Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

zaliczając gminy

Dystans całkowity:28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1208:26
Średnia prędkość:23.62 km/h
Maksymalna prędkość:77.85 km/h
Suma podjazdów:31910 m
Maks. tętno maksymalne:180 (93 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:63284 kcal
Liczba aktywności:148
Średnio na aktywność:192.86 km i 8h 13m
Więcej statystyk
Niedziela, 6 maja 2018 Kategoria > 50 km, szypko, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Koniec majówki, ale gminy wpadają

Ostatnia już, majówkowa, wycieczka. Zaparkowaliśmy pod Karczmą, w której zamierzaliśmy zjeść obiad i ruszyliśmy.



Zaczęło się od przyjemnej jazdy bocznymi uliczkami przez wioski.



Potem był odcinek specjalny: DK 86, szerokie, znośne pobocze i wiatr w plecy, więc lecieliśmy jak na skrzydłach.



A końcówka - już pod wiatr - na początku równolegle do DK79, potem, po zaliczeniu ostatniej gminy - już szerokim jej poboczem.

Miłe zakończenie wyjazdu - i pojeździł człowiek, i kolejne dziewięć gmin dorzucił do kolekcji.

A, no i zdobyłem KOM-a, ale tylko dlatego, że byłem czwartym, który pojechał jakąś zapomnianą przez bogów i rowerzystów drożyną.

  • DST 75.61km
  • Czas 02:28
  • VAVG 30.65km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 5 maja 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Terenowa wycieczka szosą

W poprzednim wpisie wspominałem o szaleństwach RwGPS-a. Ale o tym, co w praktyce znaczą jego dziwactwa, mieliśmy dopiero się dowiedzieć. Trasa miała być prosta: z Czeladzi do Trzebini, zaliczamy kilka gmin i wracamy.

Już na wstępie wyjechaliśmy na szuter, ale uznaliśmy, że to wypadek przy pracy i na pewno jakoś trzeba przebić się do drogi głównej i za chwilę przecież będzie okej. I było, pojawił się asfalt. A potem pojechaliśmy przez park, a na moim Garminie pojawił się napis wskazujący, że właśnie jedziemy Szlakiem Rowerowym Dawnego Pogranicza. Hmm... no dobrze. Za parkiem wyjeżdżamy na asfalt, a po chwili... wjeżdżamy w wąską szutróweczkę. Cały czas szlakiem, cały czas szutrem, jedziemy sobie aż za Sosnowiec.



Asfalt pojawia się dopiero w Mysłowicach, ale już kawałek dalej wjeżdżamy znowu w las. Zrazu jest po prostu utwardzona ziemia, potem przechodzi w piasek, a potem w tak głęboki piach, że trzeba przejść na napęd nożno-pchający. I tak sobie spacerujemy dobre półtora kilometra...



Ślad jeszcze raz wytnie nam numer: taka mała niespodzianka w okolicy Chełmka. Przecież można jechać drogą wojewódzką, wiadomo. Ale głupio by było, skoro można pojechać takim fajnym lasem, co? Dość szybko się orientujemy i zawracamy. Wystarczy terenu na dzisiaj.



Na dworzec w Trzebini zajeżdżamy po wypoczynku na Orlenie i mamy jeszcze tyle czasu, by wciągnąć czeskie bezalkoholowe.


Za bilety płacę 6 zł za osobę. Za rowery - 7 zł za sztukę...

Wysiadamy na katowickim dworcu i wracamy do Czeladzi. Tu problemów nie ma, może poza ostatnim fragmentem, który pokonujemy znowu po szutrze. Ale, tak w sumie, już nam się nie spieszy...



