Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 4 listopada 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy
Listopadowo na północy (4)
Ostatni dzień wycieczki to tylko krótka podróż do Olsztyna (krótka, ale z obowiązkowym zaliczeniem jednej gminy).
- DST 74.59km
- Czas 03:24
- VAVG 21.94km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 3 listopada 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Listopadowo na północy (3)
Poranek nie zachęcał do pobudki. I wcale nie chodzi o to, że niechętnie zamieniłbym ciepłe łóżko na chłód poranka. Bardziej chodzi o ten nieprzyjemny dźwięk, który dobiegał zza okna.
Na szczęście deszcz tylko lekko kropił, ale robił to już od dłuższej chwili, więc na drogach zdążyły się potworzyć spore kałuże. Pierwsza część podróży, aż do Nowego Dworu Gdańskiego, była, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Sytuacja na drodze wymusza na nas dość szybki postój we wspomnianym mieście, bo wygląda na to, że nie dojedziemy, zgodnie z planem, do Elbląga, jadąc (jak jeszcze kilka lat temu) siódemką.
Na szczęście znajduję sprawny objazd przez Marzęcino i udaje się wrócić na ślad nie nadkładając zbyt wielu kilometrów. Kolejne prawie 80 km to głównie walka z asfaltami. Zaczyna się od prawdziwie księżycowej nawierzchni, przechodząc przez wszystkie rodzaje, nie wyłączając dużych, betonowych płyt.
Większy postój robimy w Miłomłynie. Jest motywacja, bo znajduje się tam straszliwie przyjacielski kot, który domaga się pieszczot, więc aż szkoda ruszać. Ale i tak zjadamy sobie solidny obiad i ruszamy dalej. Drogą przez las... a potem jakieś siedem kilometrów leśną szutrówką. Gdy wyjechaliśmy w końcu na asfalt, zaczynało robić się szarawo.
Morąg przecinamy już po ciemku, droga do Pasłęka za to upływa mi na patrzeniu na termometr. Jeszcze przedwczoraj w nocy było prawie 10 stopni, teraz temperatura spada poniżej dwóch stopni, a do tego wszystko otula mgła, dzięki czemu jazda robi się jeszcze przyjemniejsza.
Pasłęk to czas na zakupy (Hipcia) i rezerwowanie noclegu (ja). Do przejechania jest ledwo 50 km, ale w tej mgle i przy tej temperaturze, kiedy nawet mi, w ciepłych, jesiennych rękawiczkach, kostnieją palce, robi się z tego prawdziwa wyprawa. Mgła jest wszędzie, więc trasa wygląda jak nieskończona wyprawa przez jeden, wielki las. Do tego trafiamy sobie na bruk (bardzo historyczny, bo Długobór, jak podają źródła, został założony jeszcze przed 1314 rokiem).
W końcu ze mgły wyłania się napis "Orneta", a kawałek dalej czeka nasza kwatera. Mamy ze sobą piwo (tym razem nie usypiam tak szybko) i jedzenie, więc można spokojnie poświętować kolejny przepracowany dzień.
Na szczęście deszcz tylko lekko kropił, ale robił to już od dłuższej chwili, więc na drogach zdążyły się potworzyć spore kałuże. Pierwsza część podróży, aż do Nowego Dworu Gdańskiego, była, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Sytuacja na drodze wymusza na nas dość szybki postój we wspomnianym mieście, bo wygląda na to, że nie dojedziemy, zgodnie z planem, do Elbląga, jadąc (jak jeszcze kilka lat temu) siódemką.
Na szczęście znajduję sprawny objazd przez Marzęcino i udaje się wrócić na ślad nie nadkładając zbyt wielu kilometrów. Kolejne prawie 80 km to głównie walka z asfaltami. Zaczyna się od prawdziwie księżycowej nawierzchni, przechodząc przez wszystkie rodzaje, nie wyłączając dużych, betonowych płyt.
Większy postój robimy w Miłomłynie. Jest motywacja, bo znajduje się tam straszliwie przyjacielski kot, który domaga się pieszczot, więc aż szkoda ruszać. Ale i tak zjadamy sobie solidny obiad i ruszamy dalej. Drogą przez las... a potem jakieś siedem kilometrów leśną szutrówką. Gdy wyjechaliśmy w końcu na asfalt, zaczynało robić się szarawo.
