ochraniacze na buty.
Poprzez jesienne lasy zajeżdżamy do Garwolina, przelatujemy nad ekspresówką i postanawiamy zrobić postój na pierwszej napotkanej stacji: na kawę i na uzupełnienie bidonów. Siedemdziesiątka szóstka prowadząca na Łuków nie ma jednak żadnych stacji, skręt w Wilchcie rzuca nas na mniejsze drogi i niweczy tym samym szansę na spotkanie stacji. Ustalamy więc, że stajemy przy pierwszym otwartym sklepie. Sklep znajduje się w jednej z wiosek, trochę fartem, bo właścicielka chyba wpadła na chwilę, prosto z kościoła. Z pięciu dych nie ma jak wydać, dobrze, że ma z dziesięciu, wzbogacamy się o dwa Powerade'y.
Powoli zapada zmrok, ale jeszcze przed ciemnością udaje nam się przekroczyć sto kilometrów. A chwilę później wkracamy do Pilawy, która lepiej, żeby była gminą (wybraliśmy tę opcję tylko dlatego, że Hipcia z mapy uznała, że nabrzmiała czcionka musi znaczyć, że to większa miejscowość i jednocześnie siedziba gminy). Pilawa gminą była, za nią powitaliśmy ponownie Osieck, tym razem znikając prosto na północ, w kierunku Taboru. Znowu trafiliśmy na cichą drogę. Ciemno, dookoła lasy, a samochodów jak na lekarstwo.
Co dobre szybko się kończy, wyjeżdżamy prosto na drogę 50. Tu stajemy na stacji LPG i analizujemy sprawę: fajnie by było ustrzelić dwie stówy, bo dobrze się jedzie, jak zjedziemy już do domu, to braknie. Niezawodna Hipcia wyczaiła, że gdzieś po prawej majaczy miejscowość Kołbiel, szybkie sprawdzenie na zaliczgmine.pl i już wiemy, że jest to gmina - ruszamy więc jeszcze na wschód, nie musimy jednak jechać do samej miejscowości, za wiaduktem pojawia się tabliczka z gminą, więc spokojnie możemy odbić na Celestynów. Trochę szkoda, bo droga była ładna, z szerokim poboczem, myśleliśmy przez chwilę nad jazdą przez Mińsk Mazowiecki, ale raz, że na mapie gmin zostałyby dziury, a dwa, że nie wiedzieliśmy, jak wygląda droga z Mińska do Warszawy.
Celestynów zatem. Bocznymi drogami przekradamy się do Otwocka, gdzie robimy kolejny postój. Hipcia szpera po mapie, Glinianka co prawda nie jest gminą, ale znajdujemy Wiązowną, która gminą na pewno jest. Odbijamy zatem cichą drogą w stronę raczej głośnej siedemnastki, by zaraz potem odbić na Józefów.
Końcówka to dojechanie Wałem Miedzeszyńskim i przez Most Siekierkowski do domu. Dwie stówki przekroczone na styk, nawet nie trzeba było dokręcać...
Otwieramy nową kategorię pośrodku: "> 200 km".
Zaliczonych gmin: 12.
Jedną wycieczką zaliczony ("niechcący") cały powiat otwocki.
Przekroczyliśmy 5% zebranych gmin.
Na początek mamy okazję przywitać się z niedzielną Warszawą, cóż, że nie ma słońca, rowerów trochę jeździ, do tego przy Moczydle ktoś sobie wymyślił piknik rodzinny, czy inne coś - ludzi kupa, trzeba jechać chodnikiem (!) bo po DDRze nie ma szans. Minęliśmy to, przelecieliśmy w kierunku Wilanowskiej i zaraz już lecieliśmy boczną dróżką wzdłuż Przyczółkowej. W końcu jednak radość się kończy, asfalt znika, a my wyskakujemy za jezdnię, na wysokości panów, którzy pilnowali, czy aby komu nie za bardzo się spieszy w stronę Warszawy. Akurat, gdy czekaliśmy na wolne pole na jezdni, panowie zatrzymali nowiutkiego, błyszczącego kabrioleta, którym powoził wyżelowany paniczyk w okularach na pół twarzy. Czasami może być i żal zatrzymanego kierowcy, a tu, nie wiem, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, jakoś nam szkoda nie było... ;)
Wjazd do Konstancina przywitał nas dróżką rowerową, na szczęście chwilę później ambicja eko-rowero-wandali się skończyła i mogliśmy w spokoju wjechać na jezdnię. Od tego miejsca było już lepiej - równa, wygodna szosa prowadziła nas na Górę Kalwarię. Stamtąd, po chwili posiadowki nad mapą, ruszamy w kierunku ronda, przez kawałek na naszym kole wiezie się, jeśli dobrze zauważyłem, Wilk. Po skręcie zafundowaliśmy sobie zjazd w stronę Wisły, wąską drogą pełną TIRów, które uparcie chciały nas z tej górki wyprzedzać. Za moment jednak minęliśy most i odbiliśmy w prawo. Spokój.