  • DST 72.40km
  • Czas 03:06
  • VAVG 23.35km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 3 maja 2018 Kategoria > 50 km, do czytania, trening, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Jeden pagórek

Po tym, jak drugiego maja zadałem sobie atrakcji w zatorskim parku rozrywki, zatęskniłem za rowerem. Akurat trzeci maja zbiegł się z dniem transferu między miejscówkami, więc jadąc z punktu A do punktu B zatrzymaliśmy się w... Bielsku-Białej. Powód szlajania się po tej akurat okolicy był oczywisty i chyba wszystkim wiadomy: gminy!



Jakoś tak się zdarzyło, że nie zaliczyliśmy gminy Szczyrk (raz, wracając z antywyprawki, byliśmy bardzo, bardzo blisko), więc, skoro nadarzyła się okazja, to machnąłem kreską po mapie, zaliczając i tę, i cztery kolejne gminy (w tym jedną dziurę i jedną gminę - Brennę - którą ciężko zaliczyć przypadkiem, bo jakoś tak jest umieszczona, że ani do niej wjechać, ani wyjechać).

Samo przygotowanie trasy wymagało odrobiny uwagi, bo Ride With Gps zmienił chyba nieco algorytm (albo zmieniło się coś na mapie, z której korzystają) i teraz wybranie opcji optymalizowania trasy pod rower kończy się tym, że automat puszcza trasę wszystkim, co ma oznaczone jako "przejeżdżalne rowerem". Czyli zamiast polecieć asfaltem, puści nas szutrówką... tuż obok. Albo ścieżką przy torach kolejowych. Albo drożyną przez park miejski. W tym wypadku optymalnie, według pana Portala, znaczyło: "pieszym szlakiem z Przełęczy Salmopolskiej".

Na całe szczęście zdążyłem w porę dostrzec wszystkie pułapki i można było, zostawiwszy auto pod centrum handlowym (znajomym, bo przejeżdżaliśmy tuż obok w listopadzie), ruszyć pod górę.

Początek, czyli trasa aż do Szczyrku, to mały ruch, dziurawe drogi i atrapy DDR-ek, które sobie podarowaliśmy ze względu na właśnie wspomniane małe obciążenie drogi. I podjazd. Lecimy sobie lekko pod górkę, cieszymy się dniem i dobrą pogodą. W Szczyrku: tragedia. Tłum samochodów, na chodnikach pełno turystów, całe miasto przejeżdżam omijając korek prawą stroną, patrząc, czy ktoś nie otwiera mi drzwi prosto w kierownicę albo nie włazi pod koła. Dopiero za miejscowością robi się spokojnie, ale tu już nie mam czasu na relaks: Hipcia jedzie sobie swoje radosne "luźną nogą", a ja walczę i staram się nie spaść z koła.
RwGPS pokazuje jednak pazurek, bo okazuje się, że zoptymalizował jednak trasę i na przełęcz sugeruje polecieć... jakąś szutrówką, która potem przechodzi w szlak pieszy. Rezygnujemy z tej wątpliwej atrakcji i zostajemy na drodze wojewódzkiej. Tutaj za to radośnie olewa mnie Garmin, który przywiesza się na ekranie pokazującym wysokość, w związku z czym jestem bardzo zaskoczony, że na przełęcz docieram... kilometr wcześniej.



Krótki postój na rzucenie okiem dookoła, łyczek picia i już można lecieć w dół, w kierunku Wisły (po drodze RwGPS znowu puścił trasę jakąś szutrówką w dół zamiast, po ludzku, asfaltem).



W Wiśle wjeżdżamy na trasę MRDP. Ruch jest duży, ale nie tragiczny, więc jedzie się dobrze... do momentu, w którym Hipcia łapie snejka na przejeździe kolejowym. Mamy więc krótką przerwę na wymianę dętki.



Gdy ruszamy, ruch jest nadal spory, ale dość szybko droga rozszerza się do przyjemnych dwóch pasów, mijamy znany skręt na Cieszyn, a po chwili opuszczamy gościnną drogę nr 941 i przebijamy się przez mniejsze i nieco bardziej urokliwe dróżki po wioskach.