Morąg przecinamy już po ciemku, droga do Pasłęka za to upływa mi na patrzeniu na termometr. Jeszcze przedwczoraj w nocy było prawie 10 stopni, teraz temperatura spada poniżej dwóch stopni, a do tego wszystko otula mgła, dzięki czemu jazda robi się jeszcze przyjemniejsza.
Pasłęk to czas na zakupy (Hipcia) i rezerwowanie noclegu (ja). Do przejechania jest ledwo 50 km, ale w tej mgle i przy tej temperaturze, kiedy nawet mi, w ciepłych, jesiennych rękawiczkach, kostnieją palce, robi się z tego prawdziwa wyprawa. Mgła jest wszędzie, więc trasa wygląda jak nieskończona wyprawa przez jeden, wielki las. Do tego trafiamy sobie na bruk (bardzo historyczny, bo Długobór, jak podają źródła, został założony jeszcze przed 1314 rokiem).
W końcu ze mgły wyłania się napis "Orneta", a kawałek dalej czeka nasza kwatera. Mamy ze sobą piwo (tym razem nie usypiam tak szybko) i jedzenie, więc można spokojnie poświętować kolejny przepracowany dzień.
- DST 262.65km
- Czas 11:45
- VAVG 22.35km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 2 listopada 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Listopadowo na północy (2)
Spanie jest znacznie przyjemniejsze, gdy po twarzy nie chodzą pająki i inne potwory. Mi chodziły. No, to akurat aż tak nie przeszkadzało, denerwował mnie za to jeden komar (ale z nim wyjaśniłem sobie sprawy dość szybko). W końcu następuje coś w rodzaju poranka. Dzwoni budzik, świecę światło i powoli zaczynamy się zbierać. Po niecałej godzince (bo w końcu nikomu się nie spieszy) jesteśmy już na kołach. Jest jasno, wschodzące słońce dodaje uroku całej trasie i powoli rozprasza poranne, chłodne mgły.
Pierwszy przystanek jest w Skórczu. Tam, na Orlenie, okazuje się, że ten pajonk, co nocą spacerował mi po twarzy, uznał, że jestem na tyle smaczny, żeby mnie ugryźć pod okiem. Spuchło, ale tylko trochę.
Ruszamy dalej: dzień rozkręca się, słońce świeci, ale jest wyraźnie chłodniej niż wczoraj. W Starogardzie Gdańskim łapiemy mocny wiatr w plecy. I tak się leci, i leci... droga krajowa numer 22, Malbork się przybliża i przybliża, już tylko doń trzydzieści kilometrów. Ale czy może być tak łatwo? Przejeżdżamy nad A-jedynką i natychmiast odbijamy w prawo. Może do Malborka tylko 20 km, ale my umiemy zrobić tak, by zajęło to całe 200!
I zaczyna się. Podwietrzna rzeźnia. Przestaje się jechać szybko a do jazdy motywuje tylko wizja obiadu w Gniewie. 25 km dalej zjeżdżamy nad Wisłę, na kilkanaście kilometrów kompletnie płaskiego terenu (prawie jak w domu). Z bólem i trudem przecinamy Grudziądz, zachwyceni zakazem dla rowerów na wiadukcie (dzięki czemu musimy szlajać się po jakichś dziurskach) i cieszymy się każdym kilometrem oddalającym nas od tego miasta. Głównie dlatego, że im dalej, tym ruch robi się mniejszy.
Boczną drogą docieramy do Kwidzyna, tam robimy długi postój na stacji (a mieli zapiekanki, więc naprawdę było jak wypocząć). Rezerwuję pokój w Malborku i już wiemy, że czeka na nas ciepłe łóżko. Mogliśmy ponownie szukać krzaków, ale jakoś wieczór zrobił się wilgotny, chłodny, a do tego okolice Malborka nie słyną z lasów, więc mogłoby być ciężko znaleźć coś przyjemnego.
Trasa jakoś się dłuży. Mamy do pokonania jeden większy pagórek, a potem tylko długa prosta, pod wiatr, do miasta. Zakupy w Żabce, zameldowanie i piwo, które dopijam głównie z przyzwoitości, bo pierwsze trzy łyki bardzo mnie zmorzyły...