Z tego miejsca zaczęła się w końcu przyjemna jazda. Klimat co prawda był wybitnie jesienny, nad głową wisiały ciężkie chmury, trochę wiało, ale droga była pusta, asfalt dobry, ciemna nitka ciągnęła się między niekończącymi się polami. Naprawdę, naprawdę przyjemnie.
W Osiecku szukamy drogi prowadzącej na Garwolin, zatrzymujemy chłopaka na rowerze, który akurat ma mapę okolic i zachęca nas do innej opcji dojazdu, tak, żeby do Garwolina zajechać asfaltem, a nie klucząc po leśnych szutrach. Polecona opcja okazuje się dobra: jeszcze bardziej pusta droga, prowadząca przez lasy zdaje się do nas uśmiechać. Na początku jednak robimy przerwę i pod hasłem "cieplej nie będzie", zakładamy podkoszulki, ja dodatkowo, mając cieńsze skarpetki, zakładam ochraniacze na buty.
Poprzez jesienne lasy zajeżdżamy do Garwolina, przelatujemy nad ekspresówką i postanawiamy zrobić postój na pierwszej napotkanej stacji: na kawę i na uzupełnienie bidonów. Siedemdziesiątka szóstka prowadząca na Łuków nie ma jednak żadnych stacji, skręt w Wilchcie rzuca nas na mniejsze drogi i niweczy tym samym szansę na spotkanie stacji. Ustalamy więc, że stajemy przy pierwszym otwartym sklepie. Sklep znajduje się w jednej z wiosek, trochę fartem, bo właścicielka chyba wpadła na chwilę, prosto z kościoła. Z pięciu dych nie ma jak wydać, dobrze, że ma z dziesięciu, wzbogacamy się o dwa Powerade'y.
Powoli zapada zmrok, ale jeszcze przed ciemnością udaje nam się przekroczyć sto kilometrów. A chwilę później wkracamy do Pilawy, która lepiej, żeby była gminą (wybraliśmy tę opcję tylko dlatego, że Hipcia z mapy uznała, że nabrzmiała czcionka musi znaczyć, że to większa miejscowość i jednocześnie siedziba gminy). Pilawa gminą była, za nią powitaliśmy ponownie Osieck, tym razem znikając prosto na północ, w kierunku Taboru. Znowu trafiliśmy na cichą drogę. Ciemno, dookoła lasy, a samochodów jak na lekarstwo.
Co dobre szybko się kończy, wyjeżdżamy prosto na drogę 50. Tu stajemy na stacji LPG i analizujemy sprawę: fajnie by było ustrzelić dwie stówy, bo dobrze się jedzie, jak zjedziemy już do domu, to braknie. Niezawodna Hipcia wyczaiła, że gdzieś po prawej majaczy miejscowość Kołbiel, szybkie sprawdzenie na zaliczgmine.pl i już wiemy, że jest to gmina - ruszamy więc jeszcze na wschód, nie musimy jednak jechać do samej miejscowości, za wiaduktem pojawia się tabliczka z gminą, więc spokojnie możemy odbić na Celestynów. Trochę szkoda, bo droga była ładna, z szerokim poboczem, myśleliśmy przez chwilę nad jazdą przez Mińsk Mazowiecki, ale raz, że na mapie gmin zostałyby dziury, a dwa, że nie wiedzieliśmy, jak wygląda droga z Mińska do Warszawy.
Celestynów zatem. Bocznymi drogami przekradamy się do Otwocka, gdzie robimy kolejny postój. Hipcia szpera po mapie, Glinianka co prawda nie jest gminą, ale znajdujemy Wiązowną, która gminą na pewno jest. Odbijamy zatem cichą drogą w stronę raczej głośnej siedemnastki, by zaraz potem odbić na Józefów.
Końcówka to dojechanie Wałem Miedzeszyńskim i przez Most Siekierkowski do domu. Dwie stówki przekroczone na styk, nawet nie trzeba było dokręcać...
Otwieramy nową kategorię pośrodku: "> 200 km".
Zaliczonych gmin: 12.
Jedną wycieczką zaliczony ("niechcący") cały powiat otwocki.
Przekroczyliśmy 5% zebranych gmin.
Pusta ścieżka przy Wilanowskiej© Hipek99
Kapitalna droga rowerowa w kierunku Konstancina-Jeziornej© Hipek99
Gdzieś w drodze© Hipek99
Strzał z siodła. Niby, że artystycznie.© Hipek99
Jakaś łąka. Chmury cały czas wisiały i straszyły.© Hipek99
Znak w tle pojawił się zupełnie przypadkiem!© Hipek99
Droga przez las. Jak widać.© Hipek99
Już prawie Garwolin© Hipek99
Zasuwamy tak, że nawet zdjęcia wychodzą niewyraźne.© Hipek99
No i już prawie koniec. Widok znajomy ten.© Hipek99
- DST 202.13km
- Czas 08:53
- VAVG 22.75km/h
- VMAX 44.48km/h
- K: 9.0
- Sprzęt Unibike Viper