Końcówka to powrót do Bielska (prawie prosto, jak w pysk strzelił) z zasłużonym postojem na Orlenie. Po wszystkim można się przebrać, wrzucić rowery na dach i ruszyć dalej, w kierunku kolejnych, majówkowych atrakcji.


  • DST 86.77km
  • Czas 03:14
  • VAVG 26.84km/h
  • Sprzęt Stefan
Wtorek, 1 maja 2018 Kategoria < 50km, do czytania, trening, ze zdjęciem, zaliczając gminy

Relaks na pagórkach

Korzystając z chwili przerwy i odprężenia po Pięknym Wschodzie, wybraliśmy się na krótką wycieczkę po pagórkach między Zatorem i Wadowicami.

Kręcenie luźną nogą, wystawianie się na słońce, relaks na zjazdach i... szutrowy odcinek specjalny, bo nie mogło być inaczej.

Szuter przeszedł w ziemię, ziemia w ścieżkę leśną, ta w płyty, płyty w kamienie, a zanim kamienie przeszły w asfalt, okazało się, że złapałem gumę. Moja "szczęśliwa" opona, z przebiegiem pewnie ze dwudziestu tysięcy (na której zrobiłem pierwszy MP, Radlin i BBT - czyli pracowała od 2014), z dziurą na wylot, która to dziura powstała jakoś pół roku temu, w końcu doczekała się gumy. I, zgodnie z postanowieniem, które sobie zrobiłem, to był moment, w którym przyszła pora na jej emeryturę.



  • DST 48.12km
  • Czas 01:58
  • VAVG 24.47km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 kwietnia 2018 Kategoria ze zdjęciem, zaliczając gminy, trening, do czytania, > 100km

Podsiedleckie gminożerstwo

Albo się kolarstwo ogląda, albo się uprawia. No, ewentualnie można próbować jedno z drugim jakoś posortować i wstać rano albo iść na rower wieczorem. Postanowiłem, że w weekend nie chce mi się wstawać wcześniej, ani włóczyć się po nocach i tym samym odpuściłem transmisję z Paris-Roubaix na rzecz pojeżdżenia po Polsce.

Duch wyścigu nie odpuszczał, bo już za Mrozami, gdzie wysiedliśmy z pociągu, ślad powiódł nas na drogę... gruntową. A potem na wyjeżdżoną trawę. Kawałek później zaatakował piach i to był moment, gdy postanowiłem jednak pozbyć się zbędnych części garderoby i w końcu, po raz pierwszy w tym roku, mogłem pojechać całkowicie na krótko.

Nie było łatwo. Jak nie piachy, to nierówne asfalty, a jak było w końcu równo... to atakował wiatr. Wiatr, który męczył nas przez większość drogi i naprawdę dał w kość. Jak mocny był, zorientowaliśmy się w okolicy... Tworek (nie, nie tych), gdzie ruszyliśmy na północny zachód i prawie momentalnie prędkość przelotowa wzrosła do... 40 km/h. Żeby jechać 46 km/h wystarczyło przestać jechać pod górkę. Na płaskim nie wymagało prawie żadnego wysiłku.

Gnało się przepięknie, ale przeszkodził nam zaplanowany przystanek na Orlenie. Duży kubeł kawy, zapasy jedzenia, picia i chwila odpoczynku na słońcu... 

Siedlce były największym miastem na naszej trasie. Wjechaliśmy doń wzdłuż jakiejś DDR-ki i również DDR-ką opuściliśmy. Droga wylotowa była nie byle jaką: była to zachodnia obwodnica, czyli ul. Lecha Kaczyńskiego. Widać, że jest to popularna trasa, bo przy niej sunęły rowerami tłumy wycieczkowiczów.