Pierwszy przystanek jest w Skórczu. Tam, na Orlenie, okazuje się, że ten pajonk, co nocą spacerował mi po twarzy, uznał, że jestem na tyle smaczny, żeby mnie ugryźć pod okiem. Spuchło, ale tylko trochę.
Ruszamy dalej: dzień rozkręca się, słońce świeci, ale jest wyraźnie chłodniej niż wczoraj. W Starogardzie Gdańskim łapiemy mocny wiatr w plecy. I tak się leci, i leci... droga krajowa numer 22, Malbork się przybliża i przybliża, już tylko doń trzydzieści kilometrów. Ale czy może być tak łatwo? Przejeżdżamy nad A-jedynką i natychmiast odbijamy w prawo. Może do Malborka tylko 20 km, ale my umiemy zrobić tak, by zajęło to całe 200!
I zaczyna się. Podwietrzna rzeźnia. Przestaje się jechać szybko a do jazdy motywuje tylko wizja obiadu w Gniewie. 25 km dalej zjeżdżamy nad Wisłę, na kilkanaście kilometrów kompletnie płaskiego terenu (prawie jak w domu). Z bólem i trudem przecinamy Grudziądz, zachwyceni zakazem dla rowerów na wiadukcie (dzięki czemu musimy szlajać się po jakichś dziurskach) i cieszymy się każdym kilometrem oddalającym nas od tego miasta. Głównie dlatego, że im dalej, tym ruch robi się mniejszy.
Boczną drogą docieramy do Kwidzyna, tam robimy długi postój na stacji (a mieli zapiekanki, więc naprawdę było jak wypocząć). Rezerwuję pokój w Malborku i już wiemy, że czeka na nas ciepłe łóżko. Mogliśmy ponownie szukać krzaków, ale jakoś wieczór zrobił się wilgotny, chłodny, a do tego okolice Malborka nie słyną z lasów, więc mogłoby być ciężko znaleźć coś przyjemnego.
Trasa jakoś się dłuży. Mamy do pokonania jeden większy pagórek, a potem tylko długa prosta, pod wiatr, do miasta. Zakupy w Żabce, zameldowanie i piwo, które dopijam głównie z przyzwoitości, bo pierwsze trzy łyki bardzo mnie zmorzyły...
- DST 296.27km
- Czas 11:44
- VAVG 25.25km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 1 listopada 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Listopadowo na północy (1)
Korzystając z dobrej, listopadowej pogody, postanowiliśmy wyskoczyć na dawno zaplanowaną trasę i zaliczyć kilka gmin na północy.
Podróż zaczyna się z dworca Gdynia Główna, skąd ruszamy na cały dzień walki z wiatrem. Jeśli Gdynia, to, wiadomo, że na start idą moje "ulubione" Kaszuby.
Sprawnie przecinamy Wejherowo, którego, mimo wielu wizyt w tej okolicy (kilka wyprawek i trzy Maratony Północ-Południe) nie udało się jakoś zaliczyć. Teraz nadrabiamy tę zaległość. Przecinamy Trójmiejski Park Krajobrazowy i starannie, dookoła, objeżdżamy ten drugi, kaszubski. Pierwszy przystanek wypada w Sierakowicach. Co prawda planowany był kawałek dalej, ale skoro już Orlen rzucił się sam w oczy...
Wstępnie posileni i napojeni kawą ruszamy dalej, pod wiatr. Bo ten przez cały dzień wieje jakoś tak z południa i stara się przeszkadzać jak tylko może. Nie wiadomo kiedy minęła dopiero setka kilometrów, ale jesienny dzień już powoli chylił się ku końcowi. Jeszcze przed zmrokiem robimy przerwę na obiad. Kilka zapiekanek na stacji, kawa, ubranie się cieplej i czas ruszać dalej.
Po chwili jest już ciemno. Tradycyjnie udaje się nam wbić w jakieś paskudne szutry i piachy, kręcimy się po niewielkich wioseczkach i w końcu, przekroczywszy dopiero co 200 km, lądujemy w Zblewie. Tam planowany jest Ostatni Przyjazny Orlen; do kolejnego już kawał drogi, więc najpierw będzie trzeba gdzieś zanocować.
Po solidnej kolacji ruszamy przed siebie krajówką. Jest około 21:00, ciepło, około 10 stopni. Wtem... zrównuje się z nami bus, z którego wychyla się kierowca i... proponuje nam podwózkę! Odmawiamy przysługi, bo kawałek później, w Czarnej Wodzie skręcamy i trafiamy na jedną z piękniejszych nazw miejscowości: Złe Mięso.
Pozostała nam przyjemna część, czyli luźne rozważania na temat noclegu. Mieliśmy wstępnie zanotowane, że można coś znaleźć w Tleniu, ale skoro zapowiadała się tak ciepła noc, to odjechaliśmy jeszcze spory kawałek, weszliśmy w las, rozstawiliśmy tarpa i, około północy, położyliśmy się spać.
Podróż zaczyna się z dworca Gdynia Główna, skąd ruszamy na cały dzień walki z wiatrem. Jeśli Gdynia, to, wiadomo, że na start idą moje "ulubione" Kaszuby.
Sprawnie przecinamy Wejherowo, którego, mimo wielu wizyt w tej okolicy (kilka wyprawek i trzy Maratony Północ-Południe) nie udało się jakoś zaliczyć. Teraz nadrabiamy tę zaległość. Przecinamy Trójmiejski Park Krajobrazowy i starannie, dookoła, objeżdżamy ten drugi, kaszubski. Pierwszy przystanek wypada w Sierakowicach. Co prawda planowany był kawałek dalej, ale skoro już Orlen rzucił się sam w oczy...
Wstępnie posileni i napojeni kawą ruszamy dalej, pod wiatr. Bo ten przez cały dzień wieje jakoś tak z południa i stara się przeszkadzać jak tylko może. Nie wiadomo kiedy minęła dopiero setka kilometrów, ale jesienny dzień już powoli chylił się ku końcowi. Jeszcze przed zmrokiem robimy przerwę na obiad. Kilka zapiekanek na stacji, kawa, ubranie się cieplej i czas ruszać dalej.
Po chwili jest już ciemno. Tradycyjnie udaje się nam wbić w jakieś paskudne szutry i piachy, kręcimy się po niewielkich wioseczkach i w końcu, przekroczywszy dopiero co 200 km, lądujemy w Zblewie. Tam planowany jest Ostatni Przyjazny Orlen; do kolejnego już kawał drogi, więc najpierw będzie trzeba gdzieś zanocować.
Po solidnej kolacji ruszamy przed siebie krajówką. Jest około 21:00, ciepło, około 10 stopni. Wtem... zrównuje się z nami bus, z którego wychyla się kierowca i... proponuje nam podwózkę! Odmawiamy przysługi, bo kawałek później, w Czarnej Wodzie skręcamy i trafiamy na jedną z piękniejszych nazw miejscowości: Złe Mięso.
Pozostała nam przyjemna część, czyli luźne rozważania na temat noclegu. Mieliśmy wstępnie zanotowane, że można coś znaleźć w Tleniu, ale skoro zapowiadała się tak ciepła noc, to odjechaliśmy jeszcze spory kawałek, weszliśmy w las, rozstawiliśmy tarpa i, około północy, położyliśmy się spać.
- DST 284.49km
- Czas 11:38
- VAVG 24.45km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 14 października 2018
Kategoria zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km
Jesienne gminy
Krótka wycieczka po kilka gmin na lubelszczyźnie. Pogoda z jednej strony piękna (bo słońce) z drugiej strony parszywa (bo paskudny wiatr). Czasu starczyło jednak na długi piknik (przy Orlenie, oczywiście) i na jedzenie znalezionych przy drodze jabłek.
A, no i, na sam koniec, duża i bardzo dobra pizza w Łukowie.
A, no i, na sam koniec, duża i bardzo dobra pizza w Łukowie.
- DST 159.29km
- Czas 05:47
- VAVG 27.54km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 15 września 2018
Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kolarstwo romantyczne
Maraton Północ-Południe to tradycyjny czas relaksu, wypoczynku i zachwytu nad początkiem jesieni. "Etap przyjaźni", gdzie jedziemy dla samej przyjemności, zamknięcia sezonu i przyjemnego, wrześniowego słońca. To znaczy: ja tak robię, inni niekoniecznie.
Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.
Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.
Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.
Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.
Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!
To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.
Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.
Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?
Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.
Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.
Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.
Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.
Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?
Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.
Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.
Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...
Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!
Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.
Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.
Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!
Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.
Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?
Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.
Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.
Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.
Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.
A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.
Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.
Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.
Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.
W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.
Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.
Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.
Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.
Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.
Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.
Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.
Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.
W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...
Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...
Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.
W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!
Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.
Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!
We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.
Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!
Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.
Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?
Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!
Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.
Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.
Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.
Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.
Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!
To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.
Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.
Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?
Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.
Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.
Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.
Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.
Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?
Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.
Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.
Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...
Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!
Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.
Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.
Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!
Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.
Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?
Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.
Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.
Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.
Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.
A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.
Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.
Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.
Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.
W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.
Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.
Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.
Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.
Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.
Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.
Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.
Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.
W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...
Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...
Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.
W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!
Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.
Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!
We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.
Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!
Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.
Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?
Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!
- DST 936.11km
- Czas 41:06
- VAVG 22.78km/h
- Sprzęt Czorny
Niedziela, 29 lipca 2018
Kategoria > 50 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kudłata Makowska
Na sam koniec przygody z okolicami Krakowa przygotowaliśmy sobie całkiem długą trasę, ale uznaliśmy, że nie ma sensu lądować w Krakowie późnym wieczorem i skróciliśmy ją do tylko dwóch głównych akcentów.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
Zjadłszy śniadanie wsiedliśmy do auta. Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Budzowa, a stamtąd, już na rowerach, ruszyliśmy na Górę Makowską. Gdy robiłem ją za pierwszym razem (no dobrze, wtedy po prawie dziewięciuset kilometrach), była zdecydowanie bardziej stroma. Z kolei zjazd w stronę Makowa był przyjemny tylko na początku, bo musieliśmy mijać kościół i wychodzących zeń, wpatrzonych jeszcze duchowym okiem w niebiosa, wiernych, którzy niczym owieczki, bezmyślnie włazili pod koła roweru.
Za Makowem odbijamy na dwie strome, trzymające dziesięć procent góreczki i długim, nudnym, usypiającym zjazdem, dojeżdżamy do Pcimia. A w zasadzie na pcimski Orlen. Podczas długiego popasu orientujemy się, że całkiem niedaleko jedzie Gavek, więc niewykluczone, że spotkamy go gdzieś na podjeździe pod Kudłacze.
Gdy tylko ruszyliśmy pod górę, momentalnie się znalazł.
Wspólnie podjechaliśmy pod górę, w cieniu wypiliśmy bezalkoholowe i zjechaliśmy, rozłączając się kawałek za Pcimiem: Gavek pojechał w stronę Krakowa, my - w stronę samochodu.
Na sam koniec pozostała nam Przełęcz Dział, z przyjemną, trzymającą kilkanaście procent końcówką, a potem długi i nawet równy zjazd praktycznie do samego parkingu.
- DST 85.68km
- Czas 03:49
- VAVG 22.45km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 lipca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Podkrakowskie gminy
Po nieudanej próbie wbicia się w pociąg, musieliśmy wrócić do samochodu i ustalić dalszy plan. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że na drogę i na trasę zabraliśmy pełną zakupów siatkę - którą trzeba dotachać na miejsce. Jakoś ruszamy: trochę DDR, trochę chodnikiem. W międzyczasie, zupełnie niespodzianie, łapie nas forumowy DiDżej i mamy okazję zamienić kilka słów.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
Chwilę po spotkaniu siatka, trzymana w ręce, zawadza o szprychy i rozpada się. Połowa zakupów leży na chodniku, jedne sezamki zostają zmielone. Jakie to szczęście, że miałem drugą!
Dojechawszy do auta zabieramy zeń laptopa i idziemy do kawiarni. Po chwili mamy narysowaną trasę: odwiedzimy sobie ten z punktów kontrolnych, który nie mieścił się w naszej oryginalnej trasie Hulaki.
Po krótkiej jeździe zostawiamy samochód w Kłaju, pod Lewiatanem, i ruszamy w trasę. Słońce zaczyna grzać i zapowiada się naprawdę paskudny dzień. No ale: gminy same się nie zaliczą.
Przeskakujemy przez Bochnię i, po pokonaniu jednego pagórka, meldujemy się w Nowym Wiśniczu, na Orlenie. Radler, jedzenie, wypoczynek.
Pokonujemy kolejny, srogi zresztą pagórek i z pięknego asfaltu zjeżdżamy w kierunku Limanowej po... dziurach. I z wahadełkami. Długachny zjazd przerywamy w połowie... tak, kolejnym Orlenem. Ale przecież jest tak gorąco, a nam tak bardzo nigdzie się nie spieszy.
Po przecięciu pięknych terenów jednego z zakoli Dunajca robimy jeszcze jeden pagórek i, zaliczywszy uprzednio jeszcze jedną gminę (po szutrze, nie mogło być inaczej), zaczynamy wspinaczkę na Jamną.
Podjazd jest ładny, prawie bez ruchu samochodowego, a nachylenie trzyma. Podobnie trzyma łańcuch moja tarcza z przodu i wcale, ale to wcale nie przeskakuje. Nie trzymała za to... linka przerzutki. Chrupnięcie, przeskoczenie i... I nic! Jakimś cudem zblokowała się na najlżejszej przerzutce i udało mi się wyjechać na samą górę.
Tam wymieniam linkę, a Hipcia kupuje jedzenie w schronisku. W międzyczasie sms-ujemy z Wujkiem G. i okazuje się, że trasa, którą sobie wymyśliliśmy, jest optymalną, jeśli chodzi o przyjemność z jazdy i bezpieczeństwo. Lepiej być nie może!
Powoli zapada zmrok, więc zjeżdżamy i zasuwamy w noc. Pokonujemy jedynie kilka pagórków, a od Brzeska dostajemy wiatr w plecy i z tymże dojeżdżamy do Bochni. Miasto, zgodnie wojtkową sugestią, przejeżdżamy przez centrum, nie obwodnicą. Przed samym Kłajem łapiemy się jeszcze na wylewający się z wiejskiego festynu tłum, ale bezkolizyjnie docieramy do samochodu. Pozostaje tylko spakować się i ruszyć w kierunku zarezerwowanego hotelu.
Na miejscu okazuje się, że w hotelu akurat jest wesele. Śmiesznie wyglądamy, przebijając się w rowerowych strojach przez tłum elegancko ubranych ludzi.
Pokój jest niewielki, ale ma wszystko, co powinien mieć. A nawet trochę więcej, bo po łóżku chodzi sobie jakiś robak. A potem wyłazi jeszcze jeden podobny. Nie jestem ekspertem od robactwa, ale z pomocą internetu udaje mi się ustalić, że to... pluskwy. Moją kompletną niechęć do ruszenia się z łóżka, na którym zaległem z piwem w ręku, przełamują same wspomniane żyjątka, które kilkakrotnie mnie gryzą. Pani w recepcji robi wielkie oczy, po czym szybko przenosi nas do innego pokoju, już bez dodatkowych lokatorów. A przy okazji, powiadomiona o fakcie właścicielka hotelu, daje nam zniżkę - wychodzi na to, ze w tej cenie o tańszy nocleg w Krakowie byłoby już ciężko.
Czy na tym mogły skończyć się przygody? Ale gdzież tam! Położyłem się na łóżku bez przykrywania się, bo noc była ciepła. Dopiero nad ranem poczułem, że jest chłodno, więc postanowiłem poszukać kołdry. Okazało się, że przygotowany naprędce dla nas pokój miał tylko... jedną (pojedynczą). Skończyłem więc noc zawinięty w swoją bluzę i narzutę z łóżka.
- DST 172.98km
- Czas 07:17
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 27 lipca 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Karpacki trochęHulaka
Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.
Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.
Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.
Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.
Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.
Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.
Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.
Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?
W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.
Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.
Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.
Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.
Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.
Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.
Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.
Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.
Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.
W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.
Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.
Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.
- DST 209.58km
- Czas 08:40
- VAVG 24.18km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 5 czerwca 2018
Kategoria < 50km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Pomnik Aragorna
W ramach ostatniego sprawdzaniu i rozgrzewki przed startem, wybraliśmy się do Świebodzina na lody i oglądanie pomnika. Zdaniem miejscowych jest tam uwieczniony ktoś inny, ale ja tam swoje wiem, Aragorn to Aragorn.
Chociaż osobiście wolałbym, żeby uwieczniono Durina.
Chociaż osobiście wolałbym, żeby uwieczniono Durina.
- DST 28.50km
- Czas 01:12
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Zenon