Gdy wiatr ciągle pomagał, a my uznaliśmy, że warto lecieć z nim choćby do Zambrowa (czyli dalsze 80 km), ślad bezlitośnie nakazał nam skręt w lewo. Wjechaliśmy między domy, w małej wiosce. Gdy na drodze pojawiało się coraz więcej piachu, rzuciłem, że szkoda by było, gdyby zaraz skończył się asfalt... I wtedy się skończył. Piaskownica kosztowała nas bardzo dużo czasu. Hipcia nawet nie próbowała walczyć. Wzięła się za sól kolarstwa i cały odcinek pokonała z buta.

W końcu piach przeszedł w grunt, grunt w bruk, a ów - w asfalt. Walcząc z wiatrem wyjechaliśmy na krajówkę w stronę Warszawy i sprawdziwszy czas uznaliśmy, że mamy jeszcze zapas. Do przejechania ze 12 km, a zapasu półtorej godziny, więc zalegliśmy na Orlenie, na długi i solidny popas.

Do Kałuszyna dojechaliśmy z wiatrem, do Mrozów, już luźną nogą - lekko pod wiatr. Jeszcze tylko biletomat i... wycieczka z głowy.





  • DST 170.96km
  • Czas 06:16
  • VAVG 27.28km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 14 stycznia 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Tour de WOŚP

Pomysł na przeprowadzony zimą maraton połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pojawił się jeszcze podczas październikowej wyprawy do Kutna. To wówczas, jeszcze podczas jazdy, ale już pod wpływem adrenaliny związanej z grozą tamtej wycieczki, zaczęliśmy poszukiwanie innych jeszcze ekstremów na okazję WOŚP.

Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?

Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.

Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.

Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.

Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.

I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.

Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.

Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.

Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".

Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.



Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...

W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."

Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!

Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.

Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!

Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?

Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.

Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.

Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.

Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.



Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.

Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.

Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.

W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.

Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!



Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.



Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.



Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.

Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.

Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.

Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.

Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.

Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.

Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.



Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.

Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.

Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.

Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.

Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.

I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...

Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.

Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!



Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.

Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.

Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.

Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!

Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
  • DST 244.00km
  • Czas 11:22
  • VAVG 21.47km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 13 stycznia 2018 Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy

Tour de WOŚP - rozgrzewka

Krótki wypad po gminy z Kalisza do Kórnika. 

Dokładniejszy opis pojawi się w relacji z całego TdWOŚP.
  • DST 133.32km
  • Czas 05:05
  • VAVG 26.23km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 12 listopada 2017 Kategoria > 50 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Antywyprawka: powrót

Poranek otworzył chyba skrzysie.k, który przyszedł ze swojego namiotu robić śniadanie. Po chwili zaczął krzątać się Iwo, który śniadanie grzał na ognisku.

Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.

Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.



Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.

Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.



Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.



Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.

  • DST 74.96km
  • Czas 03:18
  • VAVG 22.72km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 11 listopada 2017 Kategoria < 50km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Antywyprawka: sól kolarstwa

Wstaję chyba jako pierwszy. Tylko na chwileczkę, ale to mi wystarczy, żeby zorientować sie, że w nocy spadł śnieg. Niewiele, ale cała polana jest pięknie biała.





Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.




W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.

W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.

Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...

W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.






Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.

Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.



W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...

...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").



W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.



Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.



Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.

W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.



Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.

Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.

Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.

Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!

  • DST 37.15km
  • Czas 03:01
  • VAVG 12.31km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 10 listopada 2017 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Antywyprawka: dojazd

Pobudka przerywa sen w momencie, w którym dawno jej nie słyszałem. Jest jeszcze ciemno. Jedynym jasnym punktem w pokoju jest ekran telefonu, który w tym momencie głośno oznajmia, że właśnie minęło wpół do piątej i trzeba wstać. Przygotowana kawiarka. Tylko przekręcić kurek, by zaczęło się grzać. Po chwili siedzę już z ciepłym kubkiem w rękach. I ze zdumieniem stwierdzam, że wcale nie chce mi się spać.

Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.

Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.

Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.

Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.

Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.



Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.





Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.

Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.



W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.

Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.

Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.

A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.

Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.

Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.


  • DST 131.33km
  • Czas 07:11
  • VAVG 18.28km